ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (162) / 2010

Paulina Wakar,

DEGENERAT Z ODZNAKĄ

A A A
„Zły porucznik” Abla Ferrary z 1992 roku szokował i gorszył do tego stopnia, że w kilku krajach nie mógł być wyświetlany. Tytułowy bohater, grany przez Harveya Keitela, był lubieżnym i skorumpowanym hazardzistą, uzależnionym od twardych narkotyków, które najchętniej podkradał z miejsc przestępstw. Obecnie wyjęty spod prawa policjant ze słabością do zakładów, pięknych kobiet i kokainy powraca na ekrany za sprawą uznawanego za jednego z najwybitniejszych europejskich twórców filmowych – Wernera Herzoga.

Wykolejony glina okazał się dla kina postacią niemal tak atrakcyjną jak James Bond. Stróż prawa, sam mający je za nic, był szczególnie popularny w kinie lat 90. ubiegłego wieku. Świadczą o tym chociażby obrazy takie jak „Wydział wewnętrzny” (1990) Mike’a Figgisa, „Pytania i odpowiedzi” (1990) Sidneya Lumeta czy „Leon zawodowiec” (1994) Luca Bessona.

W nowej wersji „Złego porucznika” tytułową rolę zagrał Nicolas Cage. Obdarzony wyrażającym naiwność spojrzeniem aktor, idealny jako Sailor Ripley w „Dzikości serca” (1990) – posiadacz kurtki z wężowej skóry symbolizującej jego „indywidualność i wiarę w wolność jednostki”, przyzwoicie wywiązał się z zadania. Przypominający gnoma, przaśny Keitel był w tej roli genialny. Jego porucznik, jednocześnie prostacki i uduchowiony, nie brał jeńców, ale równocześnie śmieszył. Wiecznie naćpany, z pistoletem u boku, był niczym król miasta. Spotykały go jednak również porażki: a to niefortunnie wypadł mu kilogram „koksu”, który chciał ukraść z miejsca wypadku, a to popadał w coraz większe długi, uparcie stawiając na Dodgersów zamiast na Metsów. Nie zrażał się jednak niepowodzeniami, bo jak zwierzył się znajomemu bukmacherowi: „Od czternastego roku życia unikam śmierci. Jestem błogosławiony! Jestem pie***onym katolikiem!”.

Dowiedziawszy się o planach nakręcenia nowej wersji jego filmu, Ferrara posłał twórców remake’u do piekła. Zważywszy, że „Zły porucznik” to szczytowe osiągnięcie w jego dorobku, amerykański reżyser mógł poczuć się urażony tym, że tak ceniony autor jak Herzog wyciąga ręce po jego najlepszego bohatera. Niemiecki twórca z kolei stwierdził, że jego obraz nie jest remakiem, bo: po pierwsze, oryginału nie widział, po drugie, nie wie nawet, kim jest Abel Ferrara. Wydawać by się zatem mogło, że dzieła łączy jedynie przypadkowa zbieżność tytułów.

Ale o przypadku mowy tutaj być nie może. Chociaż bowiem niemiecki twórca wiele zmienia w opowieści o złym policjancie i przesuwa akcenty, z pewnością czerpie z filmu Ferrary. Aranżuje po swojemu, ale jednak cudze wątki, takie jak narkotyki czy hazard. Bohaterowie obu filmów mają piękne przyjaciółki narkomanki. Scena, w której porucznik grany przez Cage’a dopada nocą dwójkę małolatów i wymierza im perwersyjną karę za to, że zamiast odrabiać lekcje, szukają wrażeń w nocnych klubach, każe mocno powątpiewać w zapewnienia Herzoga o nieznajomości filmu Ferrary. Analogiczna scena, w której bohater Keitela terroryzuje dwie nastolatki, zmuszając je do symulowania fellatio, jest jedną z najmocniejszych w filmie sprzed prawie dwóch dekad.

Entuzjaści filmu Herzoga zwracają uwagę na poczucie humoru reżysera. Wykrzyknikami kończą zdania wyrażające zachwyt nad ironią Niemca. „Zły porucznik” Anno Domini 2009 to według wielu recenzentów świetny pastisz policyjnych kryminałów. Wyobrażam sobie, jak mógłby zareagować na takie sformułowania Klaus Kinski, niegdysiejsze medium aktorskie Herzoga, który opisał niemieckiego reżysera jako „najbardziej pozbawianego humoru, najbardziej upartego, zakompleksionego, spiętego, pozbawionego skrupułów, bezdusznego, przygnębiającego, nudnego i zarozumiałego ze wszystkich znanych mi ludzi” („Ja chcę miłości!”, przeł. M. Wasilewska, Warszawa 1992, s. 217). „Zły porucznik” Herzoga również jest dziełem, w którym poczucie humoru i przewrotność twórcy zostają zakwestionowane.

Mimo ciekawych rozwiązań formalnych, takich jak stosowanie niecodziennych perspektyw, nie sposób nie zauważyć, że Herzog reżyseruje wyjętego spod prawa porucznika bardziej „po bożemu” niż Ferrara. Przede wszystkim świadczy o tym linearność fabuły – w filmie europejskiego reżysera porucznik, zanim staje się zły, jest dobry. Bohatera obrazu Herzoga do szalonego ćpania, inaczej niż w pierwowzorze, doprowadzają środki przeciwbólowe, które musi brać po urazie kręgosłupa, doznanym podczas akcji ratowania mężczyzny w zatopionym więzieniu. Ferrara tymczasem nie wyjaśnia nam, jak bohater jego filmu stał się wykolejeńcem. Już w pierwszej scenie poznajemy skacowanego porucznika, który tłumaczy dzieciom, spóźniającym się do szkoły przez okupującą łazienkę ciotkę Wendy, że w przyszłości w podobnej sytuacji mają się zachować tak, jak przystało na prawdziwych mężczyzn. „Czym wy jesteście, mężczyznami czy myszami?” – pyta zirytowany ojciec.

Podobnie jest z legendarną sceną kontroli nastolatków. U Ferrary porucznik zatrzymuje dwie dziewczyny jadące samochodem wykradzionym ojcu. Tata się nie dowie, ale w zamian za to dziewczyny zostaną mocno sponiewierane. Wdzierający się przez okno wozu do zbitych z tropu małolat Keitel, powtarzający jak mantrę pytanie, czy – eufemistycznie mówiąc – uprawiały seks oralny, jest znacznie mocniejszy niż Cage, któremu nastolatka w podobnej scenie sama oferuje seksualne usługi.

Wreszcie finał obu filmów. U Herzoga przyjmuje on formę zawoalowanego, ale jednak happy endu. Terence McDonagh awansuje w pracy, dziewczyna kończy z narkotykami i zachodzi w ciążę. Bohater Ferrary tymczasem ginie przez długi, w momencie, kiedy chce naprostować swe pokręcone życie.

Ważną rolę w obu filmach pełnią nielegalne używki. U Herzoga to przede wszystkim rekwizyt tłumaczący moralny rozkład głównego bohatera. U Ferrary narkotyki są elementem biografii Zoё Lund, która wraz z reżyserem napisała scenariusz filmu, a potem zagrała w nim samą siebie. Fakt, że narkotykowy nałóg doprowadził Lund do śmierci siedem lat po powstaniu filmu, nadaje obrazowi wymiar ponurej przepowiedni. Moc rażenia scen z udziałem wyniszczonej heroiną, przeraźliwie bladej i chudej Lund, która robi zastrzyk Keitelowi, jest nie do powtórzenia.

Wernerowi Herzogowi na pewno nie zabrakło reżyserskiej sprawności i wyobraźni potrzebnej do wskrzeszenia bohatera, o którym już raz bezbłędnie opowiedziano na ekranie. W momencie, w którym Ferrara uśmierca tytułową postać i tym samym ostatecznie kompromituje figurę policjanta, europejski reżyser dokonuje wolty. Złe uczynki McDonagha nagle przynoszą mu same korzyści. Tylko że takie niespodziewane odmiany losu trochę trącą sztampą. Twórcy oryginału, zabijając porucznika w momencie, gdy zaczyna się nawracać pod wpływem młodej zakonnicy, ofiary brutalnego gwałtu, która wybacza przestępcom, są bardziej cyniczni i przewrotni niż niemiecki twórca.

Herzog sięga nie tylko do historii opowiedzianej przez Lund i Ferrarę, ale też do dzieł innych twórców. Na przykład McDonaghowi w narkotykowym widzie jawią się legwany i inne gady, podobnie jak pogrążonemu w delirium snajperowi Jansenowi z „W kręgu zła” (1970) Jean-Pierre’a Melville’a.

Ponieważ Herzog pożyczył bohatera i wiele motywów z obrazu Ferrary, jego film nie mógł zaskakiwać i porywać tak, jak potrafią to robić jedynie oryginalne dzieła. Ale należy też oddać sprawiedliwość europejskiemu twórcy i przyznać, że wyreżyserował mocny i odważny film, któremu nie zabraknie zagorzałych miłośników. Osobiście wybieram jednak oryginalnego „Złego porucznika”. A Herzoga wolę raczej pośród peruwiańskiej puszczy, w otoczeniu boskich odmieńców pokroju Kinskiego, niż w zgiełku amerykańskiej metropolii.
„Zły porucznik” („The Bad Lieutenant: Port of Call – New Orleans”). Reż.: Werner Herzog. Scen.: William M. Finkelstein. Obsada: Nicolas Cage, Eva Mendes, Val Kilmer. Gatunek: dramat / kryminał. Produkcja: USA 2009, 122 min.