ROZCZAROWANIE WIELKIE JAK SZANGHAJ...
A
A
A
Kiedyś, dawno temu, w nieznośnym łańcuszku e-mailowym, dostałam ciekawą zagadkę.
Na pogrzebie jednego z członków swojej rodziny młoda dziewczyna spotyka niezwykle przystojnego mężczyznę. Przypatrują się sobie, oboje wyraźnie zaciekawieni, ale po uroczystości każde z nich odchodzi w swoją stronę. Po kilku dniach dziewczyna zabija swoją siostrę. Dlaczego? Podanie prawidłowej odpowiedzi oznaczało predyspozycję do zostania seryjnym mordercą. Można zachodzić w głowę i wymyślać różne kryminalne scenariusze, ale można też przeczytać najnowszą powieść Mian Mian. Albo dokładnie przeszukać swoją skrzynkę e-mailową lub „wygooglować” stosowny incipit, bo to stara i chyba wszystkim dobrze znana zagadka. A takich właśnie zagadek i trochę już wytartych, choć nadal fundamentalnych pytań – z odpowiedziami gratis – dostarcza nam „Panda Sex”.
Dawno żadna lektura nie wzbudzała we mnie tak skrajnych uczuć, od zaciekawienia, po irytację, szczery uśmiech i w końcu znużenie. Co ciekawe – pierwszy raz zastosowałam do książki frazes „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Bo w istocie – o ile dobrze czytało się w środkach lokomocji, o tyle w domu ta niepozorna lektura stawała się paradoksalnie opasłym tomiszczem, o zdecydowanie zbyt wielu wątkach, postaciach i stronach… A szkoda, bo wygląda nieszkodliwie, co więcej – zachęcająco. Ale tu znów trzeba sobie przypomnieć mądre słowa, że nie należy oceniać książki po okładce. W związku z tym – trudności interpretacyjne, jakie narastały z każdą stronicą, wydały mi się nie do przełamania, za co solidnie lekturze odpłaciłam wzmagającą się w równie miarowym tempie irytacją.
„Panda Sex” należy do tych powieści, które nie wymagają zbyt dużego intelektualnego zaangażowania czytelnika. W przypadku takiej konstrukcji, jaką reprezentuje książka Mian Mian, być może bezpieczniej byłoby mówić raczej o quasi-powieści lub nawet quasi-dramacie, choć ze słowem dramat bardziej kojarzyłabym tragedię biednego czytelnika niż gatunek literacki. Może to za sprawą formy, którą obrała autorka – dialogi (i monologi), przeplatane wtrąceniami narratora, pełniącymi funkcję didaskaliów, dokładnie opisującymi, aczkolwiek nieraz jednozdaniowo, sytuację i świat postaci. To chyba wyjaśnia, dlaczego jest to lektura dobra do autobusu – dialogowość dobrze współgra z dynamiką jazdy komunikacją miejską, a krótkie wstawki opisowe przelatują niczym krajobraz za oknem. Trudno jednak czytać tak suchą, zupełnie beznamiętną, prostą formę – miejscami przypominającą depeszę - niepozostawiającą żadnego pola dla wyobraźni. Sama fabuła również do wciągających nie należy, choć pretenduje do miana thrilleru lub kryminału. Młoda dziewczyna, Meimei, ginie w tajemniczych okolicznościach. Nie wiadomo, czy było to samobójstwo, czy przedawkowanie narkotyków. Nie wiadomo też, czy jej chłopak w przeddzień tragedii ją zdradził, czego dziewczyna bardzo chciała się dowiedzieć. Ostatnią osobą, jaka widziała ją przed śmiercią, była jej starsza siostra Jiejie. A rzecz dzieje się w Szanghaju, mieście, w którym nadal wiele sfer życia podlega tabu, a które jak na złość próbują się z tych drętwych okowów wydostać. Podejrzani o zabójstwo lub kontakty z Meimei są wszyscy, cały undergroundowy światek, który Mian Mian stara się rzetelnie opisywać, nie przemilczając zaburzeń, na jakie choruje miasto przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Można jednak odnieść wrażenie, że mimo charakterystycznego nazewnictwa, Szanghaj jest swego rodzaju „everycity”, na którego miejsce można wpisać Los Angeles, Monachium czy Warszawę (niech będzie, że ze swoim Chinatown), bo w opisywanych półświatkach nie ma nic szczególnego i przytaczana historia mogłaby wydarzyć się wszędzie. Narkotyki, alkohol, rozwiązłość seksualna, bohemiczna atmosfera, pseudointelektualiści i podrzędni artyści. Wszystko wrzucone do jednego worka, dokładnie wymieszane, wstrząśnięte i włożone w ciężkostrawną formę. To trochę za mało, by zaabsorbować czytelnika. Nie zainteresują go również bohaterowie – zupełnie nijacy, bezcharakterni, których łatwo ze sobą pomylić, a już na pewno nie sposób zapamiętać. Mnogość postaci jest przytłaczająca, brak wyraźnego rozróżnienia na sylwetki pierwszoplanowe i drugoplanowe (są jedynie częściej i mniej powtarzane nazwiska…) dostarcza nie tylko trudności w odnalezieniu się w fabule, ale i zwyczajnie denerwuje, wprowadzając chaos i zamieszanie. Można by to rozpatrywać przez pryzmat przyzwyczajeń do określonego typu literatury z naszego kręgu kulturowego, a wtedy zrozumiałe będzie, że tak sporą dawkę orientu, szczególnie na poziomie onomastyki, trudno przełknąć od razu. Niestety – K, ABC czy Aktor nie są zbyt wymyślnymi nazwami, a pojedyncze oryginalne słówka też nie przysparzają kłopotów. Problem tkwi więc głębiej. I w jego rozwiązaniu nie pomagają nawet trzy aneksy – epilog, dodatek I i dodatek II, poza tym, że uświadamiają, że to, co się czyta, to zupełna fikcja, z małymi osobistymi domieszkami.
Bohaterowie ciągle toczą dyskusje – często na zasadzie anaforycznej – o miłości, romansach, zdradzie, muzyce, narkotykach, aktorstwie i innych sprawach, budujących ich rzeczywistość. Nie odkrywają jednak niczego nowego, ba, to, co mówią, wydaje się być gdzieś już zasłyszanymi komunałami, podobnie jak przytoczony na początku e-mailowy łańcuszek, który – jak wspomniałam – na kartach „Panda Sex” również znajdzie swoje miejsce. Jest więc powieść poniekąd zbiorem aforyzmów, choć mało wyszukanych i błyskotliwych. Co zaś tyczy się tytułu – on wydaje się być najoryginalniejszy, ale niestety – mimo wytłumaczenia, nie ma zbyt wielkiego odniesienia w książce. Panda Sex jest wirusem, który rozprzestrzenia się w centrum miasta i ten, kto się zarazi, będzie mógł uprawiać seks tylko dwa razy do roku. To jednak nie zniechęca mieszkańców, a szczególnie bohaterów, by prowadzić rozwiązły tryb życia. Zresztą – nikt istnienia wirusa nie udowodnił, więc nie ma się czego bać, a już na pewno spodziewać jakiegoś rozwoju akcji w związku z nim. I antidotum na niego się znajduje, co już w ogóle rozwiewa wszelkie niepokoje.
Z ogromnym rozczarowaniem muszę przyznać, że powieść Mian Mian nie jest niczym szczególnym. O ciemnej stronie miast – dużych i małych – napisano już wiele, bardziej lub mniej ciekawie. Jednak sięgając po książkę chińskiej autorki, spodziewałam się prawdziwego sztormu z silnym wiatrem od wschodu, lektury niemalże narkotycznej, pełnej światła neonów i dźwięków chińskiej muzyki… Niestety – Chiny może i są, ale mało dookreślone, jest też trochę muzyki i narkotyków. Wszystko jednak tylko w słowach, nie w czytelniczej wyobraźni, która powinna wyciągać całą esencję dobrej książki. Lektura nic nie wniosła do mojej świadomości, mimo wielkich oczekiwań i nastawienia na prawdziwą, literacką przyjemność. Nie dostałam w zamian nawet chińskiego ciasteczka z wróżbą, choć lepsza byłaby sajgonka z uprzedzeniem – zamiast farszu – że szału nie będzie…
Na pogrzebie jednego z członków swojej rodziny młoda dziewczyna spotyka niezwykle przystojnego mężczyznę. Przypatrują się sobie, oboje wyraźnie zaciekawieni, ale po uroczystości każde z nich odchodzi w swoją stronę. Po kilku dniach dziewczyna zabija swoją siostrę. Dlaczego? Podanie prawidłowej odpowiedzi oznaczało predyspozycję do zostania seryjnym mordercą. Można zachodzić w głowę i wymyślać różne kryminalne scenariusze, ale można też przeczytać najnowszą powieść Mian Mian. Albo dokładnie przeszukać swoją skrzynkę e-mailową lub „wygooglować” stosowny incipit, bo to stara i chyba wszystkim dobrze znana zagadka. A takich właśnie zagadek i trochę już wytartych, choć nadal fundamentalnych pytań – z odpowiedziami gratis – dostarcza nam „Panda Sex”.
Dawno żadna lektura nie wzbudzała we mnie tak skrajnych uczuć, od zaciekawienia, po irytację, szczery uśmiech i w końcu znużenie. Co ciekawe – pierwszy raz zastosowałam do książki frazes „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Bo w istocie – o ile dobrze czytało się w środkach lokomocji, o tyle w domu ta niepozorna lektura stawała się paradoksalnie opasłym tomiszczem, o zdecydowanie zbyt wielu wątkach, postaciach i stronach… A szkoda, bo wygląda nieszkodliwie, co więcej – zachęcająco. Ale tu znów trzeba sobie przypomnieć mądre słowa, że nie należy oceniać książki po okładce. W związku z tym – trudności interpretacyjne, jakie narastały z każdą stronicą, wydały mi się nie do przełamania, za co solidnie lekturze odpłaciłam wzmagającą się w równie miarowym tempie irytacją.
„Panda Sex” należy do tych powieści, które nie wymagają zbyt dużego intelektualnego zaangażowania czytelnika. W przypadku takiej konstrukcji, jaką reprezentuje książka Mian Mian, być może bezpieczniej byłoby mówić raczej o quasi-powieści lub nawet quasi-dramacie, choć ze słowem dramat bardziej kojarzyłabym tragedię biednego czytelnika niż gatunek literacki. Może to za sprawą formy, którą obrała autorka – dialogi (i monologi), przeplatane wtrąceniami narratora, pełniącymi funkcję didaskaliów, dokładnie opisującymi, aczkolwiek nieraz jednozdaniowo, sytuację i świat postaci. To chyba wyjaśnia, dlaczego jest to lektura dobra do autobusu – dialogowość dobrze współgra z dynamiką jazdy komunikacją miejską, a krótkie wstawki opisowe przelatują niczym krajobraz za oknem. Trudno jednak czytać tak suchą, zupełnie beznamiętną, prostą formę – miejscami przypominającą depeszę - niepozostawiającą żadnego pola dla wyobraźni. Sama fabuła również do wciągających nie należy, choć pretenduje do miana thrilleru lub kryminału. Młoda dziewczyna, Meimei, ginie w tajemniczych okolicznościach. Nie wiadomo, czy było to samobójstwo, czy przedawkowanie narkotyków. Nie wiadomo też, czy jej chłopak w przeddzień tragedii ją zdradził, czego dziewczyna bardzo chciała się dowiedzieć. Ostatnią osobą, jaka widziała ją przed śmiercią, była jej starsza siostra Jiejie. A rzecz dzieje się w Szanghaju, mieście, w którym nadal wiele sfer życia podlega tabu, a które jak na złość próbują się z tych drętwych okowów wydostać. Podejrzani o zabójstwo lub kontakty z Meimei są wszyscy, cały undergroundowy światek, który Mian Mian stara się rzetelnie opisywać, nie przemilczając zaburzeń, na jakie choruje miasto przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Można jednak odnieść wrażenie, że mimo charakterystycznego nazewnictwa, Szanghaj jest swego rodzaju „everycity”, na którego miejsce można wpisać Los Angeles, Monachium czy Warszawę (niech będzie, że ze swoim Chinatown), bo w opisywanych półświatkach nie ma nic szczególnego i przytaczana historia mogłaby wydarzyć się wszędzie. Narkotyki, alkohol, rozwiązłość seksualna, bohemiczna atmosfera, pseudointelektualiści i podrzędni artyści. Wszystko wrzucone do jednego worka, dokładnie wymieszane, wstrząśnięte i włożone w ciężkostrawną formę. To trochę za mało, by zaabsorbować czytelnika. Nie zainteresują go również bohaterowie – zupełnie nijacy, bezcharakterni, których łatwo ze sobą pomylić, a już na pewno nie sposób zapamiętać. Mnogość postaci jest przytłaczająca, brak wyraźnego rozróżnienia na sylwetki pierwszoplanowe i drugoplanowe (są jedynie częściej i mniej powtarzane nazwiska…) dostarcza nie tylko trudności w odnalezieniu się w fabule, ale i zwyczajnie denerwuje, wprowadzając chaos i zamieszanie. Można by to rozpatrywać przez pryzmat przyzwyczajeń do określonego typu literatury z naszego kręgu kulturowego, a wtedy zrozumiałe będzie, że tak sporą dawkę orientu, szczególnie na poziomie onomastyki, trudno przełknąć od razu. Niestety – K, ABC czy Aktor nie są zbyt wymyślnymi nazwami, a pojedyncze oryginalne słówka też nie przysparzają kłopotów. Problem tkwi więc głębiej. I w jego rozwiązaniu nie pomagają nawet trzy aneksy – epilog, dodatek I i dodatek II, poza tym, że uświadamiają, że to, co się czyta, to zupełna fikcja, z małymi osobistymi domieszkami.
Bohaterowie ciągle toczą dyskusje – często na zasadzie anaforycznej – o miłości, romansach, zdradzie, muzyce, narkotykach, aktorstwie i innych sprawach, budujących ich rzeczywistość. Nie odkrywają jednak niczego nowego, ba, to, co mówią, wydaje się być gdzieś już zasłyszanymi komunałami, podobnie jak przytoczony na początku e-mailowy łańcuszek, który – jak wspomniałam – na kartach „Panda Sex” również znajdzie swoje miejsce. Jest więc powieść poniekąd zbiorem aforyzmów, choć mało wyszukanych i błyskotliwych. Co zaś tyczy się tytułu – on wydaje się być najoryginalniejszy, ale niestety – mimo wytłumaczenia, nie ma zbyt wielkiego odniesienia w książce. Panda Sex jest wirusem, który rozprzestrzenia się w centrum miasta i ten, kto się zarazi, będzie mógł uprawiać seks tylko dwa razy do roku. To jednak nie zniechęca mieszkańców, a szczególnie bohaterów, by prowadzić rozwiązły tryb życia. Zresztą – nikt istnienia wirusa nie udowodnił, więc nie ma się czego bać, a już na pewno spodziewać jakiegoś rozwoju akcji w związku z nim. I antidotum na niego się znajduje, co już w ogóle rozwiewa wszelkie niepokoje.
Z ogromnym rozczarowaniem muszę przyznać, że powieść Mian Mian nie jest niczym szczególnym. O ciemnej stronie miast – dużych i małych – napisano już wiele, bardziej lub mniej ciekawie. Jednak sięgając po książkę chińskiej autorki, spodziewałam się prawdziwego sztormu z silnym wiatrem od wschodu, lektury niemalże narkotycznej, pełnej światła neonów i dźwięków chińskiej muzyki… Niestety – Chiny może i są, ale mało dookreślone, jest też trochę muzyki i narkotyków. Wszystko jednak tylko w słowach, nie w czytelniczej wyobraźni, która powinna wyciągać całą esencję dobrej książki. Lektura nic nie wniosła do mojej świadomości, mimo wielkich oczekiwań i nastawienia na prawdziwą, literacką przyjemność. Nie dostałam w zamian nawet chińskiego ciasteczka z wróżbą, choć lepsza byłaby sajgonka z uprzedzeniem – zamiast farszu – że szału nie będzie…
Mian Mian: „Panda Sex”. Przeł. Katarzyna Kulpa. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2010 [seria: z miotłą].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |