ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (152) / 2010

Michał Paweł Urbaniak,

WIDZĘ, WIĘC JESTEM

A A A
Nie należy wierzyć w ani jedno słowo z najnowszej książki Mariusza Sieniewicza. „Miasto Szklanych Słoni” to bajka, a w bajki się przecież nie wierzy. Wszystko rozgrywa się gdzieś za siedmioma marzeniami, za siedmioma wyobraźniami w tytułowym Mieście Szklanych Słoni.

Czytelnik nie ma jednak do czynienia z krainą do końca baśniową. Właściwie tytułowe miejsce to nic innego, jak szpital psychiatryczny. To tu główny bohater spisuje swoją opowieść, swoją bajkę, czy – ujmując to bardziej formalnie – podwójny dziennik. Należałoby przypomnieć, że każdy dziennik, czy raczej tekst napisany w pierwszej osobie, jest pewną autokreacją. Opowiadacz selekcjonuje fakty podlegające opisowi. Ponadto, używając różnych środków stylistycznych, może przedstawić się w pożądanym przez siebie świetle. Nie inaczej jest w przypadku „Miasta Szklanych Słoni”.

Choć oba warianty dziennika zostały zapisane ręką tej samej postaci, zasadniczo się od siebie różnią, a jednocześnie pozostają wzajemnie komplementarne. Jeden tekst – poprowadzony w narracji trzecioosobowej - to oszczędny zapis monotonnej codzienności człowieka poddanego leczeniu w szpitalu psychiatrycznym. Przelewanie na papier swoich uczuć stanowi niezbędny element terapii.

Druga odsłona przybiera formę stricte pamiętnikarską i jest dużo bardziej rozbudowana, jednak zupełnie nie przypomina oczekiwanej relacji. Narrator podejmuje jakby próbę napisania swojej osoby od nowa, określa się w zupełnie innych słowach, wchodzi w wymyślone przez siebie życie. To bardzo wyrafinowane przejście, gdyż oznacza całkowitą zamianę ról. Jan Kwiecisty nie jest już pacjentem ponurego szpitala psychiatrycznego. Tym razem to ceniony okulista (czyli lekarz!), który swoimi niekonwencjonalnymi metodami nie tylko koryguje wady wzroku, ale również czyni swoich pacjentów szczęśliwymi. Przy tym daleki jest od wariactwa, jak wielokrotnie podkreśla.

Wraz z osobą opowiadacza zmienia się całe otoczenie. Szpital psychiatryczny przekształca się w mikroświat, którego wykładnikiem jest marzenie. To dlatego najnowszą książkę Sieniewicza można uznać za powieść rozpasanej wyobraźni. Świat zaskakuje ciągłą ewolucją, a wszystko, o czym się pomyśli, ma szanse na natychmiastowe spełnienie. To rzeczywistość, w której skorpiony potrzebują pieszczot, zwykła kawa awansuje na pozycję księżnej Kofeiny de Instant, kaloryfer zmienia się w zastraszoną zebrę, a stół przybiera kształty meblowego Casanovy. Mogą się tu rodzić pewne skojarzenia ze stworzonym przez Olgę Tokarczuk Prawiekiem czy nieco starszym Marquezowskim Macondo, jednak autor „Czwartego nieba” posługuje się nieco innym – bo noszącym więcej bajkowych znamion – realizmem magicznym.

Bajkowe Miasto Szklanych Słoni to miejsce szczęśliwe, jakaś nowa Cytera. Głównym wyrobem pobliskiej huty są słonie z obowiązkowo uniesioną trąbą. Również doktor Kwiecisty niesie radość, otwierając ludziom oczy na świat, zapewnia lepsze widzenie, sprawia, że upragnione wizje stają się rzeczywistością. Rzeczywistość dzięki temu jest dużo bogatsza. Wszystko ogniskuje się wokół prostego stwierdzenia: „Widzę, więc jestem”.

Właściwie nie można sprowadzać Jana wyłącznie do roli niezwykłego lekarza. Podstawowym prawem w powieści Sieniewicza jest przemiana – zatem Jan staje się bogiem Miasta Szklanych Słoni. To w końcu stwórca tego świata, jak również jego kronikarz. Leczenie w wykonaniu doktora przypomina boski akt uzdrawiania ociemniałych. Dla swoich pacjentów Kwiecisty stanowi ucieleśnienie herosa. Sieniewicz nadaje mu cechy lokalnego bohatera czasami w bardzo przekorny sposób – pan doktor nie bierze pieniężnych łapówek, co najwyżej przyjmuje pralinki Rafaello bądź butelkę dobrego koniaku.

Można zadać pytanie – gdzie w tym świecie miejsce dla zwyczajowego Boga, znanego czytelnikowi choćby z Biblii? Nie ma go na pewno w Mieście Szklanych Słoni, w którym kościół to miejsce spotkań towarzyskich i hazardowych praktyk. Brakuje Boga również w odbywających się w każdy piątek seansach spirytystycznych, mających na celu przywołanie ducha Władysława Gomułki. Po prostu w tym świecie nie ma Boga – spędza urlop gdzieś na Hawajach albo Bermudach, a aniołowie – korzystając z wolności – oddają się ćpaniu. Tam, gdzie wyobraźnia ma pełne prawa, nie może być grzechu i gniewnego starotestamentowego Stwórcy, co nie oznacza, że nie ma go w ogóle.

Sieniewiczowski Bóg jest kobietą, albo raczej należałoby napisać, że jest wszystkim, w co może się przemienić Tęczowa Wieloródka – powieściowa Maryja Panna. To ona stanowi ideę szczęścia w czystej postaci, to ona daje moc uzdrawiającą Kwiecistemu – swemu najgorliwszemu wyznawcy. Postać boskiej kobiety nie jest wyłącznie obrazoburczą grą z czytelnikiem. Autor „Żydówek nie obsługujemy” ustawia kobietę na naczelnej pozycji, jakby protestując przeciwko dyskryminującemu światu, w którym liczą się tylko mężczyźni, a płeć piękniejsza jest zarazem płcią gorszej kategorii. Pomimo „męskiego punktu widzenia” zawartego w narracji powieści Sieniewicza, w „Mieście Szklanych Słoni” to kobiety sprawują realną władzę. Czy to ruda oddziałowa Zocha, czy kwiaciarka, czy Jadwiga, czy podstarzała Klaudia alias Julia – każda po Gombrowiczowsku upupia swoich partnerów, staje się obiektem męskich obsesji.

Bardzo wyrazista i kluczowa dla powieści wydaje się scena przedstawienia z okazji Dnia Kobiet. Autor „Prababki” wznosi się na wyżyny ironii, zamieniając przyjęte konwencje, odwracając role. W spektaklu to mężczyźni zostają upodrzędnieni i określeni mizoginistycznym slangiem – „Szyneczka”, „Łał, Ale Towar”, „Cielęcinka”, „Młode Mięsko”, a wreszcie – cóż za wyrafinowany ukłon w stronę Gombrowicza – „Łyda Męska”. Tymczasem obserwujące wszystko kobiety bekają i pozwalają sobie na wulgarne odzywki. Równie znaczące wydaje się to, że kiedy znikają kobiety, zarówno Miasto Szklanych Słoni, jak i szpital psychiatryczny przestają funkcjonować, a powieściowy świat ulega rozpadowi. Także wzięte z Biblii niebo, w którym ze względu na podział płciowy brakuje pierwiastka żeńskiego, nie wydaje się rajem w ścisłym tego słowa znaczeniu.

W przypadku najnowszej powieści Sieniewicza mamy do czynienia z bajką – a w bajce muszą się znaleźć czarne charaktery. Są to osoby spoza Miasta Szklanych Słoni – wizytator oraz palacz – mąż Jadwigi. Obaj niszczą wykreowany świat. Wizytator podburza fundamenty wiary zarówno w umiejętności doktora Kwiecistego, jak i w Tęczową Wieloródkę. Wizytator to uosobienie braku wyobraźni, niezdrowego ładu, wreszcie Mefistofelesa. Wobec braku wiary, reprezentowanego przez niego, Miasto Szklanych Słoni skazane jest na zagładę. Z kolei palacz podburza fundamenty tego świata, nie tylko nie chcąc poddać się okulistycznej operacji, ale uśmiercając jedną z pacjentek Kwiecistego.

Jednak w bajce wszystko musi prowadzić do szczęśliwego zakończenia. U Sieniewicza to happy end rodem z brazylijskich telenowel, a tym samym niezwykle wyszukana ironia. Co prawda, na ostatnich kartach książki nie ma już Miasta Szklanych Słoni, a prawdziwa rzeczywistość (czy może nudna pospolitość) zwycięża, jednak każdy z bohaterów odnajduje swoją przysłowiową drugą połówkę. Takim końcem – spełniającym bajkowe standardy – autor „Rebelii” w przekorny sposób mruga do czytelnika. Paradoksalnie to właśnie oswojona rzeczywistość przestaje być normalna.

Można poczuć się oszukanym – wszystko okazuje się mistyfikacją. Nic nie jest pewne. Wykreowane miasto przestaje istnieć, niektórzy bohaterowie okazują się ułudą (na przykład szczegółowo opisani współlokatorzy Jana to jedynie odbicie różnych wariantów jego osobowości). Nawet pieczołowicie wyrabiane słonie, które miały być wkładem mieściny w rozwój dalekiego świata, nie spełniają swego zadania. Jednak w świecie zdominowanym przez wyobraźnię nie ma żadnych aksjomatów – zatem nie wiadomo też, czy w głowie Jana Kwiecistego (albo kogokolwiek innego) nie narodzi się nowe miasto, w którym słonie z podniesioną trąbą będą przynosić trwałe szczęście.

Ze swoją imaginacyjną dominantą „Miasto Szklanych Słoni” pozostaje również opowieścią o opowieściach. Sieniewicz nie stroni od uwag metatekstowych, a także rozmaitych nawiązań intertekstualnych. Czerpie zarówno z kanonu literatury dziecięcej („Jaś i Małgosia”), jak i klasyki literatury polskiej („Sklepy cynamonowe”, „Wesele”) oraz światowej („Romeo i Julia”). Wszystko utrzymuje w groteskowej, podszytej czarnym humorem konwencji.

Ciągnąc kwestię bajki, można powiedzieć, że „Miasto Szklanych Słoni” jest powieścią o dojrzewaniu, wychodzeniu z dzieciństwa. Sieniewicz patrzy na dzieciństwo przez pryzmat szelestu spódnic, kulinarnych plam na matczynych fartuchach, spracowanych dłoni pachnących koprem, cebulą i majerankiem. W ten sposób ukształtowany chłopiec – zagłuszając w sobie niemowlęcy płacz – wchodzi w świat męski – z jego grdykami, kwaśnym potem i intensywnym zapachem nasienia na prześcieradle.

Z tej perspektywy „Miasto Szklanych Słoni” jawi się zupełnie inaczej – jest to w pewnym sensie książka o inicjacji. Mężczyzna dojrzewa, tymczasem kobieta traci władzę, przestaje kojarzyć się wyłącznie z matką, przeobraża się w podrzędny obiekt niepohamowanych chuci. Staje się „Cielęcinką”, „Młodym Mięskiem”, „Łał, ale Towarem”, co więcej: towarem, który można zdjąć z niby-rzeźnickiego haka, wypróbować i przejąć na własność. Zmaskulinizowana rzeczywistość wygrywa, ale jest to gorzkie zwycięstwo.

Nie ulega wątpliwości, że Mariusz Sieniewicz stworzył dzieło wybitne. Prawdopodobnie wynika to z nieokiełznania „Miasta Szklanych Słoni” – powieść prowokuje do wielorakich (nie zawsze uzupełniających się) interpretacji, wymyka się prostemu uszeregowaniu. Na pewno nie sposób na nią patrzeć wyłącznie jak na zapis rozhukanej odautorskiej wyobraźni – to utwór mimo wszystko zbyt przemyślany. Można posiłkować się z rozumieniem go poprzez walkę pierwiastków męskich i żeńskich lub dziecięcych i dojrzałych. Można także badać sposób autokreacji osoby, będącej jednocześnie kimś opowiadanym i opowiadającym. Można wreszcie spojrzeć na świat przedstawiony jak na kolejną realizację świata alternatywnego albo gorzką satyrę naszej – dobrze znanej – rzeczywistości. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że nie wyczerpuje się tym samym wszystkich ścieżek interpretacyjnych.
Mariusz Sieniewicz: „Miasto szklanych słoni”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2010.