ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (179) / 2011

Grzegorz Krzymianowski,

„ZŁY LOS ZAWSZE WYBIERA DOBREGO CZŁOWIEKA”

A A A
„Życie w gruncie rzeczy mocno przypomina giełdę; człowiek kupuje akcje i staje się więźniem dokonanego wyboru, chociaż nadarza się wiele innych okazji do popełnienia błędu".
Z rezerwą podchodzę do literackich produkcji rodem z Dalekiego Wschodu, głównie dlatego, że zwykle pozostawiają one we mnie wrażenie obcowania z pierwiastkiem hermetycznym, przesyconym czymś na tyle odrębnym, że wręcz niezrozumiałym. Na domiar złego nie żywię zaufania do opowiadań, które zwykle obiecują więcej, niż faktycznie mogą dać i porzucają czytelnika z uczuciem niedosytu. Po „Tysiąc lat dobrych modlitw” sięgnąłem zatem bez entuzjazmu, przygotowany – zwłaszcza mając na uwadze profil wydawniczy Czarnego – raczej na zbiór reportażowych obrazków rodem z chińskiej ziemi niż pisarskie fajerwerki.

Nie pomyliłem się wszakże tylko pod jednym względem – faktycznie, fajerwerków w prozie YiYun Li nie uświadczymy. Ale debiutancki zbiór opowiadań piszącej po angielsku autorki czytałem z uczuciem narastającego zdumienia, raz po raz powstrzymując się przed nadmierną zachłannością, nakazując sobie wręcz zwolnienie tempa, jakby kierowany żalem, że niebezpiecznie prędko zbliżam się do końca. I oto, co Wam, Szanowni Państwo, powiem (do diabła z powściągliwością!) - mamy do czynienia z dziełem naprawdę dużego kalibru.

W swoich opowiadaniach YiYun Li opisuje wielką cywilizacyjną przemianę i wrzuconych w tę nową, obcą, gwałtownie mutującą rzeczywistość ludzi, którzy koczują na bezdrożach własnych egzystencji. Nagle pozbawieni sensu i kierunku bohaterowie przypominają zbędne łupiny porzucone gdzieś na skraju drogi. Jednak wszyscy ci, którzy spodziewaliby się literackiego studium chińskiej duszy okresu transformacji, będą srodze rozczarowani. Autorce bowiem najwyraźniej wcale nie chodziło o diagnozę społeczną; ta twórczość jest dużo bardziej subtelna (a przez to i prawdziwsza – jakkolwiek podejrzanie nie brzmiałoby to słowo w odniesieniu do literatury) niż sinologiczne dysertacje poświęcone procesom społecznym zachodzącym w Państwie Środka. Mówi przede wszystkim o ludziach, a dopiero w dalszej kolejności, i jak gdyby przy okazji, o procesach społecznych.

Bohaterami tych utworów są niemal bez wyjątku imigranci, nie tyle nawet z własnego kraju, co z własnego świata, rozpadającego się z tego lub innego, choć nie zawsze dramatycznego powodu. To zwykle ludzie przetrąceni przez życie, wiodący chromą egzystencję, toczeni przez mniej lub bardziej dokuczliwego robaka jakiegoś zmartwienia. Są wśród nich: trzydziestoletnia nauczycielka angielskiego, porzucona dekadę wcześniej przez narzeczonego i mimo to wierna złożonej – przede wszystkim sobie – niepotrzebnej już nikomu przysiędze, która wierzy, że w „Casablance” „zawarta jest cała wiedza o życiu, którą chce przekazać uczniom”; jest stara kobieta, posługaczka w ekskluzywnej szkole, która, nie mogąc przez całe lata pozwolić sobie na luksus miłości, pod koniec życia zakochuje się w młodym chłopcu, półsierocie podrzuconym do internatu przez ojca; albo Hen, „brylantowy kawaler”, posiadacz amerykańskiego paszportu, amerykańskiej pensji, gej, którego matka koniecznie chce wyswatać - „co się dzieje, kiedy są razem? Od pierwszego dnia się ranią”. Wszystkie te opowieści składają się na panoramę poplątanych losów, niedokończonych spraw, niewypowiedzianych zdań, rzeczy, których nie sposób załatwić, problemów osiągających swą pełnię w ciszy, niebezpiecznych jak dobrze wyostrzony nóż.

Wiele w tej prozie czułości – ale nie czułostkowości, w której pławią się widzowie programów interwencyjnych, bolejący podczas kolacji nad losem jakiejś skrzywdzonej przez los czy urzędników jednostki. Nie uświadczymy tu zatem łzawej egzaltacji, bo YiYun Li traktuje poważnie zarówno opisane przez siebie postacie, jak i czytelnika. A to znaczy, że autorka nie pławi się we własnej wielkoduszności, nie umniejsza swych bohaterów, obserwując ich przez lupę nieszczęścia, nie szantażuje nas rozmiarami opisywanych tragedii i obowiązkiem współczucia.

Nieszczęście jest tu wprawdzie wszechobecne, ale pisarka nim nie epatuje, traktując je raczej jako nieodłączny element ludzkiego istnienia niż – jak sterroryzowani nakazem wszędobylskiego optymizmu przywykliśmy sądzić – skazę na zasadniczo gładkim, różowiutkim i niewinnym jak dziecięca buźka obliczu egzystencji. To chwile radości są limitowane - sugeruje YiYun Li - reszta to w najlepszym razie mozół, drobne kroczki w jednym narzuconym człowiekowi kierunku.

Jej bohaterowie są godni, powściągliwi, zarówno w okazywaniu radości, jak i bólu. Ich życia toczą się w tych krótkich opowiadaniach błyskawicznie, przemykają przed naszymi oczyma, rozdrabniając się na malutkie, zwykle niewidoczne dla świata dramaty, rzadko przeplatając się z jeszcze drobniejszymi chwilami szczęścia. Te historie tylko niekiedy wybrzmiewają do końca, autorka rzadko dopowiada je po ostatnią kropkę; częściej natomiast szkicuje jedynie punkt wyjścia lub zarysowuje jakiś - nie zawsze zresztą kulminacyjny – moment. Cała reszta należy do odbiorcy – los bohaterów otwiera się przed nim na oścież, a całość musimy sobie jakoś dopowiedzieć.

Optymizm - a może raczej jego słaby odblask - jest tu rzadki, ostrożny i wyważony, jakby zbalansowany świadomością, że to luksus, na który mogą sobie pozwolić tylko nieliczni. Tak jest choćby w „Księżniczce z Nebraski” - dziewczyna, wychowana w chińskiej części Mongolii, a następnie emigrująca do Stanów, zaszedłszy w ciążę z młodym chłopcem, męską prostytutką, przez całe opowiadanie nosi się z zamiarem spędzenia płodu, by pod wpływem kochanka tegoż chłopca zachwiać się w swym postanowieniu. „Pomyślała, że Ameryka to dobry kraj, miejsce w sam raz, żeby się urodzić, chociaż dziecko nie pojawiło się w porę. W Ameryce wszystko jest możliwe – myślała dalej, wyobrażając sobie maleństwo. (…) Uśmiechnęła się, lecz gdy dziecko znowu drgnęło, wybuchła płaczem. Widocznie macierzyństwo niesie z sobą więcej smutku niż cokolwiek innego, a jednak ileż w nim nadziei: jest zakochaniem, które, gdy raz się zacznie, trwa bez końca” .

Jest w bohaterach YiYun Li jakiś fatalizm, obce naszemu zachodniemu duchowi, nawykłemu do narzucania losowi własnej woli, przyzwolenie na katastrofę życia, które niejednokrotnie traktowane jest tu jako dość przykra konieczność, rodzaj uciążliwego obowiązku. Śmierć jest w tych opowiadaniach naturalnym następstwem istnienia, ba, niekiedy wręcz wyzwoleniem. Nikt nie rozpacza z jej powodu, raczej traktuje się ów nieprzyjemny z naszego punktu widzenia fakt z pokorą, wręcz aprobatą wywołaną świadomością, że „wolałoby się raczej patrzeć, jak ci, których kochamy, umierają, niż żeby mieli cierpieć”. Ale śmierci się nie szuka, bo i ona „prowadzi donikąd”. „Śmierć to dobry żart, jeśli się go dobrze opowie – mówi jedna z bohaterek – ale ja nie umiem trafić w dobry ton”.

Tylko raz, w przypadku „Nieśmiertelności”, ów dominujący ton zostaje złamany. Rzecz rozgrywa się „w okresie, kiedy przywódca staje się dla naszego narodu większy niż cały świat. Niepiśmienne gospodynie domowe, którym przy wyklejaniu ścian starymi gazetami zdarzy się niechcący odwrócić do góry nogami nagłówki z jego imieniem, skazuje się na śmierć. Rodzice pierwszoklasistów, którzy błędnie wpisali to imię do zeszytów, trafiają do obozów pracy”. YiYun Li pokazuje tu inną stronę swojego talentu – opowiadając o losach sobowtóra towarzysza Mao, a przy okazji także o urokach życia (i głodowania) w komunistycznych Chinach, zaskakuje ironią i sarkazmem. „Boimy się – przedstawia dylematy całej społeczności narrator utworu - że jeżeli okażemy jego twarzy za mało szacunku, będzie to uznane za oznakę tajonej nienawiści do dyktatora. A znów nadmierny szacunek może zostać potraktowany jako dowód nieumiejętności odróżnienia fałszu od prawdy, czyli znak, że czcimy fałszywego bożka”.

Dominującym jednak tonem całego tomu jest smutek, nie tyle zresztą wyostrzony rozpaczą, co zawoalowany przez świadomość nieodwołalności i niezbywalności defektów życia jako zjawiska przewrotnego i kapryśnego. „Życie zbacza na manowce z tych samych powodów, z jakich ludzie mylą się w rachubach. Mąż i żona obiecują sobie dozgonną miłość, a jednak nie starcza im jej do kresu dni. Ktoś starannie wszystko oblicza przed kupnem akcji, ale nie bierze poprawki na to, że życie wbrew regułom prawdopodobieństwa skłania się ku temu, co nieprawdopodobne”. To opowieści o ludziach, którzy są wobec siebie nieodwracalnie spóźnieni, którzy przestali potrafić się ze sobą komunikować. Starego małżeństwa z „Po życiu” nie dotyka wszakże żadna tragedia, chyba że za tragedię uznać upływ czasu. „Od dwudziestu lat starannie unikali wszelkich sporów. Byli kochającymi rodzicami, sumiennymi małżonkami, lecz to nieuchwytne coś, dzięki czemu jako młodzi kuzyni szaleli za sobą, ulotniło się, pozostawiając tylko ból, którego nie umieli wspólnie przeżywać”.

To proza wyważona i spokojna, minimalistyczna zarówno jeśli idzie o środki literackie, jak i w wyrażaniu uczuć. „Właśnie to, czego się wyrzekamy, nadaje życiu sens” – konstatuje bohater „Tysiąca lat dobrych modlitw” i można to zdanie traktować jako kodę podsumowującą stosunek wszystkich pojawiających się tu postaci do przeszłości – większość z nich zżerana jest bowiem przez pamięć i wspomnienia, od których nie potrafią, ale i nie chcą, się uwolnić.

Fraza YiYun Li (wypada przecież wierzyć, że Michał Kłobukowski, autor przekładu, nie tylko udowodnił swe językowe wyczucie, ale i dochował wierności oryginałowi) jest bardzo precyzyjna, doskonale dopasowana do skromnego tonu całości. Dyscyplina tej prozy jest zdumiewająca, podobnie jak siła jej rażenia - oszczędny, ascetyczny styl, żadnych zbędnych słów, żadnego nadmiaru, językowego rozchełstania. Wszystko rozgrywa się tu w ciszy, nie krzyku, w milczeniu, a nie przesadnym rozgadaniu.

Opowiadania zawarte w „Tysiącu lat dobrych modlitw” są po prostu niebywale dobre. Kilka zdań, zarys sytuacji, okruch przeszłości wystarcza autorce, by naszkicować przejmujący i subtelny zarazem obraz. Choć każda z tych historii osadzona jest mocno w konkrecie – większość utworów rozgrywa się w latach 80. XX wieku w Chinach lub USA, wśród chińskich emigrantów – są jednak absolutnie uniwersalne; z łatwością mogę sobie wyobrazić tych bohaterów, żyjących ot choćby w szaro-burym bloku, który widzę z okna, mimo odmiennego sztafażu targanych tymi samymi wątpliwościami i życiowymi burzami. Każda z tych miniatur stanowi bowiem osobny przypis do powszechnych dziejów ludzkiej niedoli. I jeśli już ją studiować (a warto sobie niekiedy przypomnieć, że zapory konsumpcyjnych rajów, w których staramy się umościć, mają ograniczoną datę ważności), to właśnie za pośrednictwem literatury podobnego formatu. Niekiedy, Drodzy Państwo, trzeba odrzucić maskę zblazowania i przyznać, że jakaś książka zbiła nas z nóg - „Tysiąc lat dobrych modlitw” to literackie wydarzenie, niewiarygodnie dobry i spójny tom, twórczość ocierająca się o miano arcydzieła.
Yiyun Li: "Tysiąc lat dobrych modlitw". Przeł. Michał Kłobukowski. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2011 [seria: Proza świata].