
ODCISKI
A
A
A
Trzeba mi chyba całego życia, bym przywykł do myśli, że jestem Rumunem.
CIORAN
1.
Nigdy nie czułem się sentymentalnie związany ze Śląskiem, nigdy też nie udało mi się odkryć, na czym polega śląski genius loci. Wiedza ta zdaje się być ukryta przed światem – moim, dodajmy – a mi pozostaje wierzyć w to, co mówi o nim Lech Majewski, że „tu jest pewnego rodzaju wibracja. Być może jest to ta forma energii słonecznej, która została pod nami sprasowana w postaci negatywu słońca – czyli węgla. To jest de facto nic innego jak energia słoneczna przechwycona ze słońca przez pewnego rodzaju rośliny, a potem sprasowana ruchami tektonicznymi. Coś w tym może być”. I o to coś pyta, tego czegoś szuka w swojej nowej książce zatytułowanej „Lajerman” Aleksander Nawarecki.
2.
Czytając „Lajermana” wciąż miałem przed oczyma jeden z bardziej znanych obrazów Rembrandta. To, że widziałem wtedy „Powrót syna marnotrawnego”, nie było bynajmniej wynikiem takich na przykład słów autora: „do niedawna »arkadyjskość« kojarzyła mi się wyłącznie z kresowością, Śląsk zaś nie istniał na prywatnej mapie cudów”. Ten powrót do tematu śląska i pomysł, aby napisać o nim do rzeczy, jest oczywiście symboliczny. W moim wyobrażeniu nie szło jednak o to proste skojarzenie, które jednak też, jak sądzę, nie jest chybione.
Oglądając obraz Rembrandta, jak i czytając książkę Nawareckiego, nawiedzała mnie podskórna dwutorowość spojrzenia, tajemnicza dwoistość natury. U malarza ojciec obejmujący klękającego przed nim syna ma dwie różne dłonie. Jedną smukłą, o wyraźnie dłuższych i chudszych palcach - to dłoń kobieca, i drugą, męską, doświadczoną trudem pracy. To z jednej strony, dla uważnego odbiorcy, symbol starotestamentowego Boga, który męską ręką każe Sodomę i Gomorę, z drugiej nowotestamentowego miłosierdzia Chrystusa, więcej jeszcze - jego matki Maryi. U Nawareckiego sprawa ma się podobnie, chociaż tutaj chodzi rzecz jasna o miejsce, konkretnie Śląsk i jego złożoną naturę. Istnieją oczywiście różne poziomy jego odczytania. Ale zacznijmy od początku. I tak, dla Nawareckiego część męska to Podole (rodzinne strony ojca), a kobieca to Śląsk: „A Zachód, Śląsk, ta druga połówka?” – pisze autor – „Powiedzmy od razu: to część kobieca, macierzyńska, równie ważna, ale stłumiona”. Wymagający ojciec z jednej, z drugiej strony matka, ciotki, kuzynki i babcia Franciszka („kobieta mego życia”, napisze Nawarecki). „Lajerman” przynosi obraz Śląska surowego, nasączonego męskim pierwiastkiem: ciężkiej, fizycznej pracy na grubie (w kopalni). Gdzie nawet kuchnia pozbawiona jest wyszukanych dań, a potrawą prima sort jest stary chleb w gorącej wodzie z dodatkiem tłuszczu, czosnku i soli (to przecież wodzionka!). Ale w otwierającym książkę eseju pod tytułem „Pod klopsztangą” (znanym mi skądinąd, patrz: „Pokrzywa”, 1996) czytam też, że na tym samym Śląsku „niedostatek elementu fallicznego, powściągliwość męskości, wyżywającej się w pracy, a co za tym idzie – żeńska dominacja osłabiły zdolności mitotwórcze”. Nie mogę zrozumieć tych dwóch twarzy śląska, zupełnie przeciwstawnych. Tu: kopalnie, strzeliste kopce wyrobisk i huty, z hałdą żużlu, szlaku i popiołu – tam: miasto ogrodów, idylla i na jej potwierdzenie słowa „ U nos jest jak, jak nikaj na świecie”.
„Lajermana” czytałem jako gorol (czyt. osoba przyjezdna, spoza Górnego Śląska). A tutaj nic nie jest tym, czym się wydaje być nie-Ślązakom. Urodziłem się w Olsztynie, położonym na Warmii nad rzeką Łyną. Łyna inaczej niż Rawa, która płynie przez śródmieście Katowic, a właściwie pod nim, nikogo nie może zdziwić, ani tym bardziej przerazić. Wszystko tu ma swoje miejsce. Rynek jest rynkiem, z targiem rybnym, fosą zamkową, kamienicami, starym ratuszem w samym środku tego rynku. A rynek w Katowicach? To sieć przecinających się wzajemnie tramwajowych szyn, dwa przystanki, stoiska z kwiatami. Ale dla Nawareckiego wszystko na Śląsku ma swój urok, który wydaje mi się niepowtarzalny i nieprzekładalny na język „Innego”. Nawet familoki – napisze – „te czerwone domki z ałsgusem na półpiętrze, haźlem na placu i przyległymi chlywikami okazały się dziwnie fotogeniczne, a nawet mityczne, tak że zawładnęły zbiorową wyobraźnią, jakby w nich rzeczywiście mieszkała ważna cząstka śląskiego ducha”. W głosie Nawareckiego wyczuwałem coś, co było ważne także dla Kamieńskiej, dla Miłosza, to jest tendresse. „Kiedy ściska w gardle, dlatego że istota, na którą patrzę, jest tak bardzo krucha, ranliwa, śmiertelna, wtedy tendresse”, to słowa noblisty. Z kolei autor „Lajermana” pisze, że trzeba nam zachować „czułość i pokorę wobec »tego nic, co pozostaje po życiu«, a może i wobec tego nic, co zostało po pracy?”. Zatem czułość, ale pozbawiona sentymentalnych ubarwień, zacierania śladów, które chciałoby się ukryć przed światem. Z tej perspektywy „Lajerman” byłby próbą ocalenia cząstek, resztek. Ale dla autora reszta, a dokładniej resztki, wbrew słowom Sheakespeare’a, nie są milczeniem. Są świadectwem najbardziej intymnym, śladem życia przodków, matrycą języka, która odcisnęła się naturalnie, jak paproć w carbonie, w języku tych, co som stond.
„Lajermana” można czytać w nurcie opowieści małych ojczyzn, jako głos pisarza i badacza, który urodzony na śląskiej ziemi poszukuje dla niej formy odpowiedniej. Autor nie może, a może nie chce, uwolnić się od swojego miasta, Katowic, szerzej – Śląska. I choć jak sam twierdzi „jest przecież mieszańcem”, za sprawą ojca, który aż z Podola przybył na Śląsk, aby jako wicemistrz Śląska w boksie „rozbijać nosy autochtonów”, to ten Śląsk naturalnie został wpisany w metrykę i krwioobieg Nawareckiego.
Ale „Lajermana”, pomijając jego wartości poznawcze, które z pewnością docenią kulturoznawcy i socjolodzy, czytałem przede wszystkim jako gawędę. Bo i wiele fragmentów znalazłbym na świadków, że „Lajerman” w sensie gatunkowym jest gawędą właśnie. Te wszystkie powtórzenia, podejście autora do fabuły, zwroty do słuchaczy, jak na przykład tu: „Miałem kłopot z tą startą, ale jeszcze więcej radości, to długa historia, posłuchajcie…”. Autor zresztą sam przyznaje się do swojego krasomówczego talentu, kiedy pisze: „O takich rzeczach słucha się i opowiada równie chętnie, więc przy każdej towarzyskiej okazji gawędziłem z podejrzaną pasją, do upadłego, czasem do świtu, jak ślepy jakiś bard”. I jest to – dodajmy - gawęda w mistrzowskim wydaniu. Snuje Nawarecki opowieści o szkole, kolegach z placu, historycznoliterackich zagadkach (tu genialny esej pt. „Pisarz ujmujący”). I tylko ciągle pozostaje we mnie wrażenie, że książkę tę powinno się nagrać i słuchać jej, a nie czytać. Dać wybrzmieć melodii, czytana na głos bowiem tym bardziej dodaje jej śląskości.
3.
Książka Nawereckiego to książka bliska szczególnie dla tych, którzy mieli okazję słuchać jej autora (ja miałem ten zaszczyt podczas organizowanej parę lat temu przeze mnie konferencji na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim), a także wspominanego przez niego często w „Lajermanie” Stefana Szymutki (przedwcześnie zmarłego profesora Uniwersytetu Śląskiego). Zdaje się, że gdyby nie profesor Szymutko, nigdy nie powstałaby ta książka. A Nawarecki podskórnie traktuje swojego akademickiego kolegę jako ważnego, pełnoprawnego współautora.
4.
A teraz, po jej lekturze, pozostaje – jak mówi jeden z bohaterów książki – „jeszcze ino fuzbal i piwo”.
Nigdy nie czułem się sentymentalnie związany ze Śląskiem, nigdy też nie udało mi się odkryć, na czym polega śląski genius loci. Wiedza ta zdaje się być ukryta przed światem – moim, dodajmy – a mi pozostaje wierzyć w to, co mówi o nim Lech Majewski, że „tu jest pewnego rodzaju wibracja. Być może jest to ta forma energii słonecznej, która została pod nami sprasowana w postaci negatywu słońca – czyli węgla. To jest de facto nic innego jak energia słoneczna przechwycona ze słońca przez pewnego rodzaju rośliny, a potem sprasowana ruchami tektonicznymi. Coś w tym może być”. I o to coś pyta, tego czegoś szuka w swojej nowej książce zatytułowanej „Lajerman” Aleksander Nawarecki.
2.
Czytając „Lajermana” wciąż miałem przed oczyma jeden z bardziej znanych obrazów Rembrandta. To, że widziałem wtedy „Powrót syna marnotrawnego”, nie było bynajmniej wynikiem takich na przykład słów autora: „do niedawna »arkadyjskość« kojarzyła mi się wyłącznie z kresowością, Śląsk zaś nie istniał na prywatnej mapie cudów”. Ten powrót do tematu śląska i pomysł, aby napisać o nim do rzeczy, jest oczywiście symboliczny. W moim wyobrażeniu nie szło jednak o to proste skojarzenie, które jednak też, jak sądzę, nie jest chybione.
Oglądając obraz Rembrandta, jak i czytając książkę Nawareckiego, nawiedzała mnie podskórna dwutorowość spojrzenia, tajemnicza dwoistość natury. U malarza ojciec obejmujący klękającego przed nim syna ma dwie różne dłonie. Jedną smukłą, o wyraźnie dłuższych i chudszych palcach - to dłoń kobieca, i drugą, męską, doświadczoną trudem pracy. To z jednej strony, dla uważnego odbiorcy, symbol starotestamentowego Boga, który męską ręką każe Sodomę i Gomorę, z drugiej nowotestamentowego miłosierdzia Chrystusa, więcej jeszcze - jego matki Maryi. U Nawareckiego sprawa ma się podobnie, chociaż tutaj chodzi rzecz jasna o miejsce, konkretnie Śląsk i jego złożoną naturę. Istnieją oczywiście różne poziomy jego odczytania. Ale zacznijmy od początku. I tak, dla Nawareckiego część męska to Podole (rodzinne strony ojca), a kobieca to Śląsk: „A Zachód, Śląsk, ta druga połówka?” – pisze autor – „Powiedzmy od razu: to część kobieca, macierzyńska, równie ważna, ale stłumiona”. Wymagający ojciec z jednej, z drugiej strony matka, ciotki, kuzynki i babcia Franciszka („kobieta mego życia”, napisze Nawarecki). „Lajerman” przynosi obraz Śląska surowego, nasączonego męskim pierwiastkiem: ciężkiej, fizycznej pracy na grubie (w kopalni). Gdzie nawet kuchnia pozbawiona jest wyszukanych dań, a potrawą prima sort jest stary chleb w gorącej wodzie z dodatkiem tłuszczu, czosnku i soli (to przecież wodzionka!). Ale w otwierającym książkę eseju pod tytułem „Pod klopsztangą” (znanym mi skądinąd, patrz: „Pokrzywa”, 1996) czytam też, że na tym samym Śląsku „niedostatek elementu fallicznego, powściągliwość męskości, wyżywającej się w pracy, a co za tym idzie – żeńska dominacja osłabiły zdolności mitotwórcze”. Nie mogę zrozumieć tych dwóch twarzy śląska, zupełnie przeciwstawnych. Tu: kopalnie, strzeliste kopce wyrobisk i huty, z hałdą żużlu, szlaku i popiołu – tam: miasto ogrodów, idylla i na jej potwierdzenie słowa „ U nos jest jak, jak nikaj na świecie”.
„Lajermana” czytałem jako gorol (czyt. osoba przyjezdna, spoza Górnego Śląska). A tutaj nic nie jest tym, czym się wydaje być nie-Ślązakom. Urodziłem się w Olsztynie, położonym na Warmii nad rzeką Łyną. Łyna inaczej niż Rawa, która płynie przez śródmieście Katowic, a właściwie pod nim, nikogo nie może zdziwić, ani tym bardziej przerazić. Wszystko tu ma swoje miejsce. Rynek jest rynkiem, z targiem rybnym, fosą zamkową, kamienicami, starym ratuszem w samym środku tego rynku. A rynek w Katowicach? To sieć przecinających się wzajemnie tramwajowych szyn, dwa przystanki, stoiska z kwiatami. Ale dla Nawareckiego wszystko na Śląsku ma swój urok, który wydaje mi się niepowtarzalny i nieprzekładalny na język „Innego”. Nawet familoki – napisze – „te czerwone domki z ałsgusem na półpiętrze, haźlem na placu i przyległymi chlywikami okazały się dziwnie fotogeniczne, a nawet mityczne, tak że zawładnęły zbiorową wyobraźnią, jakby w nich rzeczywiście mieszkała ważna cząstka śląskiego ducha”. W głosie Nawareckiego wyczuwałem coś, co było ważne także dla Kamieńskiej, dla Miłosza, to jest tendresse. „Kiedy ściska w gardle, dlatego że istota, na którą patrzę, jest tak bardzo krucha, ranliwa, śmiertelna, wtedy tendresse”, to słowa noblisty. Z kolei autor „Lajermana” pisze, że trzeba nam zachować „czułość i pokorę wobec »tego nic, co pozostaje po życiu«, a może i wobec tego nic, co zostało po pracy?”. Zatem czułość, ale pozbawiona sentymentalnych ubarwień, zacierania śladów, które chciałoby się ukryć przed światem. Z tej perspektywy „Lajerman” byłby próbą ocalenia cząstek, resztek. Ale dla autora reszta, a dokładniej resztki, wbrew słowom Sheakespeare’a, nie są milczeniem. Są świadectwem najbardziej intymnym, śladem życia przodków, matrycą języka, która odcisnęła się naturalnie, jak paproć w carbonie, w języku tych, co som stond.
„Lajermana” można czytać w nurcie opowieści małych ojczyzn, jako głos pisarza i badacza, który urodzony na śląskiej ziemi poszukuje dla niej formy odpowiedniej. Autor nie może, a może nie chce, uwolnić się od swojego miasta, Katowic, szerzej – Śląska. I choć jak sam twierdzi „jest przecież mieszańcem”, za sprawą ojca, który aż z Podola przybył na Śląsk, aby jako wicemistrz Śląska w boksie „rozbijać nosy autochtonów”, to ten Śląsk naturalnie został wpisany w metrykę i krwioobieg Nawareckiego.
Ale „Lajermana”, pomijając jego wartości poznawcze, które z pewnością docenią kulturoznawcy i socjolodzy, czytałem przede wszystkim jako gawędę. Bo i wiele fragmentów znalazłbym na świadków, że „Lajerman” w sensie gatunkowym jest gawędą właśnie. Te wszystkie powtórzenia, podejście autora do fabuły, zwroty do słuchaczy, jak na przykład tu: „Miałem kłopot z tą startą, ale jeszcze więcej radości, to długa historia, posłuchajcie…”. Autor zresztą sam przyznaje się do swojego krasomówczego talentu, kiedy pisze: „O takich rzeczach słucha się i opowiada równie chętnie, więc przy każdej towarzyskiej okazji gawędziłem z podejrzaną pasją, do upadłego, czasem do świtu, jak ślepy jakiś bard”. I jest to – dodajmy - gawęda w mistrzowskim wydaniu. Snuje Nawarecki opowieści o szkole, kolegach z placu, historycznoliterackich zagadkach (tu genialny esej pt. „Pisarz ujmujący”). I tylko ciągle pozostaje we mnie wrażenie, że książkę tę powinno się nagrać i słuchać jej, a nie czytać. Dać wybrzmieć melodii, czytana na głos bowiem tym bardziej dodaje jej śląskości.
3.
Książka Nawereckiego to książka bliska szczególnie dla tych, którzy mieli okazję słuchać jej autora (ja miałem ten zaszczyt podczas organizowanej parę lat temu przeze mnie konferencji na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim), a także wspominanego przez niego często w „Lajermanie” Stefana Szymutki (przedwcześnie zmarłego profesora Uniwersytetu Śląskiego). Zdaje się, że gdyby nie profesor Szymutko, nigdy nie powstałaby ta książka. A Nawarecki podskórnie traktuje swojego akademickiego kolegę jako ważnego, pełnoprawnego współautora.
4.
A teraz, po jej lekturze, pozostaje – jak mówi jeden z bohaterów książki – „jeszcze ino fuzbal i piwo”.
Aleksander Nawarecki: „Lajerman”, Wyd. Słowo / obraz terytoria. Gdańsk 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |