
50 DOLARÓW NA TOALETĘ
A
A
A
„Śniadanie u Tiffany’ego” funkcjonuje w powszechnej świadomości jako uroczy klejnocik z nowojorskiego sklepu jubilerskiego, opakowany w jedyne w swoim rodzaju błękitne pudełeczko owinięte perłowo-białą wstążką. Tiffany & Co. Some Style Is Legendary.
Szósta rano. Nowy Jork, jakiego nie znamy. Uśpiony, cichy, kameralny, szary, wyludniony. Postać w sukience od Givenchy wysiada z taksówki, podchodzi do okna wystawowego Tiffany’ego i je śniadanie składające się z rogalika i kawy w papierowym kubku. „To straszne uczucie, kiedy nagle ogarnia cię niepokój, lęk, nie wiadomo z jakiego powodu… Wtedy jedynym rozwiązaniem jest złapanie taksówki do Tiffany’ego. Tam od razu się uspokajam (…). Gdybym znalazła prawdziwe miejsce, w którym czułabym się jak u Tiffany’ego… Kupiłabym meble i nadała kotu imię” – mówi Holly z charakterystyczną dla siebie dziecięcą naiwnością.
It’s so Audrey
Holly Golightly w wersji Audrey Hepburn jest słodka i niewinna, mimo stylu życia, jaki wybrała, mimo łajdaków i superłajdaków dających jej pięćdziesiąt dolarów na toaletę. „To jedyny sposób, żeby dobrze zagrać bohaterkę stworzoną przez Capote’a. Naiwnie, jako przeciwieństwo granej postaci” – stwierdziła kiedyś Miriam Nelson. Audrey Hepburn nie była pierwszym wyborem twórców filmu – w głównej roli widzieli raczej kogoś pokroju Marylin Monroe, z dużą dozą oczywistego seksapilu, kogoś, kto nie pozostawi widzowi żadnych wątpliwości co do charakteru postaci.
Dzięki Blake’owi Edwardsowi Hepburn stała się ikoną stylu i elegancji. Kreacji ze „Śniadania” i innych filmów zazdrościły jej największe gwiazdy Hollywood. Dziś jej wizerunek z absurdalnie długą cygarniczką w dłoni i jedynym w swoim rodzaju żółtym diamentem na szyi zdobi plakaty, kubki, kolczyki, torby, poduszki, zapalniczki… Nie analizujemy już samej postaci, która po bliższym poznaniu okazuje się nie mniej tragiczna niż Myra Lester z „Pożegnalnego walca” (1940). Uwadze narzuca się słowo phony, kluczowe w charakterystyce Holly czy raczej Luli Mae. „Jest oszustką, ale jest prawdziwą oszustką. Naprawdę wierzy w te wszystkie bzdury” – mówi jeden z bohaterów. Holly udaje. Udaje emocje, udaje, że nie mieszka w swoim mieszkaniu, w którym nie ma mebli, udaje, że Nowy Jork jest dla niej sklepem z cukierkami, udaje, że bawi się każdą chwilą. Jej kot – fałszywy symbol niezależności, jej wypracowany akcent, francuskie wtręty, mleko w kieliszku do szampana i lusterko w skrzynce na listy… To Holly jest zagubionym kotem bez imienia, czternastolatką włamującą się do kurnika, obmyślającą kunsztowne plany złapania milionera – American dream lat 50. rozpływa się jednak w surowych realiach miejskiego życia.
Tylko z romansem to wspólnego nie ma nic
George Peppard jako Paul Varjak, pisarz i nowy sąsiad bohaterki, pojawia się na ekranie w sposób analogiczny do panny Golightly – wysiada z taksówki, budzi pierwszą lepszą osobę domofonem, przeprasza ujmującym uśmiechem… i korzysta z finansowych środków swojej starszej, bogatszej, oczarowanej i szczodrej dekoratorki. Identyczny sposób wejścia w obręb świata przedstawionego wiąże się z bliźniaczym stylem życia. Dlatego też Holly traktuje Paula jak swojego brata, ufa mu. Nie dość, że nie jest dla niej zagrożeniem, to jeszcze doskonale rozumie zimne reguły prostytucji. O zakochaniu nie ma mowy. Na wszelki wypadek bohaterka nazywa go Fredem, rozmawia z nim o liście najbogatszych Amerykanów i nie pozwala sobie na romantyczne zachowania. Wyjątkiem jest dzień, w którym włóczą się razem po Nowym Jorku, robiąc rzeczy, których nie robili nigdy wcześniej. Wspólna kradzież w sklepie, ot, małe przestępstwo, zbliża ich do siebie jeszcze bardziej. I choć po wspólnie spędzonej nocy Paul zdeterminowany jest zmienić swoje życie, Holly pozostaje wierna chłodnej kalkulacji, która każe jej nadal szukać źródła utrzymania. Światełkiem w tunelu jest jej brat Fred, jedyny mężczyzna, którego kocha. Jego śmierć niczego jednak nie zmienia. Prawie zaręczona z brazylijskim politykiem Audrey powtarza: „Jak niewiarygodnie jestem szczęśliwa” z uporem, który sugeruje coś zupełnie przeciwnego. Dopiero w finale filmu dochodzi do dziwnego oczyszczenia, amerykańskiego nawrócenia, z obowiązkowym dialogiem o psychologicznej klatce i rzucaniem pierścionkami.
Blake Edwards w czystej postaci
„Śniadanie u Tiffany’ego” nie przypominałoby zapewne tak bardzo komedii romantycznej, gdyby nie postać Blake’a Edwardsa. Jego zamiłowanie do komedii zdradza zwłaszcza scena przyjęcia u Holly – nieprawdopodobna plątanina upojonych gości, dziwacznych zachowań, kolorów, muzyki i dymu papierosowego. Zegarki noszone na kostkach, telefony w walizce, zaproszeni goście, nieproszeni goście, policja, prawdziwy korowód osobliwości, symbolizujący cały ten szalony Nowy Jork. Jedynym niewzruszonym, trzeźwo myślącym elementem cyrku jest Paul. Jako męski bohater kontrastuje nie tylko z dziecięcym usposobieniem Holly, ale i z towarzyskim półświatkiem Wielkiego Jabłka. Mimo wszystko pozostaje intelektualistą i obserwatorem, z którym chętnie się identyfikujemy.
Reżyser przyznaje, że żałuje tylko jednej decyzji – obsadzenia Micky’ego Rooneya w roli pana Yunioshi. Stereotypowe potraktowanie azjatyckiego sąsiada spotkało się z sygnałami niezadowolenia ze strony mniejszości etnicznych w Stanach Zjednoczonych. Dziś jest dość drażniącym elementem, bez którego z filmu zniknęłaby porządna porcja niepotrzebnego komizmu.
Atrakcyjna szuka sponsora?
„Śniadanie u Tiffany’ego” okraszone jest muzyką niezastąpionego Henry’ego Mancini z wyszeptanym utworem „Moon River” na czele. Audrey Hepburn prezentuje kilka pięknych kreacji i wyjątkowo kosztowną biżuterię. Tiffany & Co. pozostaje niespełnionym marzeniem o idealnym świecie, w którym nic nam nie grozi. Trwały blask diamentów, tak doskonały, jasny i drogi, którego nic nie może zniszczyć, staje w opozycji do treści filmu. Jak stwierdza Sally, którego panna Golightly odwiedzała regularnie w Sing-Sing: „Kiedyś weźmiesz te wszystkie rachunki, panie Fred i napiszesz z nich wzruszającą powieść. Wystarczy trochę ubarwić. Wszystko tu jest: Pan Fitsimmons, 50 dolarów na toaletę minus 18 dolarów na zreperowanie jednej czarnej satynowej sukienki plus karma dla kota 27 centów”.
Szósta rano. Nowy Jork, jakiego nie znamy. Uśpiony, cichy, kameralny, szary, wyludniony. Postać w sukience od Givenchy wysiada z taksówki, podchodzi do okna wystawowego Tiffany’ego i je śniadanie składające się z rogalika i kawy w papierowym kubku. „To straszne uczucie, kiedy nagle ogarnia cię niepokój, lęk, nie wiadomo z jakiego powodu… Wtedy jedynym rozwiązaniem jest złapanie taksówki do Tiffany’ego. Tam od razu się uspokajam (…). Gdybym znalazła prawdziwe miejsce, w którym czułabym się jak u Tiffany’ego… Kupiłabym meble i nadała kotu imię” – mówi Holly z charakterystyczną dla siebie dziecięcą naiwnością.
It’s so Audrey
Holly Golightly w wersji Audrey Hepburn jest słodka i niewinna, mimo stylu życia, jaki wybrała, mimo łajdaków i superłajdaków dających jej pięćdziesiąt dolarów na toaletę. „To jedyny sposób, żeby dobrze zagrać bohaterkę stworzoną przez Capote’a. Naiwnie, jako przeciwieństwo granej postaci” – stwierdziła kiedyś Miriam Nelson. Audrey Hepburn nie była pierwszym wyborem twórców filmu – w głównej roli widzieli raczej kogoś pokroju Marylin Monroe, z dużą dozą oczywistego seksapilu, kogoś, kto nie pozostawi widzowi żadnych wątpliwości co do charakteru postaci.
Dzięki Blake’owi Edwardsowi Hepburn stała się ikoną stylu i elegancji. Kreacji ze „Śniadania” i innych filmów zazdrościły jej największe gwiazdy Hollywood. Dziś jej wizerunek z absurdalnie długą cygarniczką w dłoni i jedynym w swoim rodzaju żółtym diamentem na szyi zdobi plakaty, kubki, kolczyki, torby, poduszki, zapalniczki… Nie analizujemy już samej postaci, która po bliższym poznaniu okazuje się nie mniej tragiczna niż Myra Lester z „Pożegnalnego walca” (1940). Uwadze narzuca się słowo phony, kluczowe w charakterystyce Holly czy raczej Luli Mae. „Jest oszustką, ale jest prawdziwą oszustką. Naprawdę wierzy w te wszystkie bzdury” – mówi jeden z bohaterów. Holly udaje. Udaje emocje, udaje, że nie mieszka w swoim mieszkaniu, w którym nie ma mebli, udaje, że Nowy Jork jest dla niej sklepem z cukierkami, udaje, że bawi się każdą chwilą. Jej kot – fałszywy symbol niezależności, jej wypracowany akcent, francuskie wtręty, mleko w kieliszku do szampana i lusterko w skrzynce na listy… To Holly jest zagubionym kotem bez imienia, czternastolatką włamującą się do kurnika, obmyślającą kunsztowne plany złapania milionera – American dream lat 50. rozpływa się jednak w surowych realiach miejskiego życia.
Tylko z romansem to wspólnego nie ma nic
George Peppard jako Paul Varjak, pisarz i nowy sąsiad bohaterki, pojawia się na ekranie w sposób analogiczny do panny Golightly – wysiada z taksówki, budzi pierwszą lepszą osobę domofonem, przeprasza ujmującym uśmiechem… i korzysta z finansowych środków swojej starszej, bogatszej, oczarowanej i szczodrej dekoratorki. Identyczny sposób wejścia w obręb świata przedstawionego wiąże się z bliźniaczym stylem życia. Dlatego też Holly traktuje Paula jak swojego brata, ufa mu. Nie dość, że nie jest dla niej zagrożeniem, to jeszcze doskonale rozumie zimne reguły prostytucji. O zakochaniu nie ma mowy. Na wszelki wypadek bohaterka nazywa go Fredem, rozmawia z nim o liście najbogatszych Amerykanów i nie pozwala sobie na romantyczne zachowania. Wyjątkiem jest dzień, w którym włóczą się razem po Nowym Jorku, robiąc rzeczy, których nie robili nigdy wcześniej. Wspólna kradzież w sklepie, ot, małe przestępstwo, zbliża ich do siebie jeszcze bardziej. I choć po wspólnie spędzonej nocy Paul zdeterminowany jest zmienić swoje życie, Holly pozostaje wierna chłodnej kalkulacji, która każe jej nadal szukać źródła utrzymania. Światełkiem w tunelu jest jej brat Fred, jedyny mężczyzna, którego kocha. Jego śmierć niczego jednak nie zmienia. Prawie zaręczona z brazylijskim politykiem Audrey powtarza: „Jak niewiarygodnie jestem szczęśliwa” z uporem, który sugeruje coś zupełnie przeciwnego. Dopiero w finale filmu dochodzi do dziwnego oczyszczenia, amerykańskiego nawrócenia, z obowiązkowym dialogiem o psychologicznej klatce i rzucaniem pierścionkami.
Blake Edwards w czystej postaci
„Śniadanie u Tiffany’ego” nie przypominałoby zapewne tak bardzo komedii romantycznej, gdyby nie postać Blake’a Edwardsa. Jego zamiłowanie do komedii zdradza zwłaszcza scena przyjęcia u Holly – nieprawdopodobna plątanina upojonych gości, dziwacznych zachowań, kolorów, muzyki i dymu papierosowego. Zegarki noszone na kostkach, telefony w walizce, zaproszeni goście, nieproszeni goście, policja, prawdziwy korowód osobliwości, symbolizujący cały ten szalony Nowy Jork. Jedynym niewzruszonym, trzeźwo myślącym elementem cyrku jest Paul. Jako męski bohater kontrastuje nie tylko z dziecięcym usposobieniem Holly, ale i z towarzyskim półświatkiem Wielkiego Jabłka. Mimo wszystko pozostaje intelektualistą i obserwatorem, z którym chętnie się identyfikujemy.
Reżyser przyznaje, że żałuje tylko jednej decyzji – obsadzenia Micky’ego Rooneya w roli pana Yunioshi. Stereotypowe potraktowanie azjatyckiego sąsiada spotkało się z sygnałami niezadowolenia ze strony mniejszości etnicznych w Stanach Zjednoczonych. Dziś jest dość drażniącym elementem, bez którego z filmu zniknęłaby porządna porcja niepotrzebnego komizmu.
Atrakcyjna szuka sponsora?
„Śniadanie u Tiffany’ego” okraszone jest muzyką niezastąpionego Henry’ego Mancini z wyszeptanym utworem „Moon River” na czele. Audrey Hepburn prezentuje kilka pięknych kreacji i wyjątkowo kosztowną biżuterię. Tiffany & Co. pozostaje niespełnionym marzeniem o idealnym świecie, w którym nic nam nie grozi. Trwały blask diamentów, tak doskonały, jasny i drogi, którego nic nie może zniszczyć, staje w opozycji do treści filmu. Jak stwierdza Sally, którego panna Golightly odwiedzała regularnie w Sing-Sing: „Kiedyś weźmiesz te wszystkie rachunki, panie Fred i napiszesz z nich wzruszającą powieść. Wystarczy trochę ubarwić. Wszystko tu jest: Pan Fitsimmons, 50 dolarów na toaletę minus 18 dolarów na zreperowanie jednej czarnej satynowej sukienki plus karma dla kota 27 centów”.
„Śniadanie u Tiffany’ego” („Breakfast at Tiffany’s)”. Reż.: Blake Edwards. Scen.: George Axelrod na podstawie powieści Trumana Capote. Obsada: Audrey Hepburn, George Peppard, Mickey Rooney, Buddy Ebsen i in. Gatunek: melodramat. Produkcja: USA 1961, 115 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |