ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (186) / 2011

Krystian Wojcieszuk,

CHIŃSKIE ABC

A A A
Jeśli nie zainteresujesz się polityką, polityka zainteresuje się Tobą. (Ralph Nader)
Książek takich jak „Prowadzący umarłych” Liao Yiwu nie czyta się ze względu na ich powinowactwa z wielką literaturą. Oczywistym jest, że ten i ów fragment „prawdziwych” historii czytelniczka bądź czytelnik mogliby zinterpretować jako karnawałowy w sensie Bachtinowskim albo w mniejszym lub większym stopniu demaskujący „totalitarność” świata, który znalazł tu odzwierciedlenie w słowach. „Chin z perspektywy nizin społecznych” (tak brzmi podtytuł polskiego wydania książki) nie pochłaniamy również dlatego, że autor tego obszernego dzieła jest „prześladowany politycznie”. I w końcu: nie są w stanie nas zainteresować translatorskie problemy, wątpliwości czy wręcz aporie, które stanęły przed tłumaczką Liao z mandaryńskiego „poprzez” angielski. Kiedy już dobrze wgryziemy się w ten ponad 300-stronicowy tekst, będący zapisem czegoś pomiędzy pogawędką a epicką narracją ustną – doświadczamy Chin, które nie uśmiechają się do turysty w okolicach Szanghaju, Xi’anu lub nawet stolicy południowozachodniej prowincji Yunnan Kunmingu. Mamy przed sobą chiński „Krwawy południk”, chińskie „Jądro ciemności”, prawdziwy kraj, którego brutalne kontrasty i najnowszą historię najlepiej wyraża podtytuł (niewydanej u nas do tej pory) książki Johna Gittingsa – od kanibalizmu do karaoke.

GŁOSY BIEDNYCH LUDZI

Można by przypuszczać, że do tak właśnie zdefiniowanych Chin najkrótsza droga wiedzie przez politykę i jej syjamską siostrę – gospodarkę. Jest to jednak ślepa uliczka. Chińska Republika Ludowa jest bowiem częścią globalnej sieci produkcji i sprzedaży, ale – jak łatwo się przekonać, czytając chociażby „The China Price” Alexandry Harney – szybujące w górę chińskie PKB ma jedno ze swoich źródeł w kantońskiej „organizacji pracy”, którą tak samo trudno jest nam zakwestionować, jak zrozumieć (a już na pewno nie rozumieli jej podwykonawcy na niesławnym odcinku autostrady A2).

Polityka? Też pudło. Porozmawiajcie przez pół godziny z jakimkolwiek przedstawicielem chińskiej braci studenckiej, a już po chwili zaczniecie zadawać sobie pytanie: czy w czerwcu 1989 roku w Pekinie w ogóle zdarzyło się cokolwiek godnego uwagi? Tutaj właśnie w sukurs przychodzi nam sztuka pisarska. Jak twierdzi Eileen Chang (ta od „Ostrożnie, pożądanie”), jedną z funkcji literatury jest „zbliżenie się do człowieka, do którego inaczej zbliżyć się nie da (…) Nie chodzi jednak o podglądanie innych, lecz o tymczasową, mniejszą lub większą identyfikację – jak u aktora, dla którego odgrywana rola staje się częścią jego osobliwego doświadczenia” (z chińskiego przełożyła Katarzyna Kulpa). Taką właśnie funkcję spełnia dwadzieścia osiem wywiadów przeprowadzonych i spisanych przez Liao Yiwu. Stanowią one tak naprawdę fascynujące ustne opowieści bez typowych protagonistów, za to z subiektywną perspektywą narratorów – czasami skrajnie różnych, ale zawsze uzupełniających nasz obraz historii dwudziestowiecznych Chin. Prawdę mówiąc, jeśli czytać „Prowadzącego umarłych” dokładnie, to książka ta ma jednego bardzo pozytywnego bohatera – Deng Xiaopinga, czyli człowieka, który pod koniec lat 70. XX wieku zdecydował o wejściu Chin na drogę przemian gospodarczych. Zresztą, z całym szacunkiem do mądrych decyzji tego ostatniego, trzeba przyznać, że trudno mu było nie stać się „ulubieńcem narodu”, skoro jego powrót na scenę polityczną (oraz śmierć Przewodniczącego Mao) zakończyły ostatecznie koszmarną epokę komunizmu w najgorszej chyba „azjatyckiej” wersji.

Rozmówcy Liao najczęściej zdają się właśnie mówić w imieniu milionów ofiar takich poronionych „kampanii” jak Wielki Skok Naprzód (czyli oficjalnie „trzy lata klęsk żywiołowych”, 1958-1961) oraz tzw. rewolucja kulturalna. Aż strach przytaczać rozmowę autora z „Emerytowanym urzędnikiem państwowym”, który w pewnym momencie stwierdza: „Musi pan przyznać, że chińscy chłopi to wyjątkowo łagodni i posłuszni ludzie. Nigdy nawet im nie przyszło do głowy, żeby powstać przeciwko tym, przez których tyle wycierpieli” (s. 159). Jednym z rezultatów tego posłuszeństwa był na przykład kanibalizm; ten sam rodzaj kanibalizmu, którego przypadki zdarzały się podczas Wielkiego Głodu na Ukrainie.

Po zerwaniu przez ChRL stosunków dyplomatycznych ze Stanami Zjednoczonymi oraz resztą „imperialistycznego” Zachodu, a następnie rozłamie radziecko-chińskim, przypadającym na początek lat 60., Państwo Środka stało się „samowystarczalne” i niezależne w sposób, który ciężko porównać z czymkolwiek innym, prócz sytuacji trwającej po dziś dzień w Korei Północnej (notabene, kiedyś usłyszałem od mojej wiekowej nauczycielki chińskiego, że „Chiny bez Korei byłyby jak zęby bez warg”, utrzymywany przez Phenian system ma więc swoją genezę w archaicznej doktrynie obronności z lat tuż po wojnie koreańskiej, w którą zaangażowane były Chiny). Po lekturze książki Liao skłaniam się ku dość radykalnemu stwierdzeniu, że nie ma na świecie narodu bardziej niż Chińczycy naznaczonego przez historię. Wielki Skok Naprzód, rewolucja kulturalna i kampania przeciwko prawicowcom znajdują swoje odbicie w niemal każdej opowiedzianej w „Prowadzącym umarłych” historii. Najbardziej zapadają w pamięć sceny takie jak ta, w której czerwonogwardziści niczym współcześni talibowie wysadzają posąg Buddy („Wiejski nauczyciel”) lub, przypominający nam do złudzenia opowieść żydowskiego dziecka tułającego się samotnie podczas II wojny światowej, wywiad z „Żoną szefa powiatu narodowości Yi”. Mam jednak wrażenie, że mało znajdujemy w opowieściach tych biednych ludzi jakiegoś świadomego poczucia krzywdy, jakiejś traumy, na której budowaliby oni swoją tożsamość. Podczas lektury wielokrotnie zastanawiałem się, czy oczekiwanie od narratorów tych samodzielnych przepraw przez piekło jakiegoś „moralnego oburzenia” oraz politycznego buntu nie jest aby zwykłym etnocentryzmem? Chyba jest, skoro „Emerytowany urzędnik państwowy” stwierdza z zupełną powagą: „Na terenach wiejskich obowiązywała powszechnie akceptowana norma, że jedzenie mięsa ludzkiego jest złe, nawet jeśli było to mięso kontrrewolucjonisty” (s. 161). U Liao jest mnóstwo takich zdań, wobec których nasza świadomość jest bezbronna – wyrzucają nas one bowiem poza sferę historycznego dokumentu w stronę jakiejś makabrycznej anegdoty.

Wspomnienia o tym paskudnym okresie, który nastąpił w maoistycznych Chinach w latach 1950. i 1960. zostały najwyraźniej przez chiński „postęp” zepchnięte (razem z ogromną rzeszą ludzi) do diceng, czyli społecznego „parteru”. Przerażającą rzeczą jest natomiast fakt, że ludzie, którzy zajmują teraz górny poziom tej olbrzymiej konstrukcji, jaką są Chiny Ludowe, mogą do złudzenia przypominać „opływowych ludzi ze Wschodu”, opisywanych w powieści „Brak tchu” („Coming Up for Air”, 1939) przez George’a Orwella. W refleksjach głównego bohatera tej powieści byli to ludzie, którzy nie wahają się miażdżyć wojskowymi buciorami ludzkich twarzy.

NOS JAK PIŁECZKA DO PING-PONGA

Twarz, czyli lian, jej zachowanie i ewentualna utrata są dla Chińczyków nadal symbolicznie bardzo ważne. Twarz, która patrzy na nas znad bramy Zakazanego Miasta (Gu Gong) stanowi więc symbol panującej dynastii. Jak jednak mądrze stwierdza „Zawodowy żałobnik” z otwierającego książkę Liao wywiadu: „Bywa tak, że wszyscy aktorzy pierwszoplanowi dość prędko schodzą ze sceny. Wtedy wchodzimy my, obsada drugoplanowa, wypoczęta i przygotowana do przejęcia roli. Szczerze mówiąc, tylko płatni żałobnicy potrafią wytrzymać do końca uroczystości” (s. 23). Może więc gwarantem chińskiej Okcydentalizacji, przejmowania przez nich naszych „praw człowieka”, będzie po prostu tzw. postpolityczność? Czy ktoś bowiem wyraził ideę „końca historii” lepiej i zwięźlej niż Deng, mówiąc: „Nieważne, czy kot jest czarny, czy biały. Ważne, aby łowił myszy”? Chciałbym w to wierzyć.

Problem jednak tkwi w tym, że chińskiemu kapitalizmowi, a więc „twarzy” współczesnych Chin, bardzo ciężko nam będzie do końca zaufać. Każda, rewolucyjna nawet, zmiana struktury społecznej ma tę paradoksalną właściwość, że konserwuje wszystkie wady epoki, którą rzekomo zakończyła. Mówiąc prościej, chiński komunizm nie wytępił wcale feudalnej mentalności Chińczyków i ich przesądności. Przykładów tego w „Prowadzącym umarłych” jest niestety mnóstwo, ale najwięcej pośród nich ma charakter… lingwistyczny.

Język chiński jest radykalnie polisemiczny – istnieje w nim nieproporcjonalnie mało sylab (których uczymy się za pomocą romanizacji zwanej pinyin-em) w stosunku do tysięcy (a właściwie – dziesiątek tysięcy) istniejących znaków (Hanzi). Sprawia to, że w języku mówionym (w chińskiej kulturze oralnej) zwykłe słowa mogą nabierać magicznego wręcz znaczenia, a wyjście szerokich mas ludności z analfabetyzmu to jeden z najważniejszych procesów, jakie nastąpiły w tym kraju w ubiegłym wieku.

Tak jak współczesny Chińczyk unika podobno cyfry „4” w adresach i numerach telefonów (sylaba si wypowiedziana w dwóch różnych tonach oznacza „czwórkę” albo „umrzeć”), tak samo „Opat”, z którym rozmawia Liao, zostaje podczas reformy rolnej w 1949 roku uznany przez komunistów za „wroga ludu”, ponieważ rzekomo przechowuje w swojej buddyjskiej świątyni „złote miseczki”. Zacytujmy: „W końcu zrozumiałem, z czego wyniknęło nieporozumienie. Ponieważ w takiej jednej miseczce mieścił się tylko jeden jin [pięćset gramów] ryżu, nazywaliśmy je »miseczkami jin«, a po chińsku brzmi to tak samo jak »miseczki ze złota«” (s. 99). Taki sam lub podobny epizod pojawia się w opowieściach rozmówców Liao Yiwu wielokrotnie, na przykład w historii pt. „Trędowaty”, która opowiada o dziejach kolejnej językowej pomyłki, przez którą narrator Zhang Zhi-en, niczym chiński Rip Van Winkle, „przespał” czasy reform Deng Xiaopinga w zamkniętym sanatorium dla trędowatych.

Warto w tym miejscu podsumować, że „Prowadzącemu umarłych” Liao największy ciężar gatunkowy nadają jednakowoż historie „zawiedzionych wyznawców” komunizmu, a właściwie budzące trwogę relacje „dzieci Partii”.

Taki jest właśnie przypadek „Kontrrewolucjonisty”, który z lojalnego wobec władzy „człowieka sukcesu” w kilka chwil stał więźniem politycznym, ponieważ zupełnie przypadkowego był świadkiem wydarzeń na Tian’anmen i nie pozostał wobec nich obojętny. Jeśli ktoś natomiast nadal ma problem z wiarą w to, że rewolucja „pożera własne dzieci”, powinien przeczytać historię „Kompozytora” Wang Xilina, który dał się w nieodpowiednim momencie nabrać na „kampanię wychowania socjalistycznego” Przewodniczącego Mao z 1962 roku i zaczął odważnie krytykować politykę Partii. Skończył tak: „Ktoś mnie z góry obsikał. Potem wyciągnęli mnie (…) z dołu i zabrali z powrotem do magazynu. Dwaj chłopcy pchnęli mnie na ścianę (…) i kilka razy uderzyli głową o ścianę. Mój nos pękł jak piłeczka do ping-ponga” (s. 129).

Od lat 50. XX wieku tradycyjne znaki (fantizi) standardowego języka mandaryńskiego (putonghua) były w Chinach kontynentalnych oficjalnie upraszczane. Różnica jest widoczna na pierwszy rzut oka, jednak osoby uczące się chińskiego na Tajwanie podkreślają, że owo uproszczenie, mimo iż pomogło w znacznym stopniu wyeliminować analfabetyzm, zatarło również etymologię i głębszy sens języka pisanego. Od roku 1979 w oficjalnym, a dzisiaj już praktycznie wyłącznym użyciu pojawił się pinyin, bez którego żaden obcokrajowiec nie wyobraża sobie nauki języka chińskiego. Co te wszystkie fakty mogą mieć jednak wspólnego z treścią książki „Prowadzący umarłych” Liao Yiwu – poety, dysydenta, ulicznego grajka? Największy chyba teoretyk oralności i piśmienności, jezuita o. Walter J. Ong, napisał kiedyś: „(…) żaden system ludzkiego pisma nie przekształca ludzkiego świata równie radykalnie jak pismo alfabetowe. Ani tak demokratycznie – alfabetu można się nauczyć względnie łatwo, w przeciwieństwie do pisma chińskiego (…). Chińska Republika Ludowa stara się całą swoją ludność nauczyć mandaryńskiego, największego z wielu chińskich języków (…). Jeśli i kiedy wszyscy będą mówić mandaryńskim, wówczas, moim zdaniem, jest pewne, że zostanie wprowadzony alfabet – z niemożliwymi do oszacowania stratami dla literatury, ale z olbrzymimi zyskami w innych wymiarach” (przełożył Józef Japola). Długa zatem jeszcze przed Chińczykami droga do… alfabetu.
Liao Yiwu: „Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych”. Przełożyła z angielskiego przekładu Wen Huanga – Agnieszka Pokojska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2011 [seria: Reportaż].