
NIE MA SENSU KUPOWAĆ KREDENSU
A
A
A
Nowości wydawnicze
Ja się nie znam na Bollywoodzie, a Urszula Woźniakowska, autorka właśnie opublikowanej przez Universitas książki „Bollywood: pragnienie prawdy i tęsknota za mitem”, wydanej ślicznie, a przygotowanej poważnie (Woźniakowska nawet do Indii pojechała, żeby zebrać materiał „na miejscu”!), gdzie oprócz studium tej niespodzianej palmy, jaka ludziom u nas odbiła na punkcie kina z Bombaju, to znaczy Mumbaju, jak teraz się go nazywa, znajdziemy też „genealogię” zjawiska, gdzie się nam wykłada źródła głębokie tej filmowej papki, „teatr Parsów” oraz „dary Brahmy”, do czego dochodzą doświadczenia autorki na wygnaniu w Londynie, które postanowiła dzielić z emigrantami z Pakistanu, ażeby pojąć, co też im się może w tym cały kinowym dziwie podobać i czy podoba się tak jak Europejczykom, którzy przecież oglądają to chyba z niezłą zgrywą w tyle głowy, tak mniej więcej jak oglądają „Świat według Bundych” i „Świat według Kiepskich” – mówiąc krótko, Urszula Woźniakowska się zna.
Sam jestem nieprzemakalny na argumenty, które chcą przekonać mnie o głębi omawianej sztuki. Może jest mądrzejsza niż się nam przedstawia, może udaje głupotę jak „szaleńcy Chrystusowi”, znani jako jurodiwi, którzy robili z siebie kretynów, tak jak kiedyś Hamlet, czyli metodycznie. Ale Deepa Mehta to nie jest Agnieszka Holland. Co nie zmienia faktu, że Bollywood jest dzisiaj potęgą i zasługuje na więcej życzliwej uwagi, niż skłonny jest mu zaoferować pretensjonalny doktorant z Uniwersytetu Warszawskiego, zafascynowany oczywiście Bollywoodem, ale na chłodno i przez kalkulację. Po prostu Bollywood można lubić, tak jak kiedyś będzie można lubić McDonalda – gdy z tezy (McDonald jako oaza Zachodu), przez antytezę (McDonald obciachowy), dojdziemy do syntezy (McDonald, czyli gdzie można się najeść, gardząc restauracją). W recepcji Bollywoodu jesteśmy już na etapie syntezy: po kinie jako jarmarku, dzisiaj: „Prince of Persia” (teza), mieliśmy zalew Jarmuscha i von Triera, tzn. kina z ambicjami (antyteza), a teraz gusty wysublimowane mogą już się tarzać w rynsztoku mass culture. I mogą na przykład nazwać swoje przedsięwzięcie artystyczne „Spółdzielnią Goldex Poldex”, a stronę internetową wyszykować jej tzw. sweetaśną, na wzór migających w latach 90. „stron domowych”.
Z Bollywoodem nie można się jednak ot tak załatwić prostą kpiną. Bollywood różni się znacząco od polskiego kina niezależnego i to byłoby dopiero głupie – nie zauważyć tej różnicy. Bollywood bowiem przekazuje tzw. pewne mądrości, ponadczasowe rozpoznania, oczywiście też ideologię, ale robi to wprost i jeśli ktoś nie kupuje, to mu nie będą wciskać jak u nas telemarketerzy. Polskie kino niezależne żadnych mądrości natomiast nie sprzedaje – no, może poza tymi, które objawił już Karol Darwin – a udaje, że jest inaczej. Zero naiwności, tona pretensji. W „Mumbaju” na odwrót. Bollywood, mówiąc innymi słowy, nigdy nie kłamie, choć podobno filmy tamilskie są mroczne i ocierają się o jakąś ukrytą bombę przekazową, wysoce kontrtradycyjną i w potencji rewolucyjną. Ale to na boku. W mainstreamie mamy najbardziej znany hit „Czasem słońce, czasem deszcz”, a tam się nam mówi wszystko w twarz, czyli „otwartym tekstem”. Weźmy choćby sam tytuł. Czasem jest źle, a czasem nie. Banał, i dlatego Europejczycy nie chcą go przyjąć pod czaszki, bo jest zbyt prosty i zbyt kanciasty, by im przez uszy przeszedł, choć uczył go sam Freud. W Europie ma być tylko dobrze, a w Polsce tylko źle. U nas jest dobrze, gdy samolot spadnie albo spadnie deszcz. I po co żyć, jeśli chodzi o to, by umrzeć? W Indiach, przynajmniej z tego, co widziałem na ekranie, się żyje. Że to stereotyp? „Nie ma pytań pilniejszych od pytań naiwnych”.
Wzruszył mnie rozdział o Bollywoodzie w diasporze, czyli „o potrzebie mitu”. Problem tam omawiany znamy skądinąd ze skeczu, w którym ojciec Ormianin na emigracji zaprasza rodzinę na rytuał przejścia: „Robimy grilla. Będziemy Kanadyjczykami”. Woźniakowska opisuje sprawę „organoleptycznie” – to poznała, co dotknęła – bazując na metodzie uczestniczącej, pozwalając się sobie „wczuć”, a chyba inaczej nie da się podejść do mitu, jeśli się nie chce zniszczyć przy tej okazji jak w zasadzie Heisenberga. Bollywood odpowiada na potrzebę mitu, której oświecenie nie wykorzeniło, tylko usunęło mit, a potrzebę zostawiło. Bo może się jej usunąć nie da, tylko można ją co najwyżej „rafinować”, to jest sublimować. Oczywiście, Bollywood bazuje na wirtualu, rzeczywistości, którą sam tworzy, samospełniającym się życzeniu, ale – uwaga – my też. Mówi się nam: wolny rynek, wolny rynek, wolny… i on faktycznie staje się „wolny”, tj. zyskuje wolność do wyzysku. O ile przyjemniejsi i bardziej konkretni są Indusi (choć Bollywood to też kino narodowe Pakistańczyków), którzy nie mówią: wolność, tylko mówią: miłość. „Pokój mi z nimi i wolność mi z nimi – a tego miłość ani dać nie umie, ani brać nie potrafi”. To Szymborska.
Tak więc, prawda, hinduizm to bożki, a Bollywood to bożki jeszcze gorsze, bo po prostu ludzkie. Na własne uszy słyszałem Urszulę Woźniakowską porównującą kult „King Khana” do czci dla Czarnej Madonny. I chyba religia „khaniczna” nie jest gorsza od „częstochowskiej”, obie niosą masę autentycznych wzruszeń i długoterminowej dyscypliny ducha, której Ole Nydahl ani inni atletyczni szamani nie mają za grosz. Wolę Dalajlamę, który mówi to samo co Chrystus, to samo co Hillel i to samo co Bollywood: kochaj bliźniego swego. Czy to jest „pop religijność”? Jak najbardziej! „Diamentowa Droga” drżeć zatem nie musi. Może zamknąć się w swej „diamentowej wieży”, a – jak u Flauberta – fale gówna bić będą o ściany. Wybór, żeby żyć, to znaczy być rzeczoną „falą”, nie da się uzasadnić, a edukacja przez uszy nie dotrze do wieży, bo ta jest za szczelna. Chyba że zrobimy jak w „Mechanicznej pomarańczy” – przez oczy.
Bollywodowi możemy zazdrościć. Ponoć oglądają go wszyscy razem, co w mojej rodzinie udało się tylko przy „Epoce lodowcowej” i „Załodze G”, którą obejrzeli ze mną mój tata i mój siostrzeniec, czyli mężczyźni z trzech różnych generacji mieli ubaw łącznie. Bollywood spełnia swoje czysto „organiczne” zadanie w diasporze, w której jest podręcznikiem indyjskości, czyli dostarczycielem fantazmatu, czyli siłą prospołeczną. Tego „Shrek” nie daje. Tylko muzycznie filmy bollywoodzkie i hollywoodzkie idą ramię w ramię. Traktuje o tym osobny rozdział w książce Woźniakowskiej (tzn. o muzyce w Bollywodzie). Bollywood jednak już odstaje za następnym zakrętem, w którym wychodzi na wierzch podejście do bogactwa. Kapitalizmu się Bollywood nie wstydzi, co innego w Hollywoodzie, który się kiedyś nie wstydził. I nie sposób rozstrzygnąć, czy wobec tego Bollywood jest zacofany, czy Hollywood tak bardzo „do przodu”, że zabrakło „z tyłu”. Dla „zapadnika”, czyli mieszkańca Zachodu, Bollywood może mieć działanie istotnie lecznicze: jak trucizna i lekarstwo. Przypomina to, co kiedyś mieliśmy na ekranie i co dalej chcielibyśmy mieć, ale teraz nie boimy się tylko wtedy, gdy „to coś” spływa na nas z daleka. W „domu” uprawiamy przepisowe samosponiewieranie. I chodzimy do Teatru S-go.
Gdy pierwszy raz oglądałem słynny teledysk do melodii „Dard-e-Disco” z „Om Shanti Om”, pomyślałem – nietrudno zgadnąć – że to żenada. Żenada jest jednak świadoma, czyli nie odstaje od, powiedzmy, „Hamleta” i od fragmentu z Księgi Rodzaju, w którym Ezaw – nie wiedzieć czemu – nagle całuje Jakuba, którego miał chyba nienawidzić. Prowadzi się tu z nami wyrafinowaną grę, a kto się nabrał, ten trąba. Ani Ezaw nie ukochał brata, ani się „King Khan” nie zbłaźnił, odstawiając taniec klaty. Hamlet zaś nie oszalał. Zresztą dość. Dowcipów się nie tłumaczy.
Dialektykę Bollywoodu streszcza, oczywiście, tekst Kazika. „Nie ma sensu kupować kredensu” – skoro wystarczy podłoga. A to bynajmniej nie musi być poniżenie.
Sam jestem nieprzemakalny na argumenty, które chcą przekonać mnie o głębi omawianej sztuki. Może jest mądrzejsza niż się nam przedstawia, może udaje głupotę jak „szaleńcy Chrystusowi”, znani jako jurodiwi, którzy robili z siebie kretynów, tak jak kiedyś Hamlet, czyli metodycznie. Ale Deepa Mehta to nie jest Agnieszka Holland. Co nie zmienia faktu, że Bollywood jest dzisiaj potęgą i zasługuje na więcej życzliwej uwagi, niż skłonny jest mu zaoferować pretensjonalny doktorant z Uniwersytetu Warszawskiego, zafascynowany oczywiście Bollywoodem, ale na chłodno i przez kalkulację. Po prostu Bollywood można lubić, tak jak kiedyś będzie można lubić McDonalda – gdy z tezy (McDonald jako oaza Zachodu), przez antytezę (McDonald obciachowy), dojdziemy do syntezy (McDonald, czyli gdzie można się najeść, gardząc restauracją). W recepcji Bollywoodu jesteśmy już na etapie syntezy: po kinie jako jarmarku, dzisiaj: „Prince of Persia” (teza), mieliśmy zalew Jarmuscha i von Triera, tzn. kina z ambicjami (antyteza), a teraz gusty wysublimowane mogą już się tarzać w rynsztoku mass culture. I mogą na przykład nazwać swoje przedsięwzięcie artystyczne „Spółdzielnią Goldex Poldex”, a stronę internetową wyszykować jej tzw. sweetaśną, na wzór migających w latach 90. „stron domowych”.
Z Bollywoodem nie można się jednak ot tak załatwić prostą kpiną. Bollywood różni się znacząco od polskiego kina niezależnego i to byłoby dopiero głupie – nie zauważyć tej różnicy. Bollywood bowiem przekazuje tzw. pewne mądrości, ponadczasowe rozpoznania, oczywiście też ideologię, ale robi to wprost i jeśli ktoś nie kupuje, to mu nie będą wciskać jak u nas telemarketerzy. Polskie kino niezależne żadnych mądrości natomiast nie sprzedaje – no, może poza tymi, które objawił już Karol Darwin – a udaje, że jest inaczej. Zero naiwności, tona pretensji. W „Mumbaju” na odwrót. Bollywood, mówiąc innymi słowy, nigdy nie kłamie, choć podobno filmy tamilskie są mroczne i ocierają się o jakąś ukrytą bombę przekazową, wysoce kontrtradycyjną i w potencji rewolucyjną. Ale to na boku. W mainstreamie mamy najbardziej znany hit „Czasem słońce, czasem deszcz”, a tam się nam mówi wszystko w twarz, czyli „otwartym tekstem”. Weźmy choćby sam tytuł. Czasem jest źle, a czasem nie. Banał, i dlatego Europejczycy nie chcą go przyjąć pod czaszki, bo jest zbyt prosty i zbyt kanciasty, by im przez uszy przeszedł, choć uczył go sam Freud. W Europie ma być tylko dobrze, a w Polsce tylko źle. U nas jest dobrze, gdy samolot spadnie albo spadnie deszcz. I po co żyć, jeśli chodzi o to, by umrzeć? W Indiach, przynajmniej z tego, co widziałem na ekranie, się żyje. Że to stereotyp? „Nie ma pytań pilniejszych od pytań naiwnych”.
Wzruszył mnie rozdział o Bollywoodzie w diasporze, czyli „o potrzebie mitu”. Problem tam omawiany znamy skądinąd ze skeczu, w którym ojciec Ormianin na emigracji zaprasza rodzinę na rytuał przejścia: „Robimy grilla. Będziemy Kanadyjczykami”. Woźniakowska opisuje sprawę „organoleptycznie” – to poznała, co dotknęła – bazując na metodzie uczestniczącej, pozwalając się sobie „wczuć”, a chyba inaczej nie da się podejść do mitu, jeśli się nie chce zniszczyć przy tej okazji jak w zasadzie Heisenberga. Bollywood odpowiada na potrzebę mitu, której oświecenie nie wykorzeniło, tylko usunęło mit, a potrzebę zostawiło. Bo może się jej usunąć nie da, tylko można ją co najwyżej „rafinować”, to jest sublimować. Oczywiście, Bollywood bazuje na wirtualu, rzeczywistości, którą sam tworzy, samospełniającym się życzeniu, ale – uwaga – my też. Mówi się nam: wolny rynek, wolny rynek, wolny… i on faktycznie staje się „wolny”, tj. zyskuje wolność do wyzysku. O ile przyjemniejsi i bardziej konkretni są Indusi (choć Bollywood to też kino narodowe Pakistańczyków), którzy nie mówią: wolność, tylko mówią: miłość. „Pokój mi z nimi i wolność mi z nimi – a tego miłość ani dać nie umie, ani brać nie potrafi”. To Szymborska.
Tak więc, prawda, hinduizm to bożki, a Bollywood to bożki jeszcze gorsze, bo po prostu ludzkie. Na własne uszy słyszałem Urszulę Woźniakowską porównującą kult „King Khana” do czci dla Czarnej Madonny. I chyba religia „khaniczna” nie jest gorsza od „częstochowskiej”, obie niosą masę autentycznych wzruszeń i długoterminowej dyscypliny ducha, której Ole Nydahl ani inni atletyczni szamani nie mają za grosz. Wolę Dalajlamę, który mówi to samo co Chrystus, to samo co Hillel i to samo co Bollywood: kochaj bliźniego swego. Czy to jest „pop religijność”? Jak najbardziej! „Diamentowa Droga” drżeć zatem nie musi. Może zamknąć się w swej „diamentowej wieży”, a – jak u Flauberta – fale gówna bić będą o ściany. Wybór, żeby żyć, to znaczy być rzeczoną „falą”, nie da się uzasadnić, a edukacja przez uszy nie dotrze do wieży, bo ta jest za szczelna. Chyba że zrobimy jak w „Mechanicznej pomarańczy” – przez oczy.
Bollywodowi możemy zazdrościć. Ponoć oglądają go wszyscy razem, co w mojej rodzinie udało się tylko przy „Epoce lodowcowej” i „Załodze G”, którą obejrzeli ze mną mój tata i mój siostrzeniec, czyli mężczyźni z trzech różnych generacji mieli ubaw łącznie. Bollywood spełnia swoje czysto „organiczne” zadanie w diasporze, w której jest podręcznikiem indyjskości, czyli dostarczycielem fantazmatu, czyli siłą prospołeczną. Tego „Shrek” nie daje. Tylko muzycznie filmy bollywoodzkie i hollywoodzkie idą ramię w ramię. Traktuje o tym osobny rozdział w książce Woźniakowskiej (tzn. o muzyce w Bollywodzie). Bollywood jednak już odstaje za następnym zakrętem, w którym wychodzi na wierzch podejście do bogactwa. Kapitalizmu się Bollywood nie wstydzi, co innego w Hollywoodzie, który się kiedyś nie wstydził. I nie sposób rozstrzygnąć, czy wobec tego Bollywood jest zacofany, czy Hollywood tak bardzo „do przodu”, że zabrakło „z tyłu”. Dla „zapadnika”, czyli mieszkańca Zachodu, Bollywood może mieć działanie istotnie lecznicze: jak trucizna i lekarstwo. Przypomina to, co kiedyś mieliśmy na ekranie i co dalej chcielibyśmy mieć, ale teraz nie boimy się tylko wtedy, gdy „to coś” spływa na nas z daleka. W „domu” uprawiamy przepisowe samosponiewieranie. I chodzimy do Teatru S-go.
Gdy pierwszy raz oglądałem słynny teledysk do melodii „Dard-e-Disco” z „Om Shanti Om”, pomyślałem – nietrudno zgadnąć – że to żenada. Żenada jest jednak świadoma, czyli nie odstaje od, powiedzmy, „Hamleta” i od fragmentu z Księgi Rodzaju, w którym Ezaw – nie wiedzieć czemu – nagle całuje Jakuba, którego miał chyba nienawidzić. Prowadzi się tu z nami wyrafinowaną grę, a kto się nabrał, ten trąba. Ani Ezaw nie ukochał brata, ani się „King Khan” nie zbłaźnił, odstawiając taniec klaty. Hamlet zaś nie oszalał. Zresztą dość. Dowcipów się nie tłumaczy.
Dialektykę Bollywoodu streszcza, oczywiście, tekst Kazika. „Nie ma sensu kupować kredensu” – skoro wystarczy podłoga. A to bynajmniej nie musi być poniżenie.
Urszula Woźniakowska: „Bollywood: pragnienie prawdy i tęsknota za mitem”. Universitas. Kraków 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |