ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (164) / 2010

Magda Jeziorek,

50 DOLARÓW NA TOALETĘ

A A A
„Śniadanie u Tiffany’ego” funkcjonuje w powszechnej świadomości jako uroczy klejnocik z nowojorskiego sklepu jubilerskiego, opakowany w jedyne w swoim rodzaju błękitne pudełeczko owinięte perłowo-białą wstążką. Tiffany & Co. Some Style Is Legendary.

Szósta rano. Nowy Jork, jakiego nie znamy. Uśpiony, cichy, kameralny, szary, wyludniony. Postać w sukience od Givenchy wysiada z taksówki, podchodzi do okna wystawowego Tiffany’ego i je śniadanie składające się z rogalika i kawy w papierowym kubku. „To straszne uczucie, kiedy nagle ogarnia cię niepokój, lęk, nie wiadomo z jakiego powodu… Wtedy jedynym rozwiązaniem jest złapanie taksówki do Tiffany’ego. Tam od razu się uspokajam (…). Gdybym znalazła prawdziwe miejsce, w którym czułabym się jak u Tiffany’ego… Kupiłabym meble i nadała kotu imię” – mówi Holly z charakterystyczną dla siebie dziecięcą naiwnością.

It’s so Audrey

Holly Golightly w wersji Audrey Hepburn jest słodka i niewinna, mimo stylu życia, jaki wybrała, mimo łajdaków i superłajdaków dających jej pięćdziesiąt dolarów na toaletę. „To jedyny sposób, żeby dobrze zagrać bohaterkę stworzoną przez Capote’a. Naiwnie, jako przeciwieństwo granej postaci” – stwierdziła kiedyś Miriam Nelson. Audrey Hepburn nie była pierwszym wyborem twórców filmu – w głównej roli widzieli raczej kogoś pokroju Marylin Monroe, z dużą dozą oczywistego seksapilu, kogoś, kto nie pozostawi widzowi żadnych wątpliwości co do charakteru postaci.

Dzięki Blake’owi Edwardsowi Hepburn stała się ikoną stylu i elegancji. Kreacji ze „Śniadania” i innych filmów zazdrościły jej największe gwiazdy Hollywood. Dziś jej wizerunek z absurdalnie długą cygarniczką w dłoni i jedynym w swoim rodzaju żółtym diamentem na szyi zdobi plakaty, kubki, kolczyki, torby, poduszki, zapalniczki… Nie analizujemy już samej postaci, która po bliższym poznaniu okazuje się nie mniej tragiczna niż Myra Lester z „Pożegnalnego walca” (1940). Uwadze narzuca się słowo phony, kluczowe w charakterystyce Holly czy raczej Luli Mae. „Jest oszustką, ale jest prawdziwą oszustką. Naprawdę wierzy w te wszystkie bzdury” – mówi jeden z bohaterów. Holly udaje. Udaje emocje, udaje, że nie mieszka w swoim mieszkaniu, w którym nie ma mebli, udaje, że Nowy Jork jest dla niej sklepem z cukierkami, udaje, że bawi się każdą chwilą. Jej kot – fałszywy symbol niezależności, jej wypracowany akcent, francuskie wtręty, mleko w kieliszku do szampana i lusterko w skrzynce na listy… To Holly jest zagubionym kotem bez imienia, czternastolatką włamującą się do kurnika, obmyślającą kunsztowne plany złapania milionera – American dream lat 50. rozpływa się jednak w surowych realiach miejskiego życia.

Tylko z romansem to wspólnego nie ma nic

George Peppard jako Paul Varjak, pisarz i nowy sąsiad bohaterki, pojawia się na ekranie w sposób analogiczny do panny Golightly – wysiada z taksówki, budzi pierwszą lepszą osobę domofonem, przeprasza ujmującym uśmiechem… i korzysta z finansowych środków swojej starszej, bogatszej, oczarowanej i szczodrej dekoratorki. Identyczny sposób wejścia w obręb świata przedstawionego wiąże się z bliźniaczym stylem życia. Dlatego też Holly traktuje Paula jak swojego brata, ufa mu. Nie dość, że nie jest dla niej zagrożeniem, to jeszcze doskonale rozumie zimne reguły prostytucji. O zakochaniu nie ma mowy. Na wszelki wypadek bohaterka nazywa go Fredem, rozmawia z nim o liście najbogatszych Amerykanów i nie pozwala sobie na romantyczne zachowania. Wyjątkiem jest dzień, w którym włóczą się razem po Nowym Jorku, robiąc rzeczy, których nie robili nigdy wcześniej. Wspólna kradzież w sklepie, ot, małe przestępstwo, zbliża ich do siebie jeszcze bardziej. I choć po wspólnie spędzonej nocy Paul zdeterminowany jest zmienić swoje życie, Holly pozostaje wierna chłodnej kalkulacji, która każe jej nadal szukać źródła utrzymania. Światełkiem w tunelu jest jej brat Fred, jedyny mężczyzna, którego kocha. Jego śmierć niczego jednak nie zmienia. Prawie zaręczona z brazylijskim politykiem Audrey powtarza: „Jak niewiarygodnie jestem szczęśliwa” z uporem, który sugeruje coś zupełnie przeciwnego. Dopiero w finale filmu dochodzi do dziwnego oczyszczenia, amerykańskiego nawrócenia, z obowiązkowym dialogiem o psychologicznej klatce i rzucaniem pierścionkami.

Blake Edwards w czystej postaci

„Śniadanie u Tiffany’ego” nie przypominałoby zapewne tak bardzo komedii romantycznej, gdyby nie postać Blake’a Edwardsa. Jego zamiłowanie do komedii zdradza zwłaszcza scena przyjęcia u Holly – nieprawdopodobna plątanina upojonych gości, dziwacznych zachowań, kolorów, muzyki i dymu papierosowego. Zegarki noszone na kostkach, telefony w walizce, zaproszeni goście, nieproszeni goście, policja, prawdziwy korowód osobliwości, symbolizujący cały ten szalony Nowy Jork. Jedynym niewzruszonym, trzeźwo myślącym elementem cyrku jest Paul. Jako męski bohater kontrastuje nie tylko z dziecięcym usposobieniem Holly, ale i z towarzyskim półświatkiem Wielkiego Jabłka. Mimo wszystko pozostaje intelektualistą i obserwatorem, z którym chętnie się identyfikujemy.

Reżyser przyznaje, że żałuje tylko jednej decyzji – obsadzenia Micky’ego Rooneya w roli pana Yunioshi. Stereotypowe potraktowanie azjatyckiego sąsiada spotkało się z sygnałami niezadowolenia ze strony mniejszości etnicznych w Stanach Zjednoczonych. Dziś jest dość drażniącym elementem, bez którego z filmu zniknęłaby porządna porcja niepotrzebnego komizmu.

Atrakcyjna szuka sponsora?

„Śniadanie u Tiffany’ego” okraszone jest muzyką niezastąpionego Henry’ego Mancini z wyszeptanym utworem „Moon River” na czele. Audrey Hepburn prezentuje kilka pięknych kreacji i wyjątkowo kosztowną biżuterię. Tiffany & Co. pozostaje niespełnionym marzeniem o idealnym świecie, w którym nic nam nie grozi. Trwały blask diamentów, tak doskonały, jasny i drogi, którego nic nie może zniszczyć, staje w opozycji do treści filmu. Jak stwierdza Sally, którego panna Golightly odwiedzała regularnie w Sing-Sing: „Kiedyś weźmiesz te wszystkie rachunki, panie Fred i napiszesz z nich wzruszającą powieść. Wystarczy trochę ubarwić. Wszystko tu jest: Pan Fitsimmons, 50 dolarów na toaletę minus 18 dolarów na zreperowanie jednej czarnej satynowej sukienki plus karma dla kota 27 centów”.
„Śniadanie u Tiffany’ego” („Breakfast at Tiffany’s)”. Reż.: Blake Edwards. Scen.: George Axelrod na podstawie powieści Trumana Capote. Obsada: Audrey Hepburn, George Peppard, Mickey Rooney, Buddy Ebsen i in. Gatunek: melodramat. Produkcja: USA 1961, 115 min.