
Marek Doskocz, Sylwia Siedlecka,
UCHYLAM DRZWICZKI TROCHĘ SZERZEJ
A
A
A
Marek Doskocz: „Szczeniaki” to Pani debiut. Jak wyglądała praca nad tymi opowiadaniami, skąd czerpała Pani inspiracje?
Sylwia Siedlecka: Lubię obserwować świat wokół siebie, albo nawet nie lubię, ale nie mogę się powstrzymać, a przy tym wszystkim moja wyobraźnia pracuje jak huta, dzień i noc; co czasem, przyznaję, jest uciążliwe i męczące. Część osób z otoczenia wiedziała, że coś piszę i mówili: „O, to jest historia w sam raz do twojej książki”. Chyba żadnej z tych poleconych historii nie zapisałam, najciekawsze jest dla mnie chyba to, czego ludzie nie uważają za ciekawe. W ogóle uważam, że ludzie są bardzo interesujący: dlatego czynię ich, obok zwierząt, głównymi bohaterami mojej książki. „Szczeniaki” są dość mocne w tematach, które podejmuję. Dlatego w mojej książce jest dużo dążenia do prostoty, minimalizmu w stylu. Język te tematy trochę wycisza, sprawia, że te opowiadania nie krzyczą, gorąca treść, ale zimna, zneutralizowana forma. To też się wiąże z moim podejściem do języka. Język jest dla mnie medium i wbrew dość częstym opiniom, jakie dziś padają, język dla mnie nie jest wcale taki zeszmacony. Może ta opinia bierze się z tego, że trochę zajmowałam się przekładem literackim, więc przekopywałam się przez język, a też pewnie z tego, że na co dzień zajmuję się też pisaniem tekstów naukowych, które wymaga ode mnie dążenia do precyzji i rodzi wielką walkę w moim umyśle, bo precyzja i logika nie są moją cechą wrodzoną. Kawałek mojego życia to poznawanie języków obcych, też tych martwych, i to musiało wpłynąć na to, jak rozumiem język, a rozumiem go trochę jak archeolog, który bada warstwy, szczeliny, cmentarze, wysypiska śmieci itd.
M.D.: Jakby Pani zareklamowała czytelnikom swoją książkę?
S.S.: Ta książka pokazuje czasowość ludzkiego życia, ograniczoność wariacji na temat tego, kim człowiek jest, co może i co jeszcze będzie mógł. Podejmuję takie tematy, na które nie ma miejsca w krzątaninie codziennego życia, a może i dobrze, bo czasem można od nich zwariować. W „Szczeniakach” też pokazuję codzienność, ale uchylam drzwiczki trochę szerzej i już pojawiają się te rzeczy, w obliczu których człowiek jest zawsze sam. Lubię kino nieme, bo tego świata już nie ma i nawet jeśli ten film jest zły, to jest zły w innym sensie niż współczesne niedobre kino. Poza tym reżyser już się nie wybroni, bo nie żyje. Lubię też filmy science-fiction klasy B sprzed kilkudziesięciu lat, bo tam są te nowinki techniczne z lat pięćdziesiątych, statki kosmiczne jak odkurzacze, rzeczy, które miały wielką sławę przedmiotów przyszłości: maszyny liczące z kolorowymi guziczkami, kombinezony z folii aluminiowej. Teraz są śmieszne i staroświeckie, a przy tym tyle w tym dziwnego smutku, bo pokazują czasowość naszego świata, erozję materii, a więc i ciała, życia. Spójrz na te dzieci z okładki mojej książki, które uśmiechają się na wypłowiałym papierze, wycięte z gazet sprzed kilkudziesięciu lat. Są dziś bardzo starymi ludźmi, a najpewniej nie żyją. Co do samej okładki, długo szukałam czegoś, w co by można ubrać „Szczeniaki”. Autorem obrazu, który został na niej wykorzystany, jest francuski ilustrator Julien Pacaud, poprosiłam go o współpracę, bo jego prace wydają mi się idealnie trafiać w klimat książki – są bardzo kolorowe, żywe, ale przesiąknięte jakimś niepokojem. To często kolaże, kawałki oddzielnych światów. Barwność i idylliczność dziecięcego świata podszyta niepokojem, lękiem. To znów pasuje do mojej książki, bo każdy z bohaterów ma bliznę, albo na twarzy, albo na plecach, albo w tak zwanym środku.
M.D.: Skąd tyle zła i cierpienia w Pani opowiadaniach? Bracia złączeni plecami, karzeł porzucony przez matkę prostytutkę, mała baletnica bez nóżki...
S.S.: Dla mnie to jest przede wszystkim książka o ludzkiej samotności (doświadczenie, które, zgodzę się, często pojawia się w sytuacjach granicznych, a wtedy to całe zło i cierpienie napiera) i o tęsknocie za miłością, różnych drogach jej poszukiwania. Ta czarna maź, którą są powleczone te teksty, nie jest celem samym w sobie, to powierzchnia, czasem prowokacja, żeby wytrącić wyobraźnię z kolein bezpiecznego świata i przestawić na tor numer dwa. W tych opowiadaniach patrzę czasem chirurgicznie, zimno i zdaję sobie z tego sprawę. Wiem też, że to okrutne, przyglądać się ludziom na zimno. Ale okrucieństwo nie jest w tych tekstach celem samym w sobie. Istnieje taki miernik uczciwości w sztuce – czy to, co pokazujesz (na scenie, w książce itd.) warte było ofiar (depresji aktora po spektaklu, zeszmacenia bohatera literackiego itd.), słowem: czy to, co masz do powiedzenia, można było opowiedzieć za pomocą mniejszej ilości środków? Każdy twórca musi sobie sam odpowiedzieć. W moich opowieściach nie można było. Zresztą, ile tam jest wesołych historii, które równoważą mrok, boki zrywać można, tyle że to często humor nie zawsze bezpośredni.
M.D.: Jaką literaturę Pani czyta na co dzień, do czego wraca?
S.S.: Literacko wyszłam ze środkowej i wschodniej Europy. Zaczęłam od Rosjan, przez lata czytałam Dostojewskiego, choć go nie rozumiałam, a mimo to nie mogłam przestać. Ale też Bułhakowa. Potem zaczęła się moja długa przygoda z literaturą czeską – ironia, groteska i czarny humor Czechów bardzo mi odpowiadają. Jednym z moich ulubionych pisarzy jest Ladislav Fuks, może on jest nawet tym ulubionym. Bardzo lubię węgierskich pisarzy, między innymi Gezę Csatha – chorobliwa, gęsta, ciemna proza. Csath był z zawodu psychiatrą, oprócz tego, że pisał prozę, był muzykiem. W młodym wieku uzależnił się od morfiny, w 1919 roku się zastrzelił, a chwilę wcześniej też swoją żonę. Z Polaków bardzo lubię Schulza i Gombrowicza, w czym nie jestem oryginalna, a z autorów młodszych lubię na przykład Błażeja Dzikowskiego i Mikołaja Łozińskiego, Janusza Rudnickiego. Małgosia Rejmer napisała w tamtym roku bardzo ciekawą „Toksymię”. Teraz czytam coraz mniej literatury pięknej w klasycznym rozumieniu. To często też jest literaturą piękną, ale w założeniu tzw. filozoficzną. Ostatnio „Homo sacer” Giorgio Agambena, nie mogłam się potem uspokoić przez parę dni.
M.D.: Kiedy zaczęła Pani swoją przygodę z pisaniem?
S.S.: Nauczyłam się czytać, kiedy miałam trzy lata. Ponieważ książki dla dzieci czyta się szybko, potrzebowałam dłuższych książek i czytałam te dla dorosłych, co zakłóciło może trochę tzw. naturalny rytm życia dziecka, ale i w dziwny sposób sprawiło, że teraz, kiedy jestem bardzo dorosła, to też jestem trochę dzieckiem. Ale pisać zaczęłam późno – w styczniu 2006 roku, w Czechach, w Pradze, na moście Karola, około godziny 3 nad ranem. Wtedy pojawił się pierwszy tekst, który sfotografowałam w głowie, a po przyjściu do domu zapisałam. Późniejszych utworów już nie mogłam fotografować, musiałam je pisać. Długo i w dużym skupieniu. Ale najlepsze pomysły przyszły mi w trakcie podróży, najlepiej w pociągu, bo mam chorobę lokomocyjną, a w pociągu nie trzęsie. Więc nigdy do pociągu nie biorę żadnej książki, tylko siebie i już na dworcu się cieszę, jak usiądę przy oknie i to wszystko we mnie zacznie się dziać. Ale lubię też odejść od tekstu, wrócić, spojrzeć jeszcze raz. Zwykle wtedy dużo rzeczy upraszczam, czasem skracam, robię przeciąg, miejsce, żeby między słowami też coś powstawało, i żeby sporo tej przestrzeni zostawić czytelnikowi. Paweł Floreński, który w swoim życiu spędził wiele czasu nad wykorzystaniem niezwykłych właściwości wiecznej zmarzliny, powiedział, że najlepsze myśli to nie te, które się rodzą w pierwszych momentach olśnienia, w gorączce i uniesieniu, ale te z godziny czwartej nad ranem, kiedy już są schłodzone i klarowne. No więc, kiedy nie mogę czekać do czwartej rano, to idę się przebiec 10 km. I tak sobie teraz myślę, że sport chyba poważnie wpływa na moje podejście do literatury.
M.D.: Dotarłem do informacji, że pani Joanna Zdrada-Biel przygotowuje inscenizację opowiadania „Czerwony Karzeł”. Może Pani powiedzieć coś więcej o tej inicjatywie?
S.S.: Tak, Joanna Zdrada zrobiła dramatyzację utworu i chce go wystawić, trwają właśnie rozmowy z jednym z teatrów w Polsce i w Czechach. Joanna Zdrada reżyseruje spektakle w teatrach polskich, czeskich, w Słowacji i na Węgrzech. „Czerwony karzeł” wyrósł w dużej mierze z ducha Europy Środkowej. W październiku planujemy też promocję książki połączoną z fragmentami widowiska teatralnego w Warszawie.
M.D.: Tłumaczyła Pani prozę i poezję słowacką. Których pisarzy, jakie pozycje poleciłaby Pani polskiemu czytelnikowi?
S.S.: Nie pretenduję do określenia „tłumacz literatury słowackiej”, bo przełożyłam kilka rzeczy, które wybrałam, zwykle dlatego, że po prostu mi się spodobały. Debiutowałam w 2006 roku przekładem noweli Pavla Vilikovskiego dla „Literatury na Świecie”. Z pisarzy słowackich poleciłabym Dušana Mitanę, Dominika Tatarkę, Rudolfa Slobodę. Niestety, zwykle tylko fragmenty ich utworów są przetłumaczone na polski.
M.D.: Plany pisarskie na przyszłość? Wakacje, czy już ma Pani jakieś nowe pomysły?
S.S.: Pomysły są, układają się teraz w głowie w różne konfiguracje.
M.D.: Dziękuję za rozmowę.
Sylwia Siedlecka: Lubię obserwować świat wokół siebie, albo nawet nie lubię, ale nie mogę się powstrzymać, a przy tym wszystkim moja wyobraźnia pracuje jak huta, dzień i noc; co czasem, przyznaję, jest uciążliwe i męczące. Część osób z otoczenia wiedziała, że coś piszę i mówili: „O, to jest historia w sam raz do twojej książki”. Chyba żadnej z tych poleconych historii nie zapisałam, najciekawsze jest dla mnie chyba to, czego ludzie nie uważają za ciekawe. W ogóle uważam, że ludzie są bardzo interesujący: dlatego czynię ich, obok zwierząt, głównymi bohaterami mojej książki. „Szczeniaki” są dość mocne w tematach, które podejmuję. Dlatego w mojej książce jest dużo dążenia do prostoty, minimalizmu w stylu. Język te tematy trochę wycisza, sprawia, że te opowiadania nie krzyczą, gorąca treść, ale zimna, zneutralizowana forma. To też się wiąże z moim podejściem do języka. Język jest dla mnie medium i wbrew dość częstym opiniom, jakie dziś padają, język dla mnie nie jest wcale taki zeszmacony. Może ta opinia bierze się z tego, że trochę zajmowałam się przekładem literackim, więc przekopywałam się przez język, a też pewnie z tego, że na co dzień zajmuję się też pisaniem tekstów naukowych, które wymaga ode mnie dążenia do precyzji i rodzi wielką walkę w moim umyśle, bo precyzja i logika nie są moją cechą wrodzoną. Kawałek mojego życia to poznawanie języków obcych, też tych martwych, i to musiało wpłynąć na to, jak rozumiem język, a rozumiem go trochę jak archeolog, który bada warstwy, szczeliny, cmentarze, wysypiska śmieci itd.
M.D.: Jakby Pani zareklamowała czytelnikom swoją książkę?
S.S.: Ta książka pokazuje czasowość ludzkiego życia, ograniczoność wariacji na temat tego, kim człowiek jest, co może i co jeszcze będzie mógł. Podejmuję takie tematy, na które nie ma miejsca w krzątaninie codziennego życia, a może i dobrze, bo czasem można od nich zwariować. W „Szczeniakach” też pokazuję codzienność, ale uchylam drzwiczki trochę szerzej i już pojawiają się te rzeczy, w obliczu których człowiek jest zawsze sam. Lubię kino nieme, bo tego świata już nie ma i nawet jeśli ten film jest zły, to jest zły w innym sensie niż współczesne niedobre kino. Poza tym reżyser już się nie wybroni, bo nie żyje. Lubię też filmy science-fiction klasy B sprzed kilkudziesięciu lat, bo tam są te nowinki techniczne z lat pięćdziesiątych, statki kosmiczne jak odkurzacze, rzeczy, które miały wielką sławę przedmiotów przyszłości: maszyny liczące z kolorowymi guziczkami, kombinezony z folii aluminiowej. Teraz są śmieszne i staroświeckie, a przy tym tyle w tym dziwnego smutku, bo pokazują czasowość naszego świata, erozję materii, a więc i ciała, życia. Spójrz na te dzieci z okładki mojej książki, które uśmiechają się na wypłowiałym papierze, wycięte z gazet sprzed kilkudziesięciu lat. Są dziś bardzo starymi ludźmi, a najpewniej nie żyją. Co do samej okładki, długo szukałam czegoś, w co by można ubrać „Szczeniaki”. Autorem obrazu, który został na niej wykorzystany, jest francuski ilustrator Julien Pacaud, poprosiłam go o współpracę, bo jego prace wydają mi się idealnie trafiać w klimat książki – są bardzo kolorowe, żywe, ale przesiąknięte jakimś niepokojem. To często kolaże, kawałki oddzielnych światów. Barwność i idylliczność dziecięcego świata podszyta niepokojem, lękiem. To znów pasuje do mojej książki, bo każdy z bohaterów ma bliznę, albo na twarzy, albo na plecach, albo w tak zwanym środku.
M.D.: Skąd tyle zła i cierpienia w Pani opowiadaniach? Bracia złączeni plecami, karzeł porzucony przez matkę prostytutkę, mała baletnica bez nóżki...
S.S.: Dla mnie to jest przede wszystkim książka o ludzkiej samotności (doświadczenie, które, zgodzę się, często pojawia się w sytuacjach granicznych, a wtedy to całe zło i cierpienie napiera) i o tęsknocie za miłością, różnych drogach jej poszukiwania. Ta czarna maź, którą są powleczone te teksty, nie jest celem samym w sobie, to powierzchnia, czasem prowokacja, żeby wytrącić wyobraźnię z kolein bezpiecznego świata i przestawić na tor numer dwa. W tych opowiadaniach patrzę czasem chirurgicznie, zimno i zdaję sobie z tego sprawę. Wiem też, że to okrutne, przyglądać się ludziom na zimno. Ale okrucieństwo nie jest w tych tekstach celem samym w sobie. Istnieje taki miernik uczciwości w sztuce – czy to, co pokazujesz (na scenie, w książce itd.) warte było ofiar (depresji aktora po spektaklu, zeszmacenia bohatera literackiego itd.), słowem: czy to, co masz do powiedzenia, można było opowiedzieć za pomocą mniejszej ilości środków? Każdy twórca musi sobie sam odpowiedzieć. W moich opowieściach nie można było. Zresztą, ile tam jest wesołych historii, które równoważą mrok, boki zrywać można, tyle że to często humor nie zawsze bezpośredni.
M.D.: Jaką literaturę Pani czyta na co dzień, do czego wraca?
S.S.: Literacko wyszłam ze środkowej i wschodniej Europy. Zaczęłam od Rosjan, przez lata czytałam Dostojewskiego, choć go nie rozumiałam, a mimo to nie mogłam przestać. Ale też Bułhakowa. Potem zaczęła się moja długa przygoda z literaturą czeską – ironia, groteska i czarny humor Czechów bardzo mi odpowiadają. Jednym z moich ulubionych pisarzy jest Ladislav Fuks, może on jest nawet tym ulubionym. Bardzo lubię węgierskich pisarzy, między innymi Gezę Csatha – chorobliwa, gęsta, ciemna proza. Csath był z zawodu psychiatrą, oprócz tego, że pisał prozę, był muzykiem. W młodym wieku uzależnił się od morfiny, w 1919 roku się zastrzelił, a chwilę wcześniej też swoją żonę. Z Polaków bardzo lubię Schulza i Gombrowicza, w czym nie jestem oryginalna, a z autorów młodszych lubię na przykład Błażeja Dzikowskiego i Mikołaja Łozińskiego, Janusza Rudnickiego. Małgosia Rejmer napisała w tamtym roku bardzo ciekawą „Toksymię”. Teraz czytam coraz mniej literatury pięknej w klasycznym rozumieniu. To często też jest literaturą piękną, ale w założeniu tzw. filozoficzną. Ostatnio „Homo sacer” Giorgio Agambena, nie mogłam się potem uspokoić przez parę dni.
M.D.: Kiedy zaczęła Pani swoją przygodę z pisaniem?
S.S.: Nauczyłam się czytać, kiedy miałam trzy lata. Ponieważ książki dla dzieci czyta się szybko, potrzebowałam dłuższych książek i czytałam te dla dorosłych, co zakłóciło może trochę tzw. naturalny rytm życia dziecka, ale i w dziwny sposób sprawiło, że teraz, kiedy jestem bardzo dorosła, to też jestem trochę dzieckiem. Ale pisać zaczęłam późno – w styczniu 2006 roku, w Czechach, w Pradze, na moście Karola, około godziny 3 nad ranem. Wtedy pojawił się pierwszy tekst, który sfotografowałam w głowie, a po przyjściu do domu zapisałam. Późniejszych utworów już nie mogłam fotografować, musiałam je pisać. Długo i w dużym skupieniu. Ale najlepsze pomysły przyszły mi w trakcie podróży, najlepiej w pociągu, bo mam chorobę lokomocyjną, a w pociągu nie trzęsie. Więc nigdy do pociągu nie biorę żadnej książki, tylko siebie i już na dworcu się cieszę, jak usiądę przy oknie i to wszystko we mnie zacznie się dziać. Ale lubię też odejść od tekstu, wrócić, spojrzeć jeszcze raz. Zwykle wtedy dużo rzeczy upraszczam, czasem skracam, robię przeciąg, miejsce, żeby między słowami też coś powstawało, i żeby sporo tej przestrzeni zostawić czytelnikowi. Paweł Floreński, który w swoim życiu spędził wiele czasu nad wykorzystaniem niezwykłych właściwości wiecznej zmarzliny, powiedział, że najlepsze myśli to nie te, które się rodzą w pierwszych momentach olśnienia, w gorączce i uniesieniu, ale te z godziny czwartej nad ranem, kiedy już są schłodzone i klarowne. No więc, kiedy nie mogę czekać do czwartej rano, to idę się przebiec 10 km. I tak sobie teraz myślę, że sport chyba poważnie wpływa na moje podejście do literatury.
M.D.: Dotarłem do informacji, że pani Joanna Zdrada-Biel przygotowuje inscenizację opowiadania „Czerwony Karzeł”. Może Pani powiedzieć coś więcej o tej inicjatywie?
S.S.: Tak, Joanna Zdrada zrobiła dramatyzację utworu i chce go wystawić, trwają właśnie rozmowy z jednym z teatrów w Polsce i w Czechach. Joanna Zdrada reżyseruje spektakle w teatrach polskich, czeskich, w Słowacji i na Węgrzech. „Czerwony karzeł” wyrósł w dużej mierze z ducha Europy Środkowej. W październiku planujemy też promocję książki połączoną z fragmentami widowiska teatralnego w Warszawie.
M.D.: Tłumaczyła Pani prozę i poezję słowacką. Których pisarzy, jakie pozycje poleciłaby Pani polskiemu czytelnikowi?
S.S.: Nie pretenduję do określenia „tłumacz literatury słowackiej”, bo przełożyłam kilka rzeczy, które wybrałam, zwykle dlatego, że po prostu mi się spodobały. Debiutowałam w 2006 roku przekładem noweli Pavla Vilikovskiego dla „Literatury na Świecie”. Z pisarzy słowackich poleciłabym Dušana Mitanę, Dominika Tatarkę, Rudolfa Slobodę. Niestety, zwykle tylko fragmenty ich utworów są przetłumaczone na polski.
M.D.: Plany pisarskie na przyszłość? Wakacje, czy już ma Pani jakieś nowe pomysły?
S.S.: Pomysły są, układają się teraz w głowie w różne konfiguracje.
M.D.: Dziękuję za rozmowę.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |