THE RESISTANCE TOUR
A
A
A
Zespół Muse doczekał się w prasie muzycznej tytułu najlepszej grupy koncertowej. Takie sądy zawsze warto weryfikować. Bo przecież dziś koncerty rockowe są inne; nie są, jak w latach 70. ubiegłego stulecia, jednorazowymi wydarzeniami. Teraz wszystko jest bardziej przewidywalne. Czy Muse wyłamują się z tego schematu? Dlaczego nazwano ich najlepszymi?
Mathew Bellamy, który z pewnością jest liderem Muse, powoli prowadzi swój zespół ku muzyce monumentalnej. Nie wystarcza mu proste gitarowe granie. Dysponuje dużą wiedzą muzyczną, która nie pozwala mu zamknąć się w regułach, rządzących do niedawna brit-popem. Już na płycie „Origin of Symmetry” można znaleźć neoprogresywne zapędy. Jeszcze wyraźniej słychać to na „Black Holes and Revelations”. W mojej recenzji (publikowanej w „artPapierze”) wyraziłem obawę, czy aby Bellamy nie zrobi następnego kroku w tym kierunku. Zrobił to za sprawą wydanej w ubiegłym roku płyty „The Resistance”. Potwierdzają to też m.in. wypowiedzi innych muzyków. Dobrym testem może być mocny głos poparcia wyrażony przez gitarzystę Queen – Briana May’a. Być może muzyka Muse znalazła się na rozdrożu, choć grupa pewnie zmierza w sobie tylko znanym kierunku. Ponadto ambicje lidera, który myśli też o komponowaniu muzyki filmowej, z czasem mogą źle wpłynąć na losy zespołu.
Tymczasem trwa triumfalne tournee. Grupa już po raz drugi zawitała do Hongkongu. Do mieszczącej 13,5 tysiąca miejsc sali Asia Word-Arena słuchacze napływali powoli, aby ostatecznie szczelnie ją wypełnić. Koncert rozpoczął się z 45 minutowym opóźnieniem, ale już pierwszy utwór, otwierający najnowszy album „Uprising”, podniósł wszystkich na nogi. Od tej chwili, aż do końca koncertu na sali nie było już miejsc siedzących. Potem nastąpił równie dynamicznie wykonany starszy utwór „Map of the Problematique”, a zaraz po nim za sprawą utworu „Supermassive Black Hole”, nastąpił powrót do muzyki z 2006 roku. Znakomicie wypadła kompozycja-manifest „United States of Eurasia”. Rozwieszone nad sceną trzy ekrany emitowały obraz ze sceny, widowni i krótkie wideoklipy. Ciekaw byłem, jak zespół będzie sobie radzić we trójkę. Zadawałem sobie pytanie „czy jest to nowe sceniczne wcielenie Rush?”. Okazało się, że na scenie trójkę Bellamy, Chris Wolstenholme (gitara basowa, śpiew towarzyszący), Dominic Howard (perkusja) wspomagał jeszcze –grający na instrumentach klawiszowych – Morgan Nicholls. Ale utrzymujący kontakt z publicznością Howard nie znalazł czasu na prezentację muzyków. Utwory były prezentowane z małymi przerwami, czasem wymuszonymi względami technicznymi. Bellamy bowiem często zmieniał gitary, a ponadto grał na pianinie i… kotle. Grupa wykonała, łącznie z bisami („Stockholm Syndrome”; „Plug in Baby”; Knight of Cydonia”), siedemnaście utworów. Zawładnęła słuchaczami całkowicie. Od sceny wiał wiatr, będący nie tylko skutkiem nagłośnienia. Muzycy nie zawiedli, choć wersje sceniczne utworów czasem tylko nieznacznie różniły się od studyjnych. Duże wrażenie robiła gra Howarda. Jest to niezwykle precyzyjny bębniarz, który pomimo monumentalnej muzyki, potrafi grać bardzo lekko. Drobne gitarowe smaczki (np. riff z „Heartbreaker” Led Zeppelin) i krótkie basowo-perkusyjne duety, wprowadzały pewne urozmaicenie. Czy Muse jest najlepszym koncertowym zespołem świata? Nie wiem, ale z pewnością ich show jest godny polecenia, czego nie muszę udowadniać uczestnikom pamiętnego występu grupy podczas gdyńskiego Open’er Festival w 2007 roku. Muzycy z pewnością się nie oszczędzają i pomimo pewnego dystansu, w pełni oddają muzyce.
Niedawno Johny Rotten skrytykował w mediach zespoły w typie Radiohead, czy Coldplay. Zarzucił im brak wyraźnego artystycznego oblicza. Można zrozumieć rozgoryczenie szefa punkowej rewolty, ale takie grupy były też wcześniej. Rock posiłkuje się wieloma stylami, a Muse nie ukrywa, że chce przełamywać bariery. Warto zatem śledzić ich dalsze poczynania, bo obecnie jest to na pewno jeden z ciekawszych angielskich zespołów.
Mathew Bellamy, który z pewnością jest liderem Muse, powoli prowadzi swój zespół ku muzyce monumentalnej. Nie wystarcza mu proste gitarowe granie. Dysponuje dużą wiedzą muzyczną, która nie pozwala mu zamknąć się w regułach, rządzących do niedawna brit-popem. Już na płycie „Origin of Symmetry” można znaleźć neoprogresywne zapędy. Jeszcze wyraźniej słychać to na „Black Holes and Revelations”. W mojej recenzji (publikowanej w „artPapierze”) wyraziłem obawę, czy aby Bellamy nie zrobi następnego kroku w tym kierunku. Zrobił to za sprawą wydanej w ubiegłym roku płyty „The Resistance”. Potwierdzają to też m.in. wypowiedzi innych muzyków. Dobrym testem może być mocny głos poparcia wyrażony przez gitarzystę Queen – Briana May’a. Być może muzyka Muse znalazła się na rozdrożu, choć grupa pewnie zmierza w sobie tylko znanym kierunku. Ponadto ambicje lidera, który myśli też o komponowaniu muzyki filmowej, z czasem mogą źle wpłynąć na losy zespołu.
Tymczasem trwa triumfalne tournee. Grupa już po raz drugi zawitała do Hongkongu. Do mieszczącej 13,5 tysiąca miejsc sali Asia Word-Arena słuchacze napływali powoli, aby ostatecznie szczelnie ją wypełnić. Koncert rozpoczął się z 45 minutowym opóźnieniem, ale już pierwszy utwór, otwierający najnowszy album „Uprising”, podniósł wszystkich na nogi. Od tej chwili, aż do końca koncertu na sali nie było już miejsc siedzących. Potem nastąpił równie dynamicznie wykonany starszy utwór „Map of the Problematique”, a zaraz po nim za sprawą utworu „Supermassive Black Hole”, nastąpił powrót do muzyki z 2006 roku. Znakomicie wypadła kompozycja-manifest „United States of Eurasia”. Rozwieszone nad sceną trzy ekrany emitowały obraz ze sceny, widowni i krótkie wideoklipy. Ciekaw byłem, jak zespół będzie sobie radzić we trójkę. Zadawałem sobie pytanie „czy jest to nowe sceniczne wcielenie Rush?”. Okazało się, że na scenie trójkę Bellamy, Chris Wolstenholme (gitara basowa, śpiew towarzyszący), Dominic Howard (perkusja) wspomagał jeszcze –grający na instrumentach klawiszowych – Morgan Nicholls. Ale utrzymujący kontakt z publicznością Howard nie znalazł czasu na prezentację muzyków. Utwory były prezentowane z małymi przerwami, czasem wymuszonymi względami technicznymi. Bellamy bowiem często zmieniał gitary, a ponadto grał na pianinie i… kotle. Grupa wykonała, łącznie z bisami („Stockholm Syndrome”; „Plug in Baby”; Knight of Cydonia”), siedemnaście utworów. Zawładnęła słuchaczami całkowicie. Od sceny wiał wiatr, będący nie tylko skutkiem nagłośnienia. Muzycy nie zawiedli, choć wersje sceniczne utworów czasem tylko nieznacznie różniły się od studyjnych. Duże wrażenie robiła gra Howarda. Jest to niezwykle precyzyjny bębniarz, który pomimo monumentalnej muzyki, potrafi grać bardzo lekko. Drobne gitarowe smaczki (np. riff z „Heartbreaker” Led Zeppelin) i krótkie basowo-perkusyjne duety, wprowadzały pewne urozmaicenie. Czy Muse jest najlepszym koncertowym zespołem świata? Nie wiem, ale z pewnością ich show jest godny polecenia, czego nie muszę udowadniać uczestnikom pamiętnego występu grupy podczas gdyńskiego Open’er Festival w 2007 roku. Muzycy z pewnością się nie oszczędzają i pomimo pewnego dystansu, w pełni oddają muzyce.
Niedawno Johny Rotten skrytykował w mediach zespoły w typie Radiohead, czy Coldplay. Zarzucił im brak wyraźnego artystycznego oblicza. Można zrozumieć rozgoryczenie szefa punkowej rewolty, ale takie grupy były też wcześniej. Rock posiłkuje się wieloma stylami, a Muse nie ukrywa, że chce przełamywać bariery. Warto zatem śledzić ich dalsze poczynania, bo obecnie jest to na pewno jeden z ciekawszych angielskich zespołów.
Muse. Koncert w Asia World - Arena Chek Lap Kok, Lantau. Hongkong 6 lutego 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |