BYĆ MOŻE WIDZIAŁEŚ TO MIEJSCE WE ŚNIE
A
A
A
Litość to zbrodnia. Wie o tym Cormac McCarthy, wiedzą o tym również bohaterowie jego najnowszej powieści „Krwawy Południk”. Świat, w który zatapiamy się, otwierając książkę, jest koszmarem, z którego czytelnik nie może się obudzić. Razem z głównym bohaterem – milczącym dzieciakiem, który u kresu swej podróży staje się mężczyzną, przemierzamy dziewiętnastowieczną Amerykę. Poznajemy bezlitosnego mordercę pozbawionego uszu, szalonego sędziego, który opiekuje się małym indiańskim chłopcem, aby po chwili ściągnąć mu skalp i całą galerię postaci, które pozostawiają po sobie płonące miasta, miasta buchające świeżą krwią.
Świat McCarthy’ego to piekło, nie ma w nim miejsca, gdzie bohater może czuć się bezpieczny, świat, w którym każdy mijany człowiek może okazać się twoim mordercą, a wyjście do saloonu na drinka przynosi kilka trupów. Wszyscy są wrogami, a przyjaciół lepiej od razu zabić niż stać się ich ofiarą. Dzieciak jest twardym, małomównym człowiekiem, który swoje przeżył, błąkał się samotnie przez świat, „który mogą zniszczyć cztery rzeczy. Kobiety, whiskey, pieniądze i czarnuchy” (s. 29), był członkiem nielegalnej armii, której celem było nauczenie Meksykańców prawa, trafił do niewoli, aż w końcu został jednym z nieustraszonych najemników polujących na czerwonoskórych. Ci, którzy mają dbać o spokojny sen białych, witają indiańskie wioski słowami: „Wytłuc wszystko do ostatniego kundla” (s. 206). Jednocześnie wiodą głębokie, filozoficzne dysputy, w których nie brakuje tematu Boga, śmierci i przeznaczenia. Zerwane skalpy, rozprute brzuchy, otwarte czaszki. Natężenie bólu i bezsensownego okrucieństwa opisywanego przez autora staje się nie do zniesienia. McCarthy posługuje się niezwykle poetyckim językiem, którego piękno wydaje się niestosowne. Nie ma piękna. Jest tylko błoto, pot i wysuszone serce czarnucha. Kiedy autor „Krwawego Południka” opisuje tułaczkę przez pustynię, końskie nogi obdarte ze skóry i muchy krążące nad poczerniałym ścierwem, czujemy piasek w ustach i pot skraplający się na czole. Masakry Indian, sceny walki są pięknymi, bezlitosnymi panoramami, które wypełniają szaleństwo i cierpienie. Radosne zadawanie śmierci, uczta zabijania, istny karnawał nienawiści momentami wydają się groteskowe. „W obozie przetrzymywano grupkę meksykańskich niewolników, którzy nadbiegli teraz, wołając po hiszpańsku, ale padli od maczug i kul, a jeden z Delawarów wyłonił się z dymu, trzymając w dłoniach dwoje dyndających nagich niemowląt, przykucnął nad kamiennym kręgiem i chwyciwszy dzieci za nóżki, zamachnął się jednym, potem drugim i roztrzaskał im główki o kamienie, aż spod ciemiączek krwawą miazgą bryznęły mózgi, tymczasem dokoła miotali się ludzie, wrzeszcząc jak opętani, jeźdźcy zakłuwali ich ogromnymi nożami, przybiegła młoda kobieta i objęła rękoma zakrwawione przednie nogi rumaka, którego dosiadał Glanton” (s. 208). Czytelnik powoli zamienia się w oprawcę, takie ilości przelanej krwi coraz bardziej znieczulają, wprowadzają rutynę, każde następne morderstwo robi mniejsze wrażenie, wywołuje zaciekawienie, w końcu zaczyna nudzić.
Jedyną ucieczką jest dla czytelnika świat natury, którego piękno kontrastuje ze światem ludzi. Im bardziej przerażające są czyny bohaterów powieści, tym bardziej intensywne i zachwycające stają się opisy amerykańskiej i meksykańskiej przyrody. Natura żyje, oddycha i zawsze pomaga. Jest stała i święta, ale bohaterowie powieści nie chcą dzielić świata z innymi istotami. „Skoro coś istnieje na tym świecie bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody” (s. 263). Słowa sędziego Holdena są oznaką nienawiści do wszystkiego, co nieposkromione, do wszystkiego, nad czym nie mamy władzy. „Wolność ptaków to dla mnie zniewaga” (s. 264). W świecie McCarthy’ego opanowanym przez żądzę władzy nawet zwierzęta i rośliny stają się rywalami.
Bieda, która zmusza człowieka do zjedzenia konia o monstrualnej głowie, konia ukąszonego przez węża w nos, sytemu czytelnikowi wydaje się nierealna. Opisy głodującej Ameryki McCarthy’ego mogą równać się z dziełami Johna Steinbecka. W „Krwawym Południku” nie znajdziemy jednak charakterystycznego dla autora „Gron gniewu” współczucia oraz emocjonalnego, bezradnego tonu. McCarthy biedę totalną opisuje bez emocji, jest zimnym, sumiennym kronikarzem. Ludzka nędza w jego powieści nie zna granic, nie ma rzeczy, której nie można zjeść, kamienie smakują wyśmienicie, a żaden czytelnik nie wpadnie na to, jakie skarby może zawierać cielęcy żołądek.
„Krwawy Południk” można nazwać pustynną powieścią szkatułkową, dzieciak spotyka na swej drodze wykolejeńców, pustelników, umierających pijaków. Wszyscy oni opowiadają historie. O człowieku, który wykopał kości zamordowanego wędrowca, rozrzucił je po lesie, po czym sam został zabójcą, o diable zostawiającym ślady na pustyni, o śpiewaku z Cincinnati, co dostał kulkę w awanturze o babę. Po pustyni błąkają się martwi ojcowie. Ich obecność czuje się zawsze, w każdej opowieści. Kobiet właściwie nie ma. Kręcą się na drugim planie, bezzębne staruchy podające gulasz lub kurwy. Zdecydowanie częściej pojawiają się pieniądze, whiskey i czarnuchy.
Ameryka McCarthy’ego jest rasistowska, głodna i brutalna. Jest krajem, w którym za nieuprzejme słowo dostaje się kulkę w łeb, krzywe spojrzenie równa się rozłupanej czaszce. Na ile świat McCarthy’ego przypomina współczesne Stany Zjednoczone? Czy kraj zatoczył koło? A może tak naprawdę nigdy się nie zmienił? „Krwawy Południk” nie jest jednak naturalistyczną krytyką Ameryki, przypomina raczej baśnie braci Grimm, w których pojawiają się symbole, makabryczne postaci i bezlitosne kary. Dzieciak na swojej drodze spotyka gorejący krzak, który przyciąga blaskiem wszystkie żywe istoty, płonącego konia, który przeraża i zachwyca. Świat autora „Drogi” nie przypomina kolorowanego westernu, bardziej kojarzy się z makabrycznymi filmami Jodorowskiego. Symbolika, korowód kalekich postaci, psy o sześciu łapach i czterech oczach, tańczące niedźwiedzie i smutne, olbrzymie kurwy tworzą oniryczno-narkotyczny świat. Ameryka McCarthy’ego to niebezpieczne miejsce, „być może widziałeś to miejsce we śnie. I wiedziałeś, że tu umrzesz”.
Sędzia nigdy nie śpi. Tańczy. Mówi, że nigdy nie umrze. Jest łysy i przerażający, wygląda jak wielki noworodek, najbardziej okrutny, a zarazem najinteligentniejszy. Zna Talesa i Anaksymandra, ale mówi, że książki to głupota. Jest wszędzie, gdzie jesteś ty i jest niewątpliwie najbardziej barwnym bohaterem „Krwawego Południka”. Nie można go zabić, nie jest normalnym człowiekiem. Jest złem? Śmiercią? Zawsze cię dopadnie. Jego uścisk niesie lęk. Sędzia twierdzi, że wojna jest nieodłącznym elementem człowieczeństwa. Wojna to bóg, a dowodem jest jeden z najemników, Eks-ksiądz, który „przestał być sługą bożym, a stał się samym bogiem”. (s. 332). Opis wyglądu sędziego wieje grozą: „(...) trzymał parasolkę zrobioną ze zgniłych strzępów skóry, rozpiętych na szkielecie z żeber związanych strzępami mięsa. Za rączkę służyła przednia noga jakiegoś zwierzęcia i wydawało się, że ciało sędziego okrywa zaledwie chmura konfetti, tak podziurawione było jego ubranie, by pomieścić całą posturę. Niosący przed sobą tę ohydną parasolkę, z półgłówkiem w obroży szarpiącym za smycz, przypominał jakiegoś zdegenerowanego objazdowego uzdrowiciela, który uciekł przed gniewem publiczności plądrującej jego tabor” (s. 390). Mamy więc pustynną wersję dobrze znanego danse macabre.
Czytelnik zastanawia się, do czego zmierza autor, podróż, pościgi, morderstwa zdają się nie mieć końca. Wszystkie miasta wyglądają tak samo, wszystkie kurwy mają podobne makijaże, a każdy skalp powiewa na wietrze równie delikatnie. Bohaterowie powieści są w wiecznej drodze, kręcą się w kółko. Nie ma początku, ani końca. Można tylko obserwować zmiany wewnątrz bohaterów, szaleństwo, miłość oraz przemianę chłopca w mężczyznę. Okrucieństwo staje się kluczem do zrozumienia. „Powiem ci. Tylko ten, kto złożył siebie całego w ofierze na skrwawionym ołtarzu wojny, który zszedł na samo dno piekła i widział potworności w najdrobniejszym szczególe, i poznał wreszcie, że przemawiają do najgłębszych pokładów jego serca, jedynie ten umie tańczyć” (s. 435). Jeśli to nam nie wystarcza i doszukujemy się drugiego dna, pamiętajmy: „Tajemnica polega na tym, że nie ma tajemnicy”. Cormac McCarthy uczy nas więc tańczyć. A jest to taniec, który boli.
Świat McCarthy’ego to piekło, nie ma w nim miejsca, gdzie bohater może czuć się bezpieczny, świat, w którym każdy mijany człowiek może okazać się twoim mordercą, a wyjście do saloonu na drinka przynosi kilka trupów. Wszyscy są wrogami, a przyjaciół lepiej od razu zabić niż stać się ich ofiarą. Dzieciak jest twardym, małomównym człowiekiem, który swoje przeżył, błąkał się samotnie przez świat, „który mogą zniszczyć cztery rzeczy. Kobiety, whiskey, pieniądze i czarnuchy” (s. 29), był członkiem nielegalnej armii, której celem było nauczenie Meksykańców prawa, trafił do niewoli, aż w końcu został jednym z nieustraszonych najemników polujących na czerwonoskórych. Ci, którzy mają dbać o spokojny sen białych, witają indiańskie wioski słowami: „Wytłuc wszystko do ostatniego kundla” (s. 206). Jednocześnie wiodą głębokie, filozoficzne dysputy, w których nie brakuje tematu Boga, śmierci i przeznaczenia. Zerwane skalpy, rozprute brzuchy, otwarte czaszki. Natężenie bólu i bezsensownego okrucieństwa opisywanego przez autora staje się nie do zniesienia. McCarthy posługuje się niezwykle poetyckim językiem, którego piękno wydaje się niestosowne. Nie ma piękna. Jest tylko błoto, pot i wysuszone serce czarnucha. Kiedy autor „Krwawego Południka” opisuje tułaczkę przez pustynię, końskie nogi obdarte ze skóry i muchy krążące nad poczerniałym ścierwem, czujemy piasek w ustach i pot skraplający się na czole. Masakry Indian, sceny walki są pięknymi, bezlitosnymi panoramami, które wypełniają szaleństwo i cierpienie. Radosne zadawanie śmierci, uczta zabijania, istny karnawał nienawiści momentami wydają się groteskowe. „W obozie przetrzymywano grupkę meksykańskich niewolników, którzy nadbiegli teraz, wołając po hiszpańsku, ale padli od maczug i kul, a jeden z Delawarów wyłonił się z dymu, trzymając w dłoniach dwoje dyndających nagich niemowląt, przykucnął nad kamiennym kręgiem i chwyciwszy dzieci za nóżki, zamachnął się jednym, potem drugim i roztrzaskał im główki o kamienie, aż spod ciemiączek krwawą miazgą bryznęły mózgi, tymczasem dokoła miotali się ludzie, wrzeszcząc jak opętani, jeźdźcy zakłuwali ich ogromnymi nożami, przybiegła młoda kobieta i objęła rękoma zakrwawione przednie nogi rumaka, którego dosiadał Glanton” (s. 208). Czytelnik powoli zamienia się w oprawcę, takie ilości przelanej krwi coraz bardziej znieczulają, wprowadzają rutynę, każde następne morderstwo robi mniejsze wrażenie, wywołuje zaciekawienie, w końcu zaczyna nudzić.
Jedyną ucieczką jest dla czytelnika świat natury, którego piękno kontrastuje ze światem ludzi. Im bardziej przerażające są czyny bohaterów powieści, tym bardziej intensywne i zachwycające stają się opisy amerykańskiej i meksykańskiej przyrody. Natura żyje, oddycha i zawsze pomaga. Jest stała i święta, ale bohaterowie powieści nie chcą dzielić świata z innymi istotami. „Skoro coś istnieje na tym świecie bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody” (s. 263). Słowa sędziego Holdena są oznaką nienawiści do wszystkiego, co nieposkromione, do wszystkiego, nad czym nie mamy władzy. „Wolność ptaków to dla mnie zniewaga” (s. 264). W świecie McCarthy’ego opanowanym przez żądzę władzy nawet zwierzęta i rośliny stają się rywalami.
Bieda, która zmusza człowieka do zjedzenia konia o monstrualnej głowie, konia ukąszonego przez węża w nos, sytemu czytelnikowi wydaje się nierealna. Opisy głodującej Ameryki McCarthy’ego mogą równać się z dziełami Johna Steinbecka. W „Krwawym Południku” nie znajdziemy jednak charakterystycznego dla autora „Gron gniewu” współczucia oraz emocjonalnego, bezradnego tonu. McCarthy biedę totalną opisuje bez emocji, jest zimnym, sumiennym kronikarzem. Ludzka nędza w jego powieści nie zna granic, nie ma rzeczy, której nie można zjeść, kamienie smakują wyśmienicie, a żaden czytelnik nie wpadnie na to, jakie skarby może zawierać cielęcy żołądek.
„Krwawy Południk” można nazwać pustynną powieścią szkatułkową, dzieciak spotyka na swej drodze wykolejeńców, pustelników, umierających pijaków. Wszyscy oni opowiadają historie. O człowieku, który wykopał kości zamordowanego wędrowca, rozrzucił je po lesie, po czym sam został zabójcą, o diable zostawiającym ślady na pustyni, o śpiewaku z Cincinnati, co dostał kulkę w awanturze o babę. Po pustyni błąkają się martwi ojcowie. Ich obecność czuje się zawsze, w każdej opowieści. Kobiet właściwie nie ma. Kręcą się na drugim planie, bezzębne staruchy podające gulasz lub kurwy. Zdecydowanie częściej pojawiają się pieniądze, whiskey i czarnuchy.
Ameryka McCarthy’ego jest rasistowska, głodna i brutalna. Jest krajem, w którym za nieuprzejme słowo dostaje się kulkę w łeb, krzywe spojrzenie równa się rozłupanej czaszce. Na ile świat McCarthy’ego przypomina współczesne Stany Zjednoczone? Czy kraj zatoczył koło? A może tak naprawdę nigdy się nie zmienił? „Krwawy Południk” nie jest jednak naturalistyczną krytyką Ameryki, przypomina raczej baśnie braci Grimm, w których pojawiają się symbole, makabryczne postaci i bezlitosne kary. Dzieciak na swojej drodze spotyka gorejący krzak, który przyciąga blaskiem wszystkie żywe istoty, płonącego konia, który przeraża i zachwyca. Świat autora „Drogi” nie przypomina kolorowanego westernu, bardziej kojarzy się z makabrycznymi filmami Jodorowskiego. Symbolika, korowód kalekich postaci, psy o sześciu łapach i czterech oczach, tańczące niedźwiedzie i smutne, olbrzymie kurwy tworzą oniryczno-narkotyczny świat. Ameryka McCarthy’ego to niebezpieczne miejsce, „być może widziałeś to miejsce we śnie. I wiedziałeś, że tu umrzesz”.
Sędzia nigdy nie śpi. Tańczy. Mówi, że nigdy nie umrze. Jest łysy i przerażający, wygląda jak wielki noworodek, najbardziej okrutny, a zarazem najinteligentniejszy. Zna Talesa i Anaksymandra, ale mówi, że książki to głupota. Jest wszędzie, gdzie jesteś ty i jest niewątpliwie najbardziej barwnym bohaterem „Krwawego Południka”. Nie można go zabić, nie jest normalnym człowiekiem. Jest złem? Śmiercią? Zawsze cię dopadnie. Jego uścisk niesie lęk. Sędzia twierdzi, że wojna jest nieodłącznym elementem człowieczeństwa. Wojna to bóg, a dowodem jest jeden z najemników, Eks-ksiądz, który „przestał być sługą bożym, a stał się samym bogiem”. (s. 332). Opis wyglądu sędziego wieje grozą: „(...) trzymał parasolkę zrobioną ze zgniłych strzępów skóry, rozpiętych na szkielecie z żeber związanych strzępami mięsa. Za rączkę służyła przednia noga jakiegoś zwierzęcia i wydawało się, że ciało sędziego okrywa zaledwie chmura konfetti, tak podziurawione było jego ubranie, by pomieścić całą posturę. Niosący przed sobą tę ohydną parasolkę, z półgłówkiem w obroży szarpiącym za smycz, przypominał jakiegoś zdegenerowanego objazdowego uzdrowiciela, który uciekł przed gniewem publiczności plądrującej jego tabor” (s. 390). Mamy więc pustynną wersję dobrze znanego danse macabre.
Czytelnik zastanawia się, do czego zmierza autor, podróż, pościgi, morderstwa zdają się nie mieć końca. Wszystkie miasta wyglądają tak samo, wszystkie kurwy mają podobne makijaże, a każdy skalp powiewa na wietrze równie delikatnie. Bohaterowie powieści są w wiecznej drodze, kręcą się w kółko. Nie ma początku, ani końca. Można tylko obserwować zmiany wewnątrz bohaterów, szaleństwo, miłość oraz przemianę chłopca w mężczyznę. Okrucieństwo staje się kluczem do zrozumienia. „Powiem ci. Tylko ten, kto złożył siebie całego w ofierze na skrwawionym ołtarzu wojny, który zszedł na samo dno piekła i widział potworności w najdrobniejszym szczególe, i poznał wreszcie, że przemawiają do najgłębszych pokładów jego serca, jedynie ten umie tańczyć” (s. 435). Jeśli to nam nie wystarcza i doszukujemy się drugiego dna, pamiętajmy: „Tajemnica polega na tym, że nie ma tajemnicy”. Cormac McCarthy uczy nas więc tańczyć. A jest to taniec, który boli.
Cormac McCarthy: „Krwawy Południk”. Przeł. Robert Sudół. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |