POLOWANIE NA WIELORYBA
A
A
A
O zbiorze takim jak „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny” Agnieszki Taborskiej pisać nie jest łatwo. Najprościej byłoby powiedzieć, iż jest to zbiór dłuższych bądź krótszych anegdot. Mniej lub bardziej zabawnych. Mniej lub bardziej prawdopodobnych. W końcu mniej lub bardziej interesujących. Właściwie każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Wszak – jak na początku zauważa prozaiczka – „każdy dzień przynosi historię wartą zapamiętania. Niezapisane umierają nazajutrz”. Skoro wszystko jest opowieścią, życie powinno zatem polegać na opowiadaniu sobie nawzajem historii. Każdy jest opowiadaczem i „opowiadanym” jednocześnie, każdy może stać się bohaterem anegdoty. W przeciwieństwie do typowej anegdoty z zazwyczaj wyrazistą puentą, Taborska nie komentuje jednak swoich historyjek. To „suche” fakty, często (choć nie zawsze) właśnie pozbawione owej puenty, zapewne w myśl zasady z tekstu „Miny”: „prawdziwe historie puenty nie mają”. Autorka „Sennego żywota Leonory de la Cruz” opisuje więc własne bądź cudze przygody, spostrzeżenia, sytuacje z udziałem przyjaciół i znajomych, przytacza słyszane w telewizji bądź przeczytane w gazetach opowiastki. Narrację cechuje upodobanie do szczegółu, a zarazem ogromna ekonomia słów. Nie ma tu nic zbędnego, dostajemy gotową opowieść i sami musimy postanowić, co z nią dalej zrobić.
Mimo iż w tytule mamy „przypadek obiektywny”, powiedziałabym, że proza Taborskiej jest raczej „przypadkiem subiektywnym”. Historie są rozmaite, dobrane jednakże wokół wspólnego klucza. Wszystkie mają być, w założeniu autorki „Okruchów amerykańskich”, zabawne, mocno surrealistyczne i często odrobinę przerażające, niczym opowiadania H. P. Lovercrafta, o którym Taborska nakręciła film dokumentalny w jego rodzinnym Providence (opowiada o tym w jednej z historyjek). Warto w tym miejscu w całości przytoczyć jedną z anegdot, zawartych w tomie: „K. prowadził na Uniwersytecie Browna seminarium pisania wierszy. Przed rozpoczęciem semestru zgłosił się do niego starszy od pozostałych student sprawujący funkcję uniwersyteckiego ochroniarza. Wyjaśnił, że nie jest na przygotowanej przez sekretariat liście uczestników zajęć, ale w drodze wyjątku prosi o przyjęcie. Przyniósł ze sobą maszynopis, który okazał się zbiorem siedmiu opowiadań. Ku zdziwieniu K. wszystkie zawierały szczegółowy opis gwałtu. Gdy student znów się zjawił, K. powiedział, że go nie przyjmie, bo uczy poezji, a nie prozy. Nie mógł się jednak powstrzymać od uwagi, że opowiadania są monotematyczne. »Jak to – obruszył się tamten – przecież każde jest o innej kobiecie«”. Ot, i wszystko.
Cały zbiór podzielony został na trzy części, zatytułowane „tu”, „tam” oraz „jeszcze gdzie indziej”. Pierwsza zawiera zatem teksty przede wszystkim zabawne. Mamy oto porwanego z galerii na krakowskim Kazimierzu drewnianego wieloryba; dowiadujemy się o firmie sprzedającej okna, która prosi klienta o zamówienie ich u konkurencji czy też o Paryżanach, którzy włamują się do piwnic sąsiadów, by upchnąć tam własne graty. W cząstce „tam” znajdziemy natomiast opowieści „z dreszczykiem”, niczym z prozy wspomnianego już Lovercrafta czy też Edgara Allana Poe. Oto kot Oskar łasi się tylko do tych pensjonariuszy domu starców, którzy wkrótce umrą; pies, zamknięty przez przypadek w pustym domu, zostaje wzięty za ducha; w ścianie domu zostaje znaleziony zamurowany bucik dziecka, a król gitary bluesowej – Robert Johnson – jak powszechnie wiadomo, zaprzedał duszę diabłu. Trzecia i najkrótsza cząstka zawiera z kolei opowieści wyczytane w gazetach, bardzo nieprawdopodobne, „ale kto może z pewnością powiedzieć, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna rzeczywistość?”. Poznajemy więc włoskiego księdza organizującego wybory miss zakonnic; słyszymy, jak to osioł został aresztowany za kradzież kukurydzy, a pewien nigeryjski kaznodzieja miał osiemdziesiąt sześć żon (prawo dopuszczało tylko cztery); następnie zaś czytamy o upolowanej kaczce, która ożyła po kilku dniach trzymania w lodówce. Jak komentuje sama Taborska, historie takie pozwalają odpocząć od „poważnych tematów” i „ukazują irracjonalny wymiar naszej banalnej epoki”. Wszystkie teksty okraszone są dużą dawką nieco surrealistycznego humoru, a niektóre zabawnymi ilustracjami znanego rysownika i grafika, Mieczysława Wasilewskiego. Rysunki te, wykonane tuszem i piórem, są improwizacją na dany temat, trzeba przy tym dodać – improwizacją bardzo lapidarną, a przez to ciekawszą.
Niektóre z przytoczonych przez Taborską fragmencików mogłyby stać się podstawą powieści czy nawet filmu. Niektóre łatwo zapadają w pamięć, inne zaś sprawiają wrażenie niepotrzebnych. Jedne bawią, drugie wzruszają, trzecie przerażają, a jeszcze inne wywołują obojętność. Autorka „Spiskowców wyobraźni” stara się ukazać sytuacje, w których w rzekomą normalność wkrada się absurd, w których absurd staje się normalnością, bądź też w których normalność okazuje się absurdem. Wbrew pozorom, są to zupełnie różne sytuacje. Książka „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny” jest zatem doskonałą lekturą na leniwe, upalne popołudnia. A przytoczone historyjki można zaś z powodzeniem wykorzystywać do zabawiania gości na wakacyjnych imprezach.
Właściwie można by pozastanawiać się jeszcze, po co ktoś miałby kolekcjonować i opisywać podobne historyjki. Wystarczy włączyć telewizor czy tez wziąć do ręki gazetę i znajdziemy tam całą masę takich irracjonalnych opowieści. Taborska broni się językiem. Skondensowanym, rzeczowym, dzięki któremu jej proza – by tak rzec – łatwo wpada w ucho. Wprawdzie zauważyć można wyraźne wpływy Rolanda Topora (by wymienić choćby surrealizm, groteskę, makabrę czy pure nonsense), którego twórczością się zajmuje (wydała książkę „Abecadło Topora”), prozaiczka wyrusza jednak na polowanie na swojego własnego Moby Dicka i zaprasza na nie czytelników. Czy go w końcu dopadnie? Mam nadzieję, że nie. Wszak kapitan Ahab jest najlepszym przykładem na to, że nie zawsze warto znaleźć to, czego się szukało, a jak – pisząc o omawianym zbiorze – zauważył Jan Gondowicz, „»Wieloryb…« to historyjki znalezione”. I niech takie znalezisko wystarczy.
Mimo iż w tytule mamy „przypadek obiektywny”, powiedziałabym, że proza Taborskiej jest raczej „przypadkiem subiektywnym”. Historie są rozmaite, dobrane jednakże wokół wspólnego klucza. Wszystkie mają być, w założeniu autorki „Okruchów amerykańskich”, zabawne, mocno surrealistyczne i często odrobinę przerażające, niczym opowiadania H. P. Lovercrafta, o którym Taborska nakręciła film dokumentalny w jego rodzinnym Providence (opowiada o tym w jednej z historyjek). Warto w tym miejscu w całości przytoczyć jedną z anegdot, zawartych w tomie: „K. prowadził na Uniwersytecie Browna seminarium pisania wierszy. Przed rozpoczęciem semestru zgłosił się do niego starszy od pozostałych student sprawujący funkcję uniwersyteckiego ochroniarza. Wyjaśnił, że nie jest na przygotowanej przez sekretariat liście uczestników zajęć, ale w drodze wyjątku prosi o przyjęcie. Przyniósł ze sobą maszynopis, który okazał się zbiorem siedmiu opowiadań. Ku zdziwieniu K. wszystkie zawierały szczegółowy opis gwałtu. Gdy student znów się zjawił, K. powiedział, że go nie przyjmie, bo uczy poezji, a nie prozy. Nie mógł się jednak powstrzymać od uwagi, że opowiadania są monotematyczne. »Jak to – obruszył się tamten – przecież każde jest o innej kobiecie«”. Ot, i wszystko.
Cały zbiór podzielony został na trzy części, zatytułowane „tu”, „tam” oraz „jeszcze gdzie indziej”. Pierwsza zawiera zatem teksty przede wszystkim zabawne. Mamy oto porwanego z galerii na krakowskim Kazimierzu drewnianego wieloryba; dowiadujemy się o firmie sprzedającej okna, która prosi klienta o zamówienie ich u konkurencji czy też o Paryżanach, którzy włamują się do piwnic sąsiadów, by upchnąć tam własne graty. W cząstce „tam” znajdziemy natomiast opowieści „z dreszczykiem”, niczym z prozy wspomnianego już Lovercrafta czy też Edgara Allana Poe. Oto kot Oskar łasi się tylko do tych pensjonariuszy domu starców, którzy wkrótce umrą; pies, zamknięty przez przypadek w pustym domu, zostaje wzięty za ducha; w ścianie domu zostaje znaleziony zamurowany bucik dziecka, a król gitary bluesowej – Robert Johnson – jak powszechnie wiadomo, zaprzedał duszę diabłu. Trzecia i najkrótsza cząstka zawiera z kolei opowieści wyczytane w gazetach, bardzo nieprawdopodobne, „ale kto może z pewnością powiedzieć, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna rzeczywistość?”. Poznajemy więc włoskiego księdza organizującego wybory miss zakonnic; słyszymy, jak to osioł został aresztowany za kradzież kukurydzy, a pewien nigeryjski kaznodzieja miał osiemdziesiąt sześć żon (prawo dopuszczało tylko cztery); następnie zaś czytamy o upolowanej kaczce, która ożyła po kilku dniach trzymania w lodówce. Jak komentuje sama Taborska, historie takie pozwalają odpocząć od „poważnych tematów” i „ukazują irracjonalny wymiar naszej banalnej epoki”. Wszystkie teksty okraszone są dużą dawką nieco surrealistycznego humoru, a niektóre zabawnymi ilustracjami znanego rysownika i grafika, Mieczysława Wasilewskiego. Rysunki te, wykonane tuszem i piórem, są improwizacją na dany temat, trzeba przy tym dodać – improwizacją bardzo lapidarną, a przez to ciekawszą.
Niektóre z przytoczonych przez Taborską fragmencików mogłyby stać się podstawą powieści czy nawet filmu. Niektóre łatwo zapadają w pamięć, inne zaś sprawiają wrażenie niepotrzebnych. Jedne bawią, drugie wzruszają, trzecie przerażają, a jeszcze inne wywołują obojętność. Autorka „Spiskowców wyobraźni” stara się ukazać sytuacje, w których w rzekomą normalność wkrada się absurd, w których absurd staje się normalnością, bądź też w których normalność okazuje się absurdem. Wbrew pozorom, są to zupełnie różne sytuacje. Książka „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny” jest zatem doskonałą lekturą na leniwe, upalne popołudnia. A przytoczone historyjki można zaś z powodzeniem wykorzystywać do zabawiania gości na wakacyjnych imprezach.
Właściwie można by pozastanawiać się jeszcze, po co ktoś miałby kolekcjonować i opisywać podobne historyjki. Wystarczy włączyć telewizor czy tez wziąć do ręki gazetę i znajdziemy tam całą masę takich irracjonalnych opowieści. Taborska broni się językiem. Skondensowanym, rzeczowym, dzięki któremu jej proza – by tak rzec – łatwo wpada w ucho. Wprawdzie zauważyć można wyraźne wpływy Rolanda Topora (by wymienić choćby surrealizm, groteskę, makabrę czy pure nonsense), którego twórczością się zajmuje (wydała książkę „Abecadło Topora”), prozaiczka wyrusza jednak na polowanie na swojego własnego Moby Dicka i zaprasza na nie czytelników. Czy go w końcu dopadnie? Mam nadzieję, że nie. Wszak kapitan Ahab jest najlepszym przykładem na to, że nie zawsze warto znaleźć to, czego się szukało, a jak – pisząc o omawianym zbiorze – zauważył Jan Gondowicz, „»Wieloryb…« to historyjki znalezione”. I niech takie znalezisko wystarczy.
Agnieszka Taborska: „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny”. Z ilustracjami Mieczysława Wasilewskiego. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |