Tomasz Białkowski, Urszula Pawlicka,
SENNY KOSZMAR JEST LEPSZY NIŻ PUSTKA
A
A
A
Urszula Pawlicka: „To takie proste. Serce wytwarza impulsy elektryczne odbierane przez elektrokardiograf…” – pozornie zwyczajnymi słowami rozpoczyna się powieść o rozpadzie więzi rodzinnych. Opisy EKG czy pobierania krwi wydają się banalne w porównaniu z budową relacji zaburzonych i zniweczonych, ze stworzeniem obrazu ludzi zachwianych moralnie, często zagubionych i biernych. „Teoria ruchów Vorbla” to kolejna Twoja pozycja poruszająca problem toksycznych układów międzyludzkich, którym grozi, by użyć tytułu poprzedniej książki, „zmarzlina”. Sięganie po podobny motyw jest wyrazem ciągłego poszukiwania prawdy o człowieku, życiu i śmierci?
Tomasz Białkowski: Skupiłbym się na tych pierwszych słowach. Zdanie: „To takie proste” otwiera książkę i ją także kończy. Wypowiada je Seweryn Vorbl, profesor fizyki na Uniwersytecie Warszawskim. Pięćdziesięciolatek przekonany, że wszystko można w mniej bądź bardziej naukowy sposób wytłumaczyć. Po drodze pojawia się galeria postaci, które teoretycznie stanowią rodzinę. Otóż, warto na wstępie powiedzieć, że nic nie jest takie proste, jak chcielibyśmy. Pewnych rzeczy nie da się zapakować w słownikową definicję. Nie można ich wytłumaczyć. Taka jest teza tej książki, a dowód na nią zostaje przeprowadzony na jej kartach. A porównywanie „Zmarzliny” do „Teorii…” jest nadużyciem. Każda moja książka jest inna, ma inną konstrukcję. Tak to sobie kiedyś wymyśliłem. „Zmarzlinę” krytycy postawili na półce z napisem „czarny psychologizm”, tutaj mamy do czynienia z opowieścią ironiczną, po raz pierwszy pojawia się trzecioosobowa narracja. A prawda o człowieku? Prawda to subiektywny stan wiedzy o stanie rzeczy, jak powiedział ktoś kiedyś.
U.P.: Jaki teraz przyjmujesz kąt widzenia i po jakie sięgasz metody, aby tę prawdę wreszcie odkryć?
T.B.: Tu należałoby sięgnąć po motto książki. Brzmi ono następująco: „Każdy sen jest znakiem śmierci, nawet gdy śni ci się błogość ukwieconej łąki, słońce na przejrzystym niebie. Śniąc się sam sobie, śnisz się zawsze śmierci swojej. To do jej niepodzielnego świata należy każdy twój sen. Ona tylko pozwala na chwilkę bezwolności w nim. A pycha każe mówić, śniło mi się. Powinno się mówić, śniło się śmierci mojej”. Słowa te napisał wielki polski pisarz Wiesław Myśliwski. Kiedy natrafiłem na tę myśl, wiedziałem, że tak musi wyglądać ta książka. Będzie się opierała na tychże słowach. Rozmawiałem również z Myśliwskim o tym pomyśle. Szczęśliwie dla mnie zgodził się na wykorzystanie tego cytatu. „Teoria…” jest zatem snem śmierci, w którym bohaterem jest życie kilku ludzi. Czyż nie jest to osobliwy sposób opowieści? Specyficzny kąt widzenia?
U.P.:Odwołujesz się do teorii ruchów Browna, który zaobserwował, że „pyłki roślin w zawiesinie wodnej wykonują gwałtowne, nieregularne, zygzakowate ruchy”, aby stworzyć teorię ruchów Vorbla, zawierającą się we fragmencie: „Pomyślałem sobie, że jesteśmy my – ludzie jak te cząsteczki. Zderzamy się ze sobą, wpadamy na innych, znowu odbijamy, nasze ruchy są zygzakowate, niby wiemy, czego chcemy, ale odbijamy się bezsensownie od siebie”. Cząsteczki porównane zostały do ludzi, którzy oddalają się od siebie i nie potrafią znaleźć wspólnej dla siebie drogi. „Zygzakowate ruchy” dominowały w poprzednich książkach, na ich tle najnowsza pozycja wydaje się być przełomową – dajesz bowiem swoim bohaterom szansę na poprawę, cząsteczki ostatecznie przybierają jednakowy kierunek, aby ponownie wrócić do siebie. Teoria Vorbla jest Twoim własnym odkryciem teorii relacji międzyludzkich?
T.B.: Szansę na poprawę to daje kościół rzymskokatolicki w sakramencie pokuty i pojednania. Ja co najwyżej mogę ludzi podpatrywać. W tym wypadku przyglądam się rozproszonym po świecie Vorblom, którzy wbrew własnym planom i intencjom w pewnej chwili wyruszają w podróż. Ta wyprawa zamienia się w nieprzewidywalną i nieprzyjemną drogę do własnego wnętrza. Ale i historycznych korzeni, do podejrzanych, zbójecko-przemytnicznych profesji, które z zapamiętaniem wydrapuje się z rodzinnej kroniki. Z jednej strony jest to opowieść o bezwolnym przybliżaniu się ludzi do siebie, z drugiej zaś o ucieczce przed światem. Co do teorii relacji międzyludzkich, to ja raczej niczego nie odkryłem. Co najwyżej zaproponowałem całkiem prawdopodobną sytuację, w której dochodzi do bliskiego spotkania ludzi od dawna będących sobie obcymi, a którzy w ogólnie przyjętych normach społecznych stanowią rodzinę. Wystarczy wybrać się na pierwsze z brzegu wesele czy alternatywnie stypę, by doświadczyć sytuacji zbliżonej do mojego modelu.
U.P.: Stworzyłeś swoisty obraz drzewa genealogicznego rodziny Vorblów – dzieje jednej osoby pociągają za sobą historie innej. Mimo iż mamy do czynienia z plejadą postaci zindywidualizowanych, to jednak odnosi się wrażenie, że wszystkie są do siebie podobne – każda nosi piętno przodka. Czy w myśl teorii ruchów Vorbla poznać człowieka można wyłącznie poprzez jego funkcjonowanie w zbiorowości i poprzez relacje z innym człowiekiem?
T.B.: Czy współczesny człowiek może funkcjonować w oderwaniu od grupy? Niewielu z nas się to udaje. Żyjemy w świecie korporacji, zaniku indywidualizmu. Nie inaczej dzieje się z Vorblami. Używam liczby mnogiej, gdyż wbrew tytułowi bohater książki jest zbiorowy. Cechą charakterystyczną tych postaci jest umiejętność przystosowania się do otaczającego świata. Vorbl to mistrz pozorów, długoletni pracownik uniwersytetu doskonale wtopiony w jego struktury. Drobny szkodnik, zawistnik z niewielkim talentem. On trwa. Przypomina mi kleszcza. Miesiącami tkwi w tej samej pozycji, by czasem przyssać się do kogoś. Do wielkomiejskiej dziewczyny, która zostanie jego żoną, do skromnego etatu asystenta, który powoli zacznie pęcznieć i z czasem objawi się światu jako kolejny niepotrzebny pseudonaukowiec. Trwają też inni członkowie owej familii. Ich relacje są kalekie, czasem przypominają mydlaną operę, czasem następuje histeryczne objęcie drugiego człowieka, nie po to, by potwierdzić więź, ale żeby z niego wyssać energię. Przy okazji tworzą mit wielopokoleniowej rodziny Vorblów, którzy przecież całkiem niedawno byli pospolitymi Wróblami.
U.P.: Powieść przybiera charakter kłącza – historie poszczególnych członków rodziny stopniowo odkrywają się i przeplatają. Podążanie w głąb lektury jest równoznaczne z poznawaniem rodzinnych korzeni i odkrywaniem tajemnicy. Fabuła prowadzi czytelnika do ludzkiej pamięci: „Pamięć rośnie razem z człowiekiem do środka, nie na zewnątrz”. Przeszłość miesza się zatem z przyszłością. Czy w związku z tym teraźniejszość jest determinowana przez przeszłość? Czy można w ogóle mówić o teraźniejszości, czy wyłącznie o „już-przeszłości”?
T.B.: Teraźniejszość jest zawsze wypadkową przeszłości, czy się nam to podoba, czy nie. Przeszłość możemy negować, fałszować, popaść w amnezję, ale i tak stanowimy jej część. Przeszłość moich bohaterów zawiera kilka tajemnic. Dodajmy, że bolesnych zarówno dla nich samych, jak i otoczenia. Oczywiście, że wygodnie byłoby zapomnieć o nich, ale tak się nie da. W pewnej chwili mój bohater zaczyna odnawiać znaleziony stół. Pracy czysto fizycznej towarzyszy szperanie w przeszłości. Vorbl próbuje dokonać wygodnej selekcji zdarzeń, ale im skwapliwiej fałszuje czas miniony, tym większe odkrywa demony. Im stół jest ładniejszy, tym mroczniejsze postaci przy nim zasiadają.
U.P.: Czy myślenie wyłącznie o przeszłości nie jest powolnym umieraniem? W książce pojawia się bowiem motyw śmierci i gnicia. Mam wrażenie, że każdy z bohaterów nosi w swoim wnętrzu trupa…
T.B.: Przypomnę, że bohaterowie śnią się śmierci. Ich przecież już dawno nie ma. Książka zbudowana jest z dwóch części. Pierwszej, w której objawiają nam się ludzie z całym bagażem swoich obsesji, pasji, radości i chorób. Druga zaś unieważnia pierwszą. Okazuje się, że świat, który obserwowaliśmy, już dawno nie istnieje. On nie miał prawa się wydarzyć. Dlaczego? Ano dlatego, że stanowił jedynie teoretyczny wariant losów.
U.P.: Duchowy i moralny rozkład ukazany jest symbolicznie pod postacią ciągłych zdrad i stosunków seksualnych, by wymienić tylko romans Krystyny z Wrotkiewiczem, Agnieszki z Pietrzykiem i Seweryna z Dorotą. Czy fizyczny kontakt można uznać za motyw mający zobrazować wynaturzenie, niemoralność i powierzchniowość uczuć?
T.B.: Dekadę temu napisałem, że „moralność to tylko szmata, którą zatykamy usta we właściwym czasie. Sztuka polega na tym, by tę szmatę stale trzymać w kieszeni i wiedzieć, kiedy jej używać”. Moje zdanie w tej kwestii niewiele się zmieniło. Daleki jestem od oceniania ludzkich postaw. Każdy z nas nosi w kieszeni swoją szmatę i decyduje kiedy i co z nią robić. Przypominam, że książka jest opowieścią o pewnej teorii. Nie nazywałbym moralnym rozkładem prób umilania sobie egzystencji przez seks. Nawet jeżeli ktoś uzna je za żałosne. Bardziej to rozpad duchowy. Warto zadać sobie inne pytanie: Czy upadek współczesnego człowieka zasługuje na naganną ocenę? Moim zdaniem nie. Życie w założeniu miało wyglądać zupełnie inaczej. Na tzw. starcie wyposażono ich w idealny model egzystencji. Podobnie jak i ich protoplastów. Rzecz w tym, że ta piękna wizja już przy pierwszych kontaktach z innymi ludźmi wzięła w łeb. Co ja mówię, z innymi?! Vorbl czuje się odpowiedzialny za śmierć ojca. Piętno mordercy pali go z każdym dniem coraz bardziej. Obijanie biodrami pośladków kochanki nie zagłuszy przecież dudniącego mu w głowie lęku.
U.P.: Podróż członków rodziny do jednego wspólnego punktu również nie jest wolna od deprawacji. Ostatecznie wszyscy spotykają się w Dolinie Rozpudy. Czy te miejsce, nazywane swego czasu ironiczne Doliną Rozpusty, przewrotnie nie ma na celu funkcji oczyszczającej?
T.B.: W tym przypadku miejsce miało służyć czemu innemu. Chodziło mi o taki punkt na mapie, który z jednej strony będzie bardzo odległy, z drugiej zaś czytelnik potrafi go mniej więcej usytuować na mapie. Słowem, będzie rozpoznawalny pomimo ewidentnego bycia tzw. zadupiem. Rozpuda to kraina, o której swego czasu było głośno nie tylko w Polsce. Puszcza to niezwykłe miejsce na spotkanie. Z ograniczonymi sposobami komunikacji i przemieszczania się. Daje określone możliwości piszącemu. Należy też pamiętać, że teoria Vorbla zakłada zebranie się grupy ludzi w jakimś nieprawdopodobnym punkcie. Nic mi, niestety, nie wiadomo o Dolinie Rozpusty. Może bym z tą wiedzą coś zrobił? Zaś ironii bardziej bym się doszukiwał w nazwie wioski, która brzmi Serdeczna.
U.P.: W mrożkowskim humorze utrzymany jest moment spotkania rodziny – członkowie zamiast zasiąść „do stołu”, spotykają się „pod stołem”. Zaburzone relacje rodzinne ukazane zostały właśnie pod postacią absurdalnego zebrania się pod stołem, który przecież jest symbolem pojednania i bliskości. Czy groteska jest skutecznym narzędziem do przedstawienia problemów nieuchwytnych i skomplikowanych?
T.B.: W znakomitej książce Mariusza Szczygła pt. „Zrób sobie raj” znajduje się rozdział poświęcony twórczości czeskiego rzeźbiarza Davida Cernego. Szczygieł opisuje m.in. przystanek autobusowy w Libercu. Przypomina on wielki stół. Kiedy pisałem „Teorię…” książki jeszcze nie było. Nie znałem też tej rzeźby, a szkoda. W odpowiedzi na Twoje pytanie posłużę się cytatem z Cernego: „…Taka historia ponad naszymi głowami. A pod stołem my, ludziki, sobie czekamy na autobus. Dzieci lubią wchodzić pod stół, to jedno z najbardziej fascynujących miejsc. Stół dzieci przerasta…” Ten stół także Vorblów przerasta. Są jak te dzieci. Nie potrafią wspólnie do niego zasiąść. A jeśli chodzi o groteskę, to bardzo ją lubię, bo skutecznie rozbija patos i zadęcie, które często w rodzinnych opowieściach się pojawiają.
U.P.: „Ruchy Browna wywołują powszechne fluktuacje termodynamiczne. Na przykład zakłócenia telekomunikacyjne, straty przy przesyłaniu energii, błędy pomiarowe” – zacytowany fragment porusza problem szumów, których znaczenie można przełożyć na stosunki międzyludzkie. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że szum jest dowodem na istnienie życia, cisza z kolei jest udręką, nie przynosi ulgi, lecz niepokój. Czy zakłócenia w ruchach Browna są niezbędne, aby spełniła się teoria ruchów Vorbla?
T.B.: W tej powieści nastąpiło jedno wielkie zakłócenie. Inaczej historia nie mogłaby być opowiedziana. Bohaterowie dalej wykonywaliby nieznaczne, zygzakowate ruchu, odbijaliby się od siebie wytwarzając niewielką energię. W ich życiu trwałaby cisza. Posłużę się symboliką snu, który jest w książce wszechobecny. „Masz sny, a nawet najstraszniejszy senny koszmar jest lepszy niż pustka”, mówi bohaterka do swego męża. Podobnie sprawa wygląda z szumami. Być może jest tak, że to nie jakieś spektakularne wydarzenia kierują naszym losem, a owe drobne, nieznaczne zdarzenia, owe szumy właśnie, wpływają na nas najmocniej? Kto wie?
U.P.: Do tej pory Twoja twórczość była mocna zakorzeniona w realiach olsztyńskich. Czy w jakimś stopniu Olsztyn pomagał Ci w tworzeniu powieści? Pamiętam, że inspiracją do książki „Zmarzlina” była informacja w mediach o staruszku na wózku, pozostawionym przez krewnych zimą na dworcu w Olsztynie, by zamarzł – czy tym razem również pewne wydarzenia odcisnęły piętno na fikcyjnej historii?
T.B.: Akcja książki toczy się w wielu miejscach, głównie w Warszawie i wspomnianej wsi Serdeczna, która faktycznie nazywa się Płaska i znajduje się na Podlasiu. Pojawia się też Kołobrzeg, Wrocław, Kraków, a nawet Paryż. Olsztyna tam nie ma. Jego rola sprowadzała się w tym wypadku do miejsca pracy nad książką. Pomysł na „Teorię…” zawdzięczam wspomnianemu Wiesławowi Myśliwskiemu i jego wspaniałej wyobraźni, oraz Markowi Parulskiemu – matematykowi i filozofowi, który letniego popołudnia opowiedział mi o teorii Browna i o pewnym ćwiczeniu na zajęciach z rachunku prawdopodobieństwa.
U.P.: Dziękuję za rozmowę.
Tomasz Białkowski: Skupiłbym się na tych pierwszych słowach. Zdanie: „To takie proste” otwiera książkę i ją także kończy. Wypowiada je Seweryn Vorbl, profesor fizyki na Uniwersytecie Warszawskim. Pięćdziesięciolatek przekonany, że wszystko można w mniej bądź bardziej naukowy sposób wytłumaczyć. Po drodze pojawia się galeria postaci, które teoretycznie stanowią rodzinę. Otóż, warto na wstępie powiedzieć, że nic nie jest takie proste, jak chcielibyśmy. Pewnych rzeczy nie da się zapakować w słownikową definicję. Nie można ich wytłumaczyć. Taka jest teza tej książki, a dowód na nią zostaje przeprowadzony na jej kartach. A porównywanie „Zmarzliny” do „Teorii…” jest nadużyciem. Każda moja książka jest inna, ma inną konstrukcję. Tak to sobie kiedyś wymyśliłem. „Zmarzlinę” krytycy postawili na półce z napisem „czarny psychologizm”, tutaj mamy do czynienia z opowieścią ironiczną, po raz pierwszy pojawia się trzecioosobowa narracja. A prawda o człowieku? Prawda to subiektywny stan wiedzy o stanie rzeczy, jak powiedział ktoś kiedyś.
U.P.: Jaki teraz przyjmujesz kąt widzenia i po jakie sięgasz metody, aby tę prawdę wreszcie odkryć?
T.B.: Tu należałoby sięgnąć po motto książki. Brzmi ono następująco: „Każdy sen jest znakiem śmierci, nawet gdy śni ci się błogość ukwieconej łąki, słońce na przejrzystym niebie. Śniąc się sam sobie, śnisz się zawsze śmierci swojej. To do jej niepodzielnego świata należy każdy twój sen. Ona tylko pozwala na chwilkę bezwolności w nim. A pycha każe mówić, śniło mi się. Powinno się mówić, śniło się śmierci mojej”. Słowa te napisał wielki polski pisarz Wiesław Myśliwski. Kiedy natrafiłem na tę myśl, wiedziałem, że tak musi wyglądać ta książka. Będzie się opierała na tychże słowach. Rozmawiałem również z Myśliwskim o tym pomyśle. Szczęśliwie dla mnie zgodził się na wykorzystanie tego cytatu. „Teoria…” jest zatem snem śmierci, w którym bohaterem jest życie kilku ludzi. Czyż nie jest to osobliwy sposób opowieści? Specyficzny kąt widzenia?
U.P.:Odwołujesz się do teorii ruchów Browna, który zaobserwował, że „pyłki roślin w zawiesinie wodnej wykonują gwałtowne, nieregularne, zygzakowate ruchy”, aby stworzyć teorię ruchów Vorbla, zawierającą się we fragmencie: „Pomyślałem sobie, że jesteśmy my – ludzie jak te cząsteczki. Zderzamy się ze sobą, wpadamy na innych, znowu odbijamy, nasze ruchy są zygzakowate, niby wiemy, czego chcemy, ale odbijamy się bezsensownie od siebie”. Cząsteczki porównane zostały do ludzi, którzy oddalają się od siebie i nie potrafią znaleźć wspólnej dla siebie drogi. „Zygzakowate ruchy” dominowały w poprzednich książkach, na ich tle najnowsza pozycja wydaje się być przełomową – dajesz bowiem swoim bohaterom szansę na poprawę, cząsteczki ostatecznie przybierają jednakowy kierunek, aby ponownie wrócić do siebie. Teoria Vorbla jest Twoim własnym odkryciem teorii relacji międzyludzkich?
T.B.: Szansę na poprawę to daje kościół rzymskokatolicki w sakramencie pokuty i pojednania. Ja co najwyżej mogę ludzi podpatrywać. W tym wypadku przyglądam się rozproszonym po świecie Vorblom, którzy wbrew własnym planom i intencjom w pewnej chwili wyruszają w podróż. Ta wyprawa zamienia się w nieprzewidywalną i nieprzyjemną drogę do własnego wnętrza. Ale i historycznych korzeni, do podejrzanych, zbójecko-przemytnicznych profesji, które z zapamiętaniem wydrapuje się z rodzinnej kroniki. Z jednej strony jest to opowieść o bezwolnym przybliżaniu się ludzi do siebie, z drugiej zaś o ucieczce przed światem. Co do teorii relacji międzyludzkich, to ja raczej niczego nie odkryłem. Co najwyżej zaproponowałem całkiem prawdopodobną sytuację, w której dochodzi do bliskiego spotkania ludzi od dawna będących sobie obcymi, a którzy w ogólnie przyjętych normach społecznych stanowią rodzinę. Wystarczy wybrać się na pierwsze z brzegu wesele czy alternatywnie stypę, by doświadczyć sytuacji zbliżonej do mojego modelu.
U.P.: Stworzyłeś swoisty obraz drzewa genealogicznego rodziny Vorblów – dzieje jednej osoby pociągają za sobą historie innej. Mimo iż mamy do czynienia z plejadą postaci zindywidualizowanych, to jednak odnosi się wrażenie, że wszystkie są do siebie podobne – każda nosi piętno przodka. Czy w myśl teorii ruchów Vorbla poznać człowieka można wyłącznie poprzez jego funkcjonowanie w zbiorowości i poprzez relacje z innym człowiekiem?
T.B.: Czy współczesny człowiek może funkcjonować w oderwaniu od grupy? Niewielu z nas się to udaje. Żyjemy w świecie korporacji, zaniku indywidualizmu. Nie inaczej dzieje się z Vorblami. Używam liczby mnogiej, gdyż wbrew tytułowi bohater książki jest zbiorowy. Cechą charakterystyczną tych postaci jest umiejętność przystosowania się do otaczającego świata. Vorbl to mistrz pozorów, długoletni pracownik uniwersytetu doskonale wtopiony w jego struktury. Drobny szkodnik, zawistnik z niewielkim talentem. On trwa. Przypomina mi kleszcza. Miesiącami tkwi w tej samej pozycji, by czasem przyssać się do kogoś. Do wielkomiejskiej dziewczyny, która zostanie jego żoną, do skromnego etatu asystenta, który powoli zacznie pęcznieć i z czasem objawi się światu jako kolejny niepotrzebny pseudonaukowiec. Trwają też inni członkowie owej familii. Ich relacje są kalekie, czasem przypominają mydlaną operę, czasem następuje histeryczne objęcie drugiego człowieka, nie po to, by potwierdzić więź, ale żeby z niego wyssać energię. Przy okazji tworzą mit wielopokoleniowej rodziny Vorblów, którzy przecież całkiem niedawno byli pospolitymi Wróblami.
U.P.: Powieść przybiera charakter kłącza – historie poszczególnych członków rodziny stopniowo odkrywają się i przeplatają. Podążanie w głąb lektury jest równoznaczne z poznawaniem rodzinnych korzeni i odkrywaniem tajemnicy. Fabuła prowadzi czytelnika do ludzkiej pamięci: „Pamięć rośnie razem z człowiekiem do środka, nie na zewnątrz”. Przeszłość miesza się zatem z przyszłością. Czy w związku z tym teraźniejszość jest determinowana przez przeszłość? Czy można w ogóle mówić o teraźniejszości, czy wyłącznie o „już-przeszłości”?
T.B.: Teraźniejszość jest zawsze wypadkową przeszłości, czy się nam to podoba, czy nie. Przeszłość możemy negować, fałszować, popaść w amnezję, ale i tak stanowimy jej część. Przeszłość moich bohaterów zawiera kilka tajemnic. Dodajmy, że bolesnych zarówno dla nich samych, jak i otoczenia. Oczywiście, że wygodnie byłoby zapomnieć o nich, ale tak się nie da. W pewnej chwili mój bohater zaczyna odnawiać znaleziony stół. Pracy czysto fizycznej towarzyszy szperanie w przeszłości. Vorbl próbuje dokonać wygodnej selekcji zdarzeń, ale im skwapliwiej fałszuje czas miniony, tym większe odkrywa demony. Im stół jest ładniejszy, tym mroczniejsze postaci przy nim zasiadają.
U.P.: Czy myślenie wyłącznie o przeszłości nie jest powolnym umieraniem? W książce pojawia się bowiem motyw śmierci i gnicia. Mam wrażenie, że każdy z bohaterów nosi w swoim wnętrzu trupa…
T.B.: Przypomnę, że bohaterowie śnią się śmierci. Ich przecież już dawno nie ma. Książka zbudowana jest z dwóch części. Pierwszej, w której objawiają nam się ludzie z całym bagażem swoich obsesji, pasji, radości i chorób. Druga zaś unieważnia pierwszą. Okazuje się, że świat, który obserwowaliśmy, już dawno nie istnieje. On nie miał prawa się wydarzyć. Dlaczego? Ano dlatego, że stanowił jedynie teoretyczny wariant losów.
U.P.: Duchowy i moralny rozkład ukazany jest symbolicznie pod postacią ciągłych zdrad i stosunków seksualnych, by wymienić tylko romans Krystyny z Wrotkiewiczem, Agnieszki z Pietrzykiem i Seweryna z Dorotą. Czy fizyczny kontakt można uznać za motyw mający zobrazować wynaturzenie, niemoralność i powierzchniowość uczuć?
T.B.: Dekadę temu napisałem, że „moralność to tylko szmata, którą zatykamy usta we właściwym czasie. Sztuka polega na tym, by tę szmatę stale trzymać w kieszeni i wiedzieć, kiedy jej używać”. Moje zdanie w tej kwestii niewiele się zmieniło. Daleki jestem od oceniania ludzkich postaw. Każdy z nas nosi w kieszeni swoją szmatę i decyduje kiedy i co z nią robić. Przypominam, że książka jest opowieścią o pewnej teorii. Nie nazywałbym moralnym rozkładem prób umilania sobie egzystencji przez seks. Nawet jeżeli ktoś uzna je za żałosne. Bardziej to rozpad duchowy. Warto zadać sobie inne pytanie: Czy upadek współczesnego człowieka zasługuje na naganną ocenę? Moim zdaniem nie. Życie w założeniu miało wyglądać zupełnie inaczej. Na tzw. starcie wyposażono ich w idealny model egzystencji. Podobnie jak i ich protoplastów. Rzecz w tym, że ta piękna wizja już przy pierwszych kontaktach z innymi ludźmi wzięła w łeb. Co ja mówię, z innymi?! Vorbl czuje się odpowiedzialny za śmierć ojca. Piętno mordercy pali go z każdym dniem coraz bardziej. Obijanie biodrami pośladków kochanki nie zagłuszy przecież dudniącego mu w głowie lęku.
U.P.: Podróż członków rodziny do jednego wspólnego punktu również nie jest wolna od deprawacji. Ostatecznie wszyscy spotykają się w Dolinie Rozpudy. Czy te miejsce, nazywane swego czasu ironiczne Doliną Rozpusty, przewrotnie nie ma na celu funkcji oczyszczającej?
T.B.: W tym przypadku miejsce miało służyć czemu innemu. Chodziło mi o taki punkt na mapie, który z jednej strony będzie bardzo odległy, z drugiej zaś czytelnik potrafi go mniej więcej usytuować na mapie. Słowem, będzie rozpoznawalny pomimo ewidentnego bycia tzw. zadupiem. Rozpuda to kraina, o której swego czasu było głośno nie tylko w Polsce. Puszcza to niezwykłe miejsce na spotkanie. Z ograniczonymi sposobami komunikacji i przemieszczania się. Daje określone możliwości piszącemu. Należy też pamiętać, że teoria Vorbla zakłada zebranie się grupy ludzi w jakimś nieprawdopodobnym punkcie. Nic mi, niestety, nie wiadomo o Dolinie Rozpusty. Może bym z tą wiedzą coś zrobił? Zaś ironii bardziej bym się doszukiwał w nazwie wioski, która brzmi Serdeczna.
U.P.: W mrożkowskim humorze utrzymany jest moment spotkania rodziny – członkowie zamiast zasiąść „do stołu”, spotykają się „pod stołem”. Zaburzone relacje rodzinne ukazane zostały właśnie pod postacią absurdalnego zebrania się pod stołem, który przecież jest symbolem pojednania i bliskości. Czy groteska jest skutecznym narzędziem do przedstawienia problemów nieuchwytnych i skomplikowanych?
T.B.: W znakomitej książce Mariusza Szczygła pt. „Zrób sobie raj” znajduje się rozdział poświęcony twórczości czeskiego rzeźbiarza Davida Cernego. Szczygieł opisuje m.in. przystanek autobusowy w Libercu. Przypomina on wielki stół. Kiedy pisałem „Teorię…” książki jeszcze nie było. Nie znałem też tej rzeźby, a szkoda. W odpowiedzi na Twoje pytanie posłużę się cytatem z Cernego: „…Taka historia ponad naszymi głowami. A pod stołem my, ludziki, sobie czekamy na autobus. Dzieci lubią wchodzić pod stół, to jedno z najbardziej fascynujących miejsc. Stół dzieci przerasta…” Ten stół także Vorblów przerasta. Są jak te dzieci. Nie potrafią wspólnie do niego zasiąść. A jeśli chodzi o groteskę, to bardzo ją lubię, bo skutecznie rozbija patos i zadęcie, które często w rodzinnych opowieściach się pojawiają.
U.P.: „Ruchy Browna wywołują powszechne fluktuacje termodynamiczne. Na przykład zakłócenia telekomunikacyjne, straty przy przesyłaniu energii, błędy pomiarowe” – zacytowany fragment porusza problem szumów, których znaczenie można przełożyć na stosunki międzyludzkie. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że szum jest dowodem na istnienie życia, cisza z kolei jest udręką, nie przynosi ulgi, lecz niepokój. Czy zakłócenia w ruchach Browna są niezbędne, aby spełniła się teoria ruchów Vorbla?
T.B.: W tej powieści nastąpiło jedno wielkie zakłócenie. Inaczej historia nie mogłaby być opowiedziana. Bohaterowie dalej wykonywaliby nieznaczne, zygzakowate ruchu, odbijaliby się od siebie wytwarzając niewielką energię. W ich życiu trwałaby cisza. Posłużę się symboliką snu, który jest w książce wszechobecny. „Masz sny, a nawet najstraszniejszy senny koszmar jest lepszy niż pustka”, mówi bohaterka do swego męża. Podobnie sprawa wygląda z szumami. Być może jest tak, że to nie jakieś spektakularne wydarzenia kierują naszym losem, a owe drobne, nieznaczne zdarzenia, owe szumy właśnie, wpływają na nas najmocniej? Kto wie?
U.P.: Do tej pory Twoja twórczość była mocna zakorzeniona w realiach olsztyńskich. Czy w jakimś stopniu Olsztyn pomagał Ci w tworzeniu powieści? Pamiętam, że inspiracją do książki „Zmarzlina” była informacja w mediach o staruszku na wózku, pozostawionym przez krewnych zimą na dworcu w Olsztynie, by zamarzł – czy tym razem również pewne wydarzenia odcisnęły piętno na fikcyjnej historii?
T.B.: Akcja książki toczy się w wielu miejscach, głównie w Warszawie i wspomnianej wsi Serdeczna, która faktycznie nazywa się Płaska i znajduje się na Podlasiu. Pojawia się też Kołobrzeg, Wrocław, Kraków, a nawet Paryż. Olsztyna tam nie ma. Jego rola sprowadzała się w tym wypadku do miejsca pracy nad książką. Pomysł na „Teorię…” zawdzięczam wspomnianemu Wiesławowi Myśliwskiemu i jego wspaniałej wyobraźni, oraz Markowi Parulskiemu – matematykowi i filozofowi, który letniego popołudnia opowiedział mi o teorii Browna i o pewnym ćwiczeniu na zajęciach z rachunku prawdopodobieństwa.
U.P.: Dziękuję za rozmowę.
Dwutygodnik "artPapier" objął patronat medialny nad książką Tomasza Białkowskiego "Teoria ruchów Vorbla".
Fot. Małgorzata Lebda.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |