PRZYPADKOWY ŚWIĘTY
A
A
A
Debiutancka powieść Jarosława Stawireja (ur. w 1967 roku) to książka, której lektura sprawia dużą przyjemność, podobną do tej, jakiej dostarczają najlepsze (literackie i filmowe) komedie. Czytając „Masakrę profana”, czułem się trochę tak, jak w absurdalnym świecie wykreowanym przez grupę Monty Pythona i co rusz zadawałem sobie pytanie: „A jeśli to opowieść o mnie…?”. Główny bohater tej książki, „wzięty brand menedżer” międzynarodowej korporacji produkującej kosmetyki, wylicza w pewnym momencie wszystkie grzechy dnia powszedniego: „(…) jestem bezbożnikiem i hedonistą. Piję alkohol, palę papierosy i zażywam narkotyki. Nadużywam też brzydkich wyrazów, uprawiam seks przedmałżeński, masturbuję się oraz czytam »Gazetę Wyborczą«. Czy to naprawdę o mnie…?”.
Zupełnie poważnie pisząc, chociaż powaga z rozmysłem nie została wpisana w styl odbioru tego tekstu, „Masakra profana” opowiada o życiu w rzeczywistości późnokapitalistycznej, zglobalizowanej, urynkowionej. Czy na opuszczonym przez Boga padole łez zostało jeszcze miejsce na zadumę? „Wzięty brand menedżer” (bohater nie ma określonego imienia) doświadcza podobnych rozterek na własnej skórze – pewnego dnia doznaje objawienia i od tej pory zaczyna zastanawiać się nad sensem „metafizycznego”, „uduchowionego” czy też „religijnego” światopoglądu.
Stawirej nie stroni od rozważań z górnych rejestrów: analizuje mentalność współczesnego człowieka, kondycję zasad etycznych, podejmuje kwestie zupełnie istotne, jak niewolnicze poświęcenie pracy czy zagubienie w konsumpcyjnym szale. Jedna z tez zawartych w powieści brzmi tak: dzisiaj odwróciliśmy się od religii, ponieważ kapitalizm pożarł resztki naszej duchowości. Nie ma jednak odwrotu, ponieważ religia została zamieniona w kolejny towar, usługę na sprzedaż, promocję w hipermarkecie rzeczywistości. Czy w takich warunkach wciąż można bez cienia wątpliwości wierzyć w cuda? Dlaczego religia „traci popularność”? Czy jeszcze potrzebne są nam metafizyczne uniesienia? To krąg kluczowych zagadnień tego tekstu, ale Stawirej przedstawia je w satyrycznym świetle, znanym szerokiemu odbiorcy choćby ze wspomnianych filmów grupy Monthy Pythona (najbardziej adekwatne mogłoby być porównanie do „Żywotu Briana”) czy bliższych nam gorzkich komedii Marka Koterskiego (bohater Stawireja to trochę jakby Sylwuniu, ale nieco starszy, dojrzalszy i w drogim garniaku). Takie połączenie opisu rzeczywistości i absurdalnego humoru daje w istocie wybuchowe efekty (śmiechu).
Przygnębiająca wizja upadku wartości byłaby trudna do przyswojenia właśnie bez ciętego humoru i celnych analiz rzeczywistości. Jednym z najlepszych momentów – reprezentacyjnym dla szarżującego stylu autora – jest „pierwsza scena objawienia”. Na początku powieści, w mieszkaniu bohatera wyskakuje jak spod podłogi Matka Boska, oznajmiając z rozbrajającą szczerością „wziętemu brand menedżerowi”, iż został wybrany do głoszenia Słowa Bożego. Nietrudno zgadnąć, że zapatrzony w siebie japiszon niechętnie przyjmuje miano Zbawiciela – poci się ze strachu w koszuli od Armaniego, nerwowo rozważa zyski i straty (przecież wyrzucą go z pracy!), robi uniki przed odpowiedzialnością za miliony istnień. Uważa, że jest dość typowym ateistą naszych czasów, który nie może zastanawiać się nad sprawami wiary, bo robi projekt promocji nowego dezodorantu. Sceptyk ze zdziwieniem stwierdza: „Stała nieruchomo, milcząc, ze wzrokiem wbitym w nieskończoność, a na moich ustach błąkał się głupkowaty uśmiech. Myślałem, że Matki Boskie nie istnieją”. To ostatnie zdanie jest nie tylko zabawne, ale także wiele mówi o zaniku potrzeb religijnych – ateizm jest dla bohatera oczywisty, wrodzony, „naturalny”. Inna sprawa, że Maryja występuje tu w wersji bazarowej, przefiltrowanej nie tylko przez wieki kultury wysokiej, ale także zupełnie oswojoną i oczywistą z punktu widzenia odbiorców kulturę masową. Bohater ocenia: „Oto stoi przede mną Matka Boska. Niczym wyjęta z komunijnego obrazka”. Znamy Maryję z dewocjonaliów, a nie z takich czy innych przekonań, wierzeń i tradycyjnych przekazów; religia nie jest potrzebą ducha, ale substytutem tych przekonań, pamiątką, obrazkiem schowanym do szuflady.
Przerażony bohater po utracie dziewczyny (wyglądającej jak „wypasiona pogodynka”), pracy, mieszkania, zaczyna szukać wyjścia z niewygodnej sytuacji. Po nieudanej wizycie w kościele, gdzie wierni nieomalże rozszarpują go żywcem, udaje się do szpitala – guz mózgu mógłby być dobrym wytłumaczeniem dla halucynacji, zwidów, majaczeń. Lekarz oznajmia: „Jesteś zupełnie zdrowy!”. Kiedy nie zdają egzaminu metody zarówno duchowe, jak i naukowe, bohater postanawia rzucić się z mostu. Przy barierce spotyka dwóch innych przyszłych samobójców. Jeden mówi, że chce skoczyć, bo nie ma Boga; drugiego przytłacza nieobecność Szatana, wiec też postanawia ze sobą skończyć. Żaden z nich jednak nie skacze (choć Stawirej obiera zaskakujący kierunek opowieści – wszyscy skaczą sobie na bungee…) – świat jest przecież straszny i właściwie nie ma dobrego powodu, żeby kurczowo się go trzymać. Bohater mówi: „(…) wystarczy włączyć telewizor. Terroryści mordują niewinnych ludzi, ojcowie gwałcą własne dzieci…”. Ma rację, ale to jeszcze nie powód, żeby ograniczać się do jednej opcji światopoglądowej, wybierać między jasną a ciemną stroną mocy, decydować się na „religię” albo na „naukę”. Przygody bohatera odsłaniają także trzecią możliwość: trzeba szukać, myśleć, kombinować, choć nie zawsze efekty poszukiwań będą zadowalające.
To tylko wybrane wątki z pierwszej części książki, zatytułowanej „Księga wejścia”, przedsmak nagromadzenia szalonych przypadków bohatera. „Pierwsze objawienie” wywołuje falę kolejnych cudownych wydarzeń (Jezus też się pojawia) i przygód z pogranicza realności i snu – bohater brnie w ich strumień, zmagając się ze swoimi wątpliwościami, pytając co chwilę z niedowierzaniem: „Jak to możliwe?”. Samo zestawienie poszczególnych partii powieści, układających się w tryptyk, wiele mówi o atmosferze tego tekstu – tytuły nawiązują przekornie do Pisma Świętego („Księga Wejścia”, „Księga Zejścia”, „Księga Lasu”), ośmieszają „z góry” ustalony porządek, podkopują fundamenty tradycji. Pożartować z „Biblii”? Ukąsić religijnych maniaków? Wykpić brak zdrowego rozsądku? Stawirej to pisarz odważny, penetrujący tematy tabu i pozornie nietykalną powłokę tożsamości Polaków. Jego próba mówienia o religijności z dużą dozą poczucia humoru trafia w sedno naszych problemów społecznych: Polacy to wciąż naród zakompleksiony, bojący się zmian, na dodatek wierzący w bajki. Ale nie tylko religia może być „opium dla mas” – również nauka i nowoczesne technologie, zajmujące miejsce metafizyki, roszczące sobie prawo do odpowiedzi na wszystkie pytania, agresywnie wypierające każdą „nieścisłość” umysłu, potrafią nieźle namieszać nam w głowach.
Siła przekazu tej powieści polega między innymi na tym, że czytelnik będzie śmiał się od początku do końca lektury i to właśnie śmiech, a także jego odmiany – ironiczny, satyryczny, komediowy – rozładowują napięcie i łagodzą przytłaczającą wizję nihilistycznego przeznaczenia człowieka. Większość recenzentów (między innymi Roman Kurkiewicz w krótkiej rekomendacji na łamach „Wprost”) zwraca uwagę na komediowe czy satyryczne nachylenie tej narracji – uważam, że słusznie, ale trzeba pamiętać, iż śmiech jest dobrym lekarstwem na bolączki problemów współczesności, ale tylko do pewnego momentu (czy komedianta traktujemy poważnie?).
Narracja Jarosława Stawireja została oparta na przekonaniu, że o rzeczywistości można wiele powiedzieć, jeżeli ton wypowiedzi będzie jak najbardziej przystępny – nie znaczy to jednak, że tę konkretną opowieść należy a priori pozbawiać politycznego i społecznego zaangażowania. Przede wszystkim można tutaj znaleźć wątki ważne z punktu widzenia współczesnej literatury polskiej, wpisujące się w rozpoznawalne nurty: satyry na społeczeństwo, powieści korporacyjnej, opowieści o życiu w wielkim mieście. W tym sensie Stawirej należy do grona takich pisarzy ze swojego pokolenia (roczniki sześćdziesiąte), jak Krzysztof Niewrzęda („Wariant do sprawdzenia”) czy Dawid Bieńkowski („Nic”), którzy rozpoznają podobne ograniczenia i schematy współczesności – przytłaczającą codzienność życia w metropoliach (Niewrzęda) i nieludzkie oblicze kapitalizmu (Bieńkowski). W nieco młodszych rocznikach jego partnerami mogą być Mariusz Sieniewicz („Czwarte niebo) i Sławomir Shuty („Zwał”) – zainteresowani przemianami korporacyjnych obyczajów, skutkami życia na wysokich obrotach, duchowym wypaleniem – czy też, zaglądając w dorobek roczników osiemdziesiątych, Dorota Masłowska („Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”), konstruująca postać współczesnego everymana.
Takim „każdym z nas” jest z pewnością bohater „Masakry profana” – zagubiony, dotknięty przez przypadek ręką Boga, przedstawiony w krzywym zwierciadle. Ludzki.
Zupełnie poważnie pisząc, chociaż powaga z rozmysłem nie została wpisana w styl odbioru tego tekstu, „Masakra profana” opowiada o życiu w rzeczywistości późnokapitalistycznej, zglobalizowanej, urynkowionej. Czy na opuszczonym przez Boga padole łez zostało jeszcze miejsce na zadumę? „Wzięty brand menedżer” (bohater nie ma określonego imienia) doświadcza podobnych rozterek na własnej skórze – pewnego dnia doznaje objawienia i od tej pory zaczyna zastanawiać się nad sensem „metafizycznego”, „uduchowionego” czy też „religijnego” światopoglądu.
Stawirej nie stroni od rozważań z górnych rejestrów: analizuje mentalność współczesnego człowieka, kondycję zasad etycznych, podejmuje kwestie zupełnie istotne, jak niewolnicze poświęcenie pracy czy zagubienie w konsumpcyjnym szale. Jedna z tez zawartych w powieści brzmi tak: dzisiaj odwróciliśmy się od religii, ponieważ kapitalizm pożarł resztki naszej duchowości. Nie ma jednak odwrotu, ponieważ religia została zamieniona w kolejny towar, usługę na sprzedaż, promocję w hipermarkecie rzeczywistości. Czy w takich warunkach wciąż można bez cienia wątpliwości wierzyć w cuda? Dlaczego religia „traci popularność”? Czy jeszcze potrzebne są nam metafizyczne uniesienia? To krąg kluczowych zagadnień tego tekstu, ale Stawirej przedstawia je w satyrycznym świetle, znanym szerokiemu odbiorcy choćby ze wspomnianych filmów grupy Monthy Pythona (najbardziej adekwatne mogłoby być porównanie do „Żywotu Briana”) czy bliższych nam gorzkich komedii Marka Koterskiego (bohater Stawireja to trochę jakby Sylwuniu, ale nieco starszy, dojrzalszy i w drogim garniaku). Takie połączenie opisu rzeczywistości i absurdalnego humoru daje w istocie wybuchowe efekty (śmiechu).
Przygnębiająca wizja upadku wartości byłaby trudna do przyswojenia właśnie bez ciętego humoru i celnych analiz rzeczywistości. Jednym z najlepszych momentów – reprezentacyjnym dla szarżującego stylu autora – jest „pierwsza scena objawienia”. Na początku powieści, w mieszkaniu bohatera wyskakuje jak spod podłogi Matka Boska, oznajmiając z rozbrajającą szczerością „wziętemu brand menedżerowi”, iż został wybrany do głoszenia Słowa Bożego. Nietrudno zgadnąć, że zapatrzony w siebie japiszon niechętnie przyjmuje miano Zbawiciela – poci się ze strachu w koszuli od Armaniego, nerwowo rozważa zyski i straty (przecież wyrzucą go z pracy!), robi uniki przed odpowiedzialnością za miliony istnień. Uważa, że jest dość typowym ateistą naszych czasów, który nie może zastanawiać się nad sprawami wiary, bo robi projekt promocji nowego dezodorantu. Sceptyk ze zdziwieniem stwierdza: „Stała nieruchomo, milcząc, ze wzrokiem wbitym w nieskończoność, a na moich ustach błąkał się głupkowaty uśmiech. Myślałem, że Matki Boskie nie istnieją”. To ostatnie zdanie jest nie tylko zabawne, ale także wiele mówi o zaniku potrzeb religijnych – ateizm jest dla bohatera oczywisty, wrodzony, „naturalny”. Inna sprawa, że Maryja występuje tu w wersji bazarowej, przefiltrowanej nie tylko przez wieki kultury wysokiej, ale także zupełnie oswojoną i oczywistą z punktu widzenia odbiorców kulturę masową. Bohater ocenia: „Oto stoi przede mną Matka Boska. Niczym wyjęta z komunijnego obrazka”. Znamy Maryję z dewocjonaliów, a nie z takich czy innych przekonań, wierzeń i tradycyjnych przekazów; religia nie jest potrzebą ducha, ale substytutem tych przekonań, pamiątką, obrazkiem schowanym do szuflady.
Przerażony bohater po utracie dziewczyny (wyglądającej jak „wypasiona pogodynka”), pracy, mieszkania, zaczyna szukać wyjścia z niewygodnej sytuacji. Po nieudanej wizycie w kościele, gdzie wierni nieomalże rozszarpują go żywcem, udaje się do szpitala – guz mózgu mógłby być dobrym wytłumaczeniem dla halucynacji, zwidów, majaczeń. Lekarz oznajmia: „Jesteś zupełnie zdrowy!”. Kiedy nie zdają egzaminu metody zarówno duchowe, jak i naukowe, bohater postanawia rzucić się z mostu. Przy barierce spotyka dwóch innych przyszłych samobójców. Jeden mówi, że chce skoczyć, bo nie ma Boga; drugiego przytłacza nieobecność Szatana, wiec też postanawia ze sobą skończyć. Żaden z nich jednak nie skacze (choć Stawirej obiera zaskakujący kierunek opowieści – wszyscy skaczą sobie na bungee…) – świat jest przecież straszny i właściwie nie ma dobrego powodu, żeby kurczowo się go trzymać. Bohater mówi: „(…) wystarczy włączyć telewizor. Terroryści mordują niewinnych ludzi, ojcowie gwałcą własne dzieci…”. Ma rację, ale to jeszcze nie powód, żeby ograniczać się do jednej opcji światopoglądowej, wybierać między jasną a ciemną stroną mocy, decydować się na „religię” albo na „naukę”. Przygody bohatera odsłaniają także trzecią możliwość: trzeba szukać, myśleć, kombinować, choć nie zawsze efekty poszukiwań będą zadowalające.
To tylko wybrane wątki z pierwszej części książki, zatytułowanej „Księga wejścia”, przedsmak nagromadzenia szalonych przypadków bohatera. „Pierwsze objawienie” wywołuje falę kolejnych cudownych wydarzeń (Jezus też się pojawia) i przygód z pogranicza realności i snu – bohater brnie w ich strumień, zmagając się ze swoimi wątpliwościami, pytając co chwilę z niedowierzaniem: „Jak to możliwe?”. Samo zestawienie poszczególnych partii powieści, układających się w tryptyk, wiele mówi o atmosferze tego tekstu – tytuły nawiązują przekornie do Pisma Świętego („Księga Wejścia”, „Księga Zejścia”, „Księga Lasu”), ośmieszają „z góry” ustalony porządek, podkopują fundamenty tradycji. Pożartować z „Biblii”? Ukąsić religijnych maniaków? Wykpić brak zdrowego rozsądku? Stawirej to pisarz odważny, penetrujący tematy tabu i pozornie nietykalną powłokę tożsamości Polaków. Jego próba mówienia o religijności z dużą dozą poczucia humoru trafia w sedno naszych problemów społecznych: Polacy to wciąż naród zakompleksiony, bojący się zmian, na dodatek wierzący w bajki. Ale nie tylko religia może być „opium dla mas” – również nauka i nowoczesne technologie, zajmujące miejsce metafizyki, roszczące sobie prawo do odpowiedzi na wszystkie pytania, agresywnie wypierające każdą „nieścisłość” umysłu, potrafią nieźle namieszać nam w głowach.
Siła przekazu tej powieści polega między innymi na tym, że czytelnik będzie śmiał się od początku do końca lektury i to właśnie śmiech, a także jego odmiany – ironiczny, satyryczny, komediowy – rozładowują napięcie i łagodzą przytłaczającą wizję nihilistycznego przeznaczenia człowieka. Większość recenzentów (między innymi Roman Kurkiewicz w krótkiej rekomendacji na łamach „Wprost”) zwraca uwagę na komediowe czy satyryczne nachylenie tej narracji – uważam, że słusznie, ale trzeba pamiętać, iż śmiech jest dobrym lekarstwem na bolączki problemów współczesności, ale tylko do pewnego momentu (czy komedianta traktujemy poważnie?).
Narracja Jarosława Stawireja została oparta na przekonaniu, że o rzeczywistości można wiele powiedzieć, jeżeli ton wypowiedzi będzie jak najbardziej przystępny – nie znaczy to jednak, że tę konkretną opowieść należy a priori pozbawiać politycznego i społecznego zaangażowania. Przede wszystkim można tutaj znaleźć wątki ważne z punktu widzenia współczesnej literatury polskiej, wpisujące się w rozpoznawalne nurty: satyry na społeczeństwo, powieści korporacyjnej, opowieści o życiu w wielkim mieście. W tym sensie Stawirej należy do grona takich pisarzy ze swojego pokolenia (roczniki sześćdziesiąte), jak Krzysztof Niewrzęda („Wariant do sprawdzenia”) czy Dawid Bieńkowski („Nic”), którzy rozpoznają podobne ograniczenia i schematy współczesności – przytłaczającą codzienność życia w metropoliach (Niewrzęda) i nieludzkie oblicze kapitalizmu (Bieńkowski). W nieco młodszych rocznikach jego partnerami mogą być Mariusz Sieniewicz („Czwarte niebo) i Sławomir Shuty („Zwał”) – zainteresowani przemianami korporacyjnych obyczajów, skutkami życia na wysokich obrotach, duchowym wypaleniem – czy też, zaglądając w dorobek roczników osiemdziesiątych, Dorota Masłowska („Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”), konstruująca postać współczesnego everymana.
Takim „każdym z nas” jest z pewnością bohater „Masakry profana” – zagubiony, dotknięty przez przypadek ręką Boga, przedstawiony w krzywym zwierciadle. Ludzki.
Jarosław Stawirej: „Masakra profana”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2011.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |