
CIĘŻKI TRUD WSKRZESZANIA
A
A
A
W książkach Cormaca McCarthy’ego, które dotychczas ukazały się w Polsce, amerykański pisarz zajmował się zwykle eksplorowaniem mrocznego pogranicza tego, co ludzkie; obszarów, gdzie prawa cywilizacji zostają zawieszone, a logika wydarzeń ma swoją osobliwą – i krwawą - dynamikę. W „Krwawym południku” czy „Drodze” McCarthy osadzał swych bohaterów w zaiste nieludzkich scenografiach – te apokaliptyczne światy są pułapkami na żywe istoty, nigdy niezapełniającymi się masowymi grobami, ludzie natomiast wydają się przybyszami z innego wymiaru, osadnikami na brzegu nowego i nieznanego kontynentu, ciągle zagrożonymi przez to, co czai się poza linią wzroku.
Dla tych, którzy, jak ja, spodziewali się kontynuacji tych wątków, „Strażnik sadu” będzie zaskoczeniem. Powieść przedstawia bowiem inne oblicze pisarza, jej ton jest zgoła odmienny od tego, który McCarthy serwował nam dotychczas. Tym razem bowiem autor nie potraktował literatury jako narzędzia przerażenia, nie wypalił w stworzonym przez siebie świecie znaku diabelskiej ingerencji. Wprawdzie ponownie wypuścił się na wędrówkę w krainę zmarłych, ale tym, co różni tę podróż od wcześniejszych, jest fakt, że autor nie zabiera nas - jak zwykł to czynić - na ciemną stronę ludzkiej natury, lecz w kierunku przeszłości. I nie czyni tego, by dowodzić, że miejsce, w którym żyjemy, znajduje się we władaniu działającego aktywnie Zła. „Strażnikowi…” patronuje cel inny, choć może ambitniejszy – autor próbuje tu dzieła wskrzeszenia, sztuczki, która powodzi się rzadko, i to raczej postaciom pozostającym w dobrych stosunkach ze Stworzycielem.
„Strażnik sadu” to zatem nie traktat na temat natury świata, lecz epitafium poświęcone temu, co pożarło przemijanie; mikrokosmosowi twardych i surowych jak otaczające ich góry ludzi, zagubionych gdzieś w pustkowiu Tennessee i trochę jakby w czasie, bo mimo że akcja powieści usytuowana jest w latach trzydziestych XX w., w czasach prohibicji, to rytm istnienia bohaterów wyznacza raczej wielkie koło natury niż ludzki zegar. „Już odeszli. Uciekli wygnani w śmierć lub na obczyznę, straceni, zagubieni. Słońce i wiatr wciąż wędrują nad ową krainą, aby palić i kołysać drzewa, trawy. Żaden awatar, potomek ni ślad nie pozostał po tym ludzie. Na ustach obcej rasy, która dziś tam mieszka, jego imiona są mitem, legendą, prochem”.
Temat to nie jedyna nowość, z jaką mamy w „Strażniku…” do czynienia. O ile zwykle McCarthy wiedzie nas przez swe makabryczne wizje prostym, dobrze ubitym traktem linearnie zbudowanej opowieści, to w „Strażniku…” kluczy, dezorientuje, nie dopowiada, burzy ciągłość, zawraca. Ten świat domaga się od czytelnika złożenia, wyszukania związków pomiędzy jego poszczególnymi elementami. Tropy bohaterów zacierają się bowiem, rozchodzą i trzeba sporego wysiłku, by połączyć ich ślady ze sobą, scalić w jedną historię. Jednak wbrew pierwszemu wrażeniu – które, trzeba przyznać, dość szybko ogarnia odbiorcę i towarzyszy mu przez większość powieści, nie pomagając w odbiorze książki - jej fabuła poprowadzona jest precyzyjnie i mimo że przez dłuższy czas niewiele na to wskazuje, ostatecznie domyka się tak, że przypomina to sztuczkę origami – plątanina losów, które zachodzą na siebie, by ostatecznie złożyć się na obraz niewielkiej, zamkniętej między górami społeczności. Przy czym, jak zwykle w przypadku tego autora, można by rzec, świat ten opowiedziany jest niezwyczajnie subtelnym, eleganckim, choć i surowym językiem; liczne i mocno spowalniające narrację opisy tchną pięknem księżycowego krajobrazu, chłodnego i odległego.
Ludzie i natura sprzężeni są tu ze sobą ściśle, co nie znaczy, że z korzyścią dla człowieka. „Strażnik sadu” nie hołduje bowiem cieplarnianej – i jakże popularnej wśród mieszczuchów - wizji, którą skaził nasz świat Rousseau – powrotu do natury, odnalezienia w przyrodzie utraconego raju. Ten świat jest surowy, zimny i brudny – i tacy są zespoleni z nim ludzie, którzy nie tyle go podbijają, co koczują na jego brzegach, usiłując się dostosować do podyktowanych im warunków. Świat, mówi McCarthy w „Strażniku…”, nie jest areną do indywidualnych popisów, lecz miejscem obojętnym na poszczególne istnienie, miejscem powolnego przechodzenia istnień z jednego stanu skupienia – materii organicznej, w inny – minerału. „Okrycie ziemską skorupą umarli z wolna toczą codzienną trasą ziemskie koło i nie burzy im spokoju zaćmienie, asteroida ani rozprysła w proch supernowa. Ich kości plami pleśń, a komórki szpiku krucho kamienieją. Umarli o palcach w oplocie korzeni toczą koło w całkowitej jedni z Tutem i Agamemnonem, z nasieniem i tym, co nienarodzone”. McCarthy mówi o przemijaniu ludzkiej pojedynczości, właściwie nawet nie tyle specyficznie ludzkiej, co pojedynczości – tego wymysłu człowieka – w ogóle; mówi o jedności nie w życiu, lecz w śmiertelnym zrównaniu.
„Strażnik sadu” to dowód na to, jak ważne jest, by rozpocząć przygodę z jakimś autorem od właściwej książki. Gdyby był pierwszą powieścią McCarthy’ego, która wpadła mi w ręce, doprawdy nie mam pewności, czy sięgnąłbym po „Krwawy południk” lub „Dziecię boże”.
Brakuje mi w nim bowiem elementów, które stanowiły o wielkości jego wcześniej wydanych książek – intensywności, porażenia, emocji. To proza piękna i subtelna, ale nieco pozbawiona życia. Jako dopełnienie dzieła amerykańskiego prozaika „Strażnik…” spełnia swoją rolę znakomicie, ale arcydziełem, w przeciwieństwie do kilku innych powieści tego autora, nie jest. Robiąc zatem w jakiejś nieokreślonej przyszłości kolejną rundę po świecie McCarthy’ego, „Strażnika sadu” prawdopodobnie pominę – zbyt wiele jest ważniejszych książek, które dopominają się mojej uwagi, bym jeszcze kiedyś zagłębił się w ten zagubiony świat, który kołysze się na skraju nieistnienia.
Dla tych, którzy, jak ja, spodziewali się kontynuacji tych wątków, „Strażnik sadu” będzie zaskoczeniem. Powieść przedstawia bowiem inne oblicze pisarza, jej ton jest zgoła odmienny od tego, który McCarthy serwował nam dotychczas. Tym razem bowiem autor nie potraktował literatury jako narzędzia przerażenia, nie wypalił w stworzonym przez siebie świecie znaku diabelskiej ingerencji. Wprawdzie ponownie wypuścił się na wędrówkę w krainę zmarłych, ale tym, co różni tę podróż od wcześniejszych, jest fakt, że autor nie zabiera nas - jak zwykł to czynić - na ciemną stronę ludzkiej natury, lecz w kierunku przeszłości. I nie czyni tego, by dowodzić, że miejsce, w którym żyjemy, znajduje się we władaniu działającego aktywnie Zła. „Strażnikowi…” patronuje cel inny, choć może ambitniejszy – autor próbuje tu dzieła wskrzeszenia, sztuczki, która powodzi się rzadko, i to raczej postaciom pozostającym w dobrych stosunkach ze Stworzycielem.
„Strażnik sadu” to zatem nie traktat na temat natury świata, lecz epitafium poświęcone temu, co pożarło przemijanie; mikrokosmosowi twardych i surowych jak otaczające ich góry ludzi, zagubionych gdzieś w pustkowiu Tennessee i trochę jakby w czasie, bo mimo że akcja powieści usytuowana jest w latach trzydziestych XX w., w czasach prohibicji, to rytm istnienia bohaterów wyznacza raczej wielkie koło natury niż ludzki zegar. „Już odeszli. Uciekli wygnani w śmierć lub na obczyznę, straceni, zagubieni. Słońce i wiatr wciąż wędrują nad ową krainą, aby palić i kołysać drzewa, trawy. Żaden awatar, potomek ni ślad nie pozostał po tym ludzie. Na ustach obcej rasy, która dziś tam mieszka, jego imiona są mitem, legendą, prochem”.
Temat to nie jedyna nowość, z jaką mamy w „Strażniku…” do czynienia. O ile zwykle McCarthy wiedzie nas przez swe makabryczne wizje prostym, dobrze ubitym traktem linearnie zbudowanej opowieści, to w „Strażniku…” kluczy, dezorientuje, nie dopowiada, burzy ciągłość, zawraca. Ten świat domaga się od czytelnika złożenia, wyszukania związków pomiędzy jego poszczególnymi elementami. Tropy bohaterów zacierają się bowiem, rozchodzą i trzeba sporego wysiłku, by połączyć ich ślady ze sobą, scalić w jedną historię. Jednak wbrew pierwszemu wrażeniu – które, trzeba przyznać, dość szybko ogarnia odbiorcę i towarzyszy mu przez większość powieści, nie pomagając w odbiorze książki - jej fabuła poprowadzona jest precyzyjnie i mimo że przez dłuższy czas niewiele na to wskazuje, ostatecznie domyka się tak, że przypomina to sztuczkę origami – plątanina losów, które zachodzą na siebie, by ostatecznie złożyć się na obraz niewielkiej, zamkniętej między górami społeczności. Przy czym, jak zwykle w przypadku tego autora, można by rzec, świat ten opowiedziany jest niezwyczajnie subtelnym, eleganckim, choć i surowym językiem; liczne i mocno spowalniające narrację opisy tchną pięknem księżycowego krajobrazu, chłodnego i odległego.
Ludzie i natura sprzężeni są tu ze sobą ściśle, co nie znaczy, że z korzyścią dla człowieka. „Strażnik sadu” nie hołduje bowiem cieplarnianej – i jakże popularnej wśród mieszczuchów - wizji, którą skaził nasz świat Rousseau – powrotu do natury, odnalezienia w przyrodzie utraconego raju. Ten świat jest surowy, zimny i brudny – i tacy są zespoleni z nim ludzie, którzy nie tyle go podbijają, co koczują na jego brzegach, usiłując się dostosować do podyktowanych im warunków. Świat, mówi McCarthy w „Strażniku…”, nie jest areną do indywidualnych popisów, lecz miejscem obojętnym na poszczególne istnienie, miejscem powolnego przechodzenia istnień z jednego stanu skupienia – materii organicznej, w inny – minerału. „Okrycie ziemską skorupą umarli z wolna toczą codzienną trasą ziemskie koło i nie burzy im spokoju zaćmienie, asteroida ani rozprysła w proch supernowa. Ich kości plami pleśń, a komórki szpiku krucho kamienieją. Umarli o palcach w oplocie korzeni toczą koło w całkowitej jedni z Tutem i Agamemnonem, z nasieniem i tym, co nienarodzone”. McCarthy mówi o przemijaniu ludzkiej pojedynczości, właściwie nawet nie tyle specyficznie ludzkiej, co pojedynczości – tego wymysłu człowieka – w ogóle; mówi o jedności nie w życiu, lecz w śmiertelnym zrównaniu.
„Strażnik sadu” to dowód na to, jak ważne jest, by rozpocząć przygodę z jakimś autorem od właściwej książki. Gdyby był pierwszą powieścią McCarthy’ego, która wpadła mi w ręce, doprawdy nie mam pewności, czy sięgnąłbym po „Krwawy południk” lub „Dziecię boże”.
Brakuje mi w nim bowiem elementów, które stanowiły o wielkości jego wcześniej wydanych książek – intensywności, porażenia, emocji. To proza piękna i subtelna, ale nieco pozbawiona życia. Jako dopełnienie dzieła amerykańskiego prozaika „Strażnik…” spełnia swoją rolę znakomicie, ale arcydziełem, w przeciwieństwie do kilku innych powieści tego autora, nie jest. Robiąc zatem w jakiejś nieokreślonej przyszłości kolejną rundę po świecie McCarthy’ego, „Strażnika sadu” prawdopodobnie pominę – zbyt wiele jest ważniejszych książek, które dopominają się mojej uwagi, bym jeszcze kiedyś zagłębił się w ten zagubiony świat, który kołysze się na skraju nieistnienia.
Cormac McCarthy: „Strażnik sadu”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |