ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (192) / 2011

Maciej Stroiński,

AL 2011

A A A
Dostojewski prowadził analogowego bloga o nazwie „Dziennik pisarza”, one-man show w odcinkach. A u nas, w Sicu!, mamy to na skalę książki: tom zbiorowy jednego autora „Rewizja procesu Józefiny K. i inne lektury od zera”. Jednoosobowy kolektyw, singulier pluriel, nazywa się Adam Lipszyc.

Trzynaście tekstów, najstarszy sprzed dziewięciu lat. Jest jeden autor i jest jedna metoda wyjawiona już w tytule – i to by było na tyle z „jednością”, bo to nie jest monografia. Już poprzednio dał nam Lipszyc poli…grafię o wybranych myślicielach, ale nie o zjednoczonej myśli. W tytule stał, co prawda, tylko jeden „ślad”, ale to był ślad judaizmu, czyli nawet nie trzeba było dodawać, że… prajedność się strzaskała i to tak, że aż poleciały iskry („Ślad judaizmu w filozofii XX wieku”). Zborny rys epoki jest do osiągnięcia na przykład w „teologii wczesnych filozofów greckich” (Werner Jaeger), fakty uczą natomiast – patrz „Historia filozofii żydowskiej” pod redakcją Franka i Leamana – że „Jerozolima” ma policefalię i gdzie spotka się dwóch Żydów, tam zawiążą się trzy partie. Jeśli była kiedyś „zgoda”, no to właśnie była. Sprząta się to tradycyjnie drogą talmud Tora, czyli siedząc nad „pisaną Torą” w blasku komentarzy, czyli w świetle „Tory ustnej”. Lecz w tych komentarzach, od Szamaja i Hilela – także niegasnąca wojna, a iskry wciąż rozrzucone. Rozsypkę świętości, która poszła w świat i upadła w świeckość, równoważą zrzeszone siły tekstu, a ściślej: Tekstu – tego centralnego, który jeden jest „nierozsypany”, to znaczy literki hebrajskie stoją nadal w kolejności. Czyta się to i się praktykuje, co się wyczytało. Tak się Prawo wciela w czyny, tak się dźwiga „jarzmo Tory”. Ale to już było. Również Lipszyc przyssał się do tekstu, acz trochę inaczej i do pism późniejszych. Jego sposób to lectio ex nihilo, czytanie z niczego, „lektura od zera”. Pominięta Tora nic tutaj nie psuje. Harold Bloom: „Jeśli w żydowskiej fascynacji tekstem [tekstem jakimkolwiek i tekstem w ogóle, pisze później] tkwi mimo wszystko coś trwałego, wyłoni się może jakaś bardzo wąska elita, która w osobliwym, mesjańskim sensie uczyni »Żydami« wszystkich namiętnych czytelników – Żydów i gojów” (tłum., skądinąd, Adam Lipszyc). Nie trzeba przekraczać progu żydowskości, żeby się wybić na żydowską kawanę – to jest zbawcze zaangażowanie i „przejęcie sprawą”, tutaj: oddanie lekturze.

Nie wiem, czy Lévinasowi chodziło o to, by wykończyć filozofię etyką, by te śliczne i nieważkie abstrakcje sprowadzić do parteru i odpytać z „konsekwencji”. Jakże byłoby pięknie, gdyby właśnie o to chodziło Lipszycowi! Więc tak sobie załóżmy. „Lektura od zera” nie ma miejsca wtedy, gdy objaśniając Franza Kafkę, Lipszyc nie pamięta, co na jego temat napisał Walter Benjamin „w dziesiątą rocznicę śmierci”. To znaczy nie chodzi o wolność do wyparcia literatury przedmiotu. Albowiem Adam Lipszyc świetnie pamięta co „w dziesiątą rocznicę”… i cytuje. Lipszyc przetłumaczył wszak na polski rzeczoną opinię Benjamina i napisał „z Benjamina” pracę na habilitację (doktorat „z Blooma”, a „z Scholema” magisterium), dlatego byłoby to nieoczywiste, gdyby nie pamiętał. To byłaby jakaś grubsza kenosis, jakieś ogołocenie się z erudycji i zstąpienie na ziemię z przekazem do tych, którzy nie czytali. Mnie się wydaje, że w „lekturze od zera” gra się o co innego. Owszem, jest to również wyzwanie rzucone firmowym literaturoznawcom, ale nie po to, by zasłużyć na opinię ignoranta, który nie doczytał. Adam Lipszyc robi coś, czego literaturoznawcy raczej z tekstami nie robią, bo „tego się nie robi”, jeśli się chce pozostać literaturoznawcą. Chodzi o „kwestię, która we wcześniejszych tekstach [ze zbiorku Lipszyca – dop. M.S.] nie pojawia się wcale, bądź też podejmowana jest tylko w sposób niejawny. Mam na myśli pytanie o moralny potencjał słowa, o słowo jako właściwy nośnik czegoś, co nieco patetycznie można by określić mianem działań sprawiedliwych. Fakt, że ten zasadniczy problem dochodzi do głosu dopiero w zakończeniu ostatniego eseju, wskazuje być może jedno z ograniczeń tej książki, być może jednak taki finał stanowi należyte zakończenie moich lektur od zera” (s.9).

Parafiańszczyzna, nie? Co to ma być, „wyciąganie lekcji” z lektury, szukanie morału? Niewykluczone, że strategia jest dużo sprytniejsza, bo bierze pod lupę samo słowo, samą formę – oczywiście jakoś tam upostaciowane w różnych realnych tworach słownych, które ma się dzięki Lipszycowi ochotę realnie przeczytać, zwłaszcza „Związek żydowskich policjantów” – więc nie można tu „wykładcy” oskarżyć o nieświadomość warsztatową. To gdyby ktoś chciał faktycznie oskarżać – a to oskarżanie się naprawdę nudzi, albowiem analiza formalna jest odwiecznym rytuałem przejścia w „humanistyce”, który ma oddzielić amatora od fachowca, niczym pomalowanie sobie różnych części ciała w społecznościach zamieszkałych na sawannie. Ale dobra, niech im ziemią lekką będzie. Więc wracając do „mesjańskiego potencjału słowa”, trzeba powiedzieć tak. To, co jest mesjańskie, wiąże się, pierwotnie, z postacią Mesjasza, a mniej „lokalnie” mówiąc – z obietnicą, z nadzieją, z przyszłością, ze zmianą. Słowo jest nośnikiem tego potencjału, bo – również pierwotnie – właśnie Słowo, czyli Pismo, zapowiedziało Mesjasza (choćby nie wprost i nie tego, o którym myślisz), czyli dało nadzieję, obietnicę itd. I teraz zabawa polega na tym, żeby coś zrobić ze Słowem, aby Mesjasz w końcu przyszedł. Można ortodoksyjnie – wypełniać Słowo, czyli iść drogą halachy, a Mesjasz kiedyś na pewno nadejdzie. Można się wspomagać kabałą, by przyspieszyć nadejście. I można się bawić słowem – wątek kafko-benjamino-agambenowski – to znaczy zrobić miejsce w Prawie na Sprawiedliwość. To mi pachnie wczesnym chrześcijaństwem i „łaską”, która znosi Prawo, ale w sumie czemu nie? Jak ostatnio pisał Adam Lipszyc w eseju o Jacobie Taubesie – blisko sabatejczykom do pierwszych chrześcijan, to znaczy do świętego Pawła, a właśnie sabatejczycy i wszelkie bezdroża tradycji żydowskiej mistycznej to żywy nurt w judaizmie, bez których ten ostatni najpewniej by się zasklepił (i tylko czekać, kiedy przyjdzie następne oświecenie, żeby zdmuchnąć skorupę). Bardziej po ludzku mówiąc, początki chrześcijaństwa są kluczowe również dla żydostwa i w szczególności dla żydowskiego mesjanizmu. Z nastaniem chrystianizmu pojawia się wizja sprawiedliwości, która nie jest równa prawu. Czyli stosowanie prawa nie jest równe „wymierzaniu sprawiedliwości” – jest równe, dosłownie, wymierzaniu prawa. Może dlatego K. z „Zamku” jest właśnie mierniczym – wymierza! – i może dlatego właśnie Kafka jest pisarzem numer jeden w zbiorku „Rewizja procesu Józefiny K.”, co chyba jasno można wyczytać ze sposobu zatytułowania.

K., mierniczy, wymierza nie prawo, tylko – sprawiedliwość, co będzie lepiej widać, jak się dorzuci taką małą erudycyjną ciekawostkę (to nie ja wymyśliłem). Otóż misznaicki hebrajski ma taki czasownik maszach, który znaczy 1) mierzyć, 2)… namaszczać! Maszijach – namaszczony, Mesjasz. Maszoach – mierniczy, Geometra. Oba słówka od jednego rdzenia. W Misznie wspomina się takich mierniczych, którzy nie mierzą dokładnie eruwu (nie wolno wynieść nic poza eruw w Szabat) ze względu na tych, którzy się zgubili. Ci mierniczy wymierzają właśnie sprawiedliwość, a nie wymierzają prawa, które nakazałoby im bezduszną surowość, z którą judaizm się czasem kojarzy. Jaki z tego wniosek? Prawo jest, jakie było – tylko jest stosowane trochę inaczej. Z punktu widzenia ortodoksji to jest oczywiście nihilizm, gdzie po kolei włączą się „w prawo” różne sfery dotąd wyłączone, a na końcu anything goes. „Wszystkie przejdzie” za eruw i z powrotem. To jest jeszcze „lajcik” przy tym, co na bazie Kafki wymodzili „przedmiot habilitacyjny” z „przedmiotem magisterskim” Lipszyca, powiadając, że prawo, owszem, obowiązuje, tylko… nic nie znaczy. True, true. Chodziło im o rozciągnięcie tej oto okoliczności, że nie znaczy w naszych czasach nic prawo świątynne, bo nie ma go gdzie stosować, więc jak na przykład mam złożyć oddanie chatat (ze grzech), bo coś przeskrobałem w Szabat, to nie mam go gdzie złożyć, bo nie ma Świątyni, więc „obowiązywanie” staje się puste i trzeba się ratować modlitwą. Prawo nadal jest w mocy, ale. Przyzwanie bez treści. Aresztowanie bez zatrzymania. Analogia może prosta, ale słuszna. Kafka.

W książce Lipszyca mowa nie tylko o Żydach i ich teologii, ale również o samym pisaniu (o czym wspomnieliśmy przy okazji mesjańskiego potencjału słowa) i o – chodzeniu. Ta warstwa tekstu jest warta wspomnienia, bo – wbrew pozorom! – nieco odciąga Lipszyca od getta. Niby wydaje się, że Żydzi, nomadyzm, niezakorzenienie… Ale u nich, jak u Chatwina, o którym Lipszyc pisze: albo chodzenie, albo pisanie. Dysjunkcja. Jeśli chcemy połączyć te dwie sfery, idziemy do najgłębszego pogaństwa na rynku idei, to jest do Nietzschego, który „nie dowierzał żadnej myśli, której nie wychodził, w której również mięśnie nie święciłyby swojego święta”, a właśnie Sitzfleisch, upór pośladków i cierpliwość przysiadywania, przypisywał książkom źle napisanym i otrutym oparami. Fizjolog! Sam się tak tytułował. Trzeba chodzić, trzeba myśleć, trzeba pisać, a nie dusić się w pokoju. Czy to jest „żydowska kondycja niezakorzenienia”? Nawet jeśli, to zakorzenienie pachnie tutaj dużo gorzej od ruchomego domostwa na świeżym powietrzu, tak więc wolimy być niezakorzenieni i nawet tak tego nie nazywamy… Gdzie tutaj żal za korzeniami?

Gdybym chciał „wymierzyć prawo” książce Adama, to bym nieco postreszczał te inne eseje, te o Schulzu, o Sebaldzie. Nie uważam ich za nieważne. Jednakowoż właśnie tak wyobrażam sobie „sprawiedliwość” na tym miejscu – jako hołd dla Kafki.
Adam Lipszyc: „Rewizja procesu Józefiny K. i inne lektury od zera”. Wydawnictwo Sic!. Warszawa 2011.