ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (198) / 2012

Maciej Stroiński,

RABINIZM PÓŁNOCY

A A A
1. „Wajomer Elohim: naase adam becalmejnu kidmutejnu” (Księga Rodzaju 1,26). Zwracam uwagę na wyraz „becalmejnu”, którego mianownik brzmi „celem”, a odmiana „becalmejnu” znaczy „według naszego celem”. Wujek tłumaczy: wyobrażenie. Cylkow, „Tysiąclatka” i „Warszawka”: obraz. „Stwórzmy człowieka na nasz obraz i podobieństwo”… I co z tego, że Cylkow umiał dobrze po hebrajsku, skoro wyszło mu to samo, co kolegom, którzy umieli mniej? Przełożyli nie tyle błędnie, co nieostrożnie. Sugestia, że człowiek miałby przypominać, i to cieleśnie, Boga, daje utrzymać się w chrześcijaństwie, gdzie Bóg zyskał brodę. I dlatego sugestia ta jest głęboko niestarozakonna. Wzięła się z Septuaginty (eikon), przywleczona przez Wulgatę (imago). Między innymi stąd żydowska legenda, że z okazji spisania Septuaginty zapadła trzydniowa ciemność. Boskie celem nie jest „tajemnicą wiary”; ta zagadka ma rozwiązanie. Majmonides: „Niektórzy utrzymują, że hebrajskie słowo celem należy rozumieć jako oznaczające kształt i wygląd rzeczy, takie wyjaśnienie prowadzi ludzi do wiary w cielesność Boga. Myślą oni bowiem, że ze słów »Uczyńmy człowieka według Naszego celem« wynika, iż Bóg posiada formę istoty ludzkiej, to znaczy że posiada kształt i wygląd, a zatem że jest cielesny. […] Twierdzę, że w języku hebrajskim słowem oznaczającym formę w zwykłym sensie, czyli wygląd i kształt, jest słowo toar. Dlatego czytamy: »A Josef był pięknego wyglądu [toar]« (Księga Rodzaju 39,6). […] Termin celem oznacza indywidualną formę, to jest taką, które określa istotę danej rzeczy, bez której ta rzecz nie byłaby tym, czym jest. […] W człowieku taką formą są te elementy, które dają mu ludzką percepcję, […] »indywidualną formę«, to jest jego intelektualną percepcję” („Przewodnik błądzących”, rozdział I, tłumaczenie, zmienione, Henryka Halkowskiego). I niech mi ktoś wreszcie wytłumaczy, dlaczegoż to kacerze mają się lepiej znać na ortodoksji od ortodoksów. Prawowierny Majmonides daje prostą odpowiedź – celem Elohim równa się bosko-ludzki umysł, rozum, intelekt – która uprzedza jałowe roztrząsanie, jak niby człowiek może być „obrazem” Boga, jeśli Bóg jest nieprzedstawialny. Otóż nie odciśnięto w nas „obrazu”, tylko – jak za Majmonidesem tłumaczy Sacha Pecaric – istotę. I właśnie to nieoczekiwanie pojął myśliciel nieżydowski, z zamiłowania „starotestamentowy”: Kierkegaard. Napisał przenikliwie w „Nienaukowym zamykającym post scriptum do »Okruchów filozoficznych«”, choć tekst Pisma przetłumaczył po staremu: „Każdy człowiek z natury rzeczy przygotowany jest do tego, by stać się myślicielem. Cześć i chwała Bogu, który stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo swoje!” (s.66). „Post scriptum” mamy już po polsku i w związku z tym – parę słów o nim.

2. „Post scriptum” jest znane w filozoficznym światku choćby z tytułu, który puszcza oko. „Okruchy filozoficzne” mają w wydaniu PWN-u czterysta dwadzieścia stron, a to tylko dlatego, że tom spuchł od „Chwili”. Natomiast świeżo wydane „Post scriptum” ma stron sześćset sześćdziesiąt cztery. Gdyby dodać obie okładki… Nie byłoby niepoprawnie powiedzieć, że tematem książki jest „bogoczłowieczeństwo”, jednak ten koncept kojarzy się inaczej – z rosyjska. Powiedzmy więc nieorientalnie, że chodzi o plan Boga w sprawie człowieka. Kierkegaard medytuje nad zdaniem, którego translatorskiego rozbioru spróbowałem powyżej. Jak wiadomo, Pismo nie wyłuszcza ludzkiej teologii, tylko – boską antropologię. Dlatego za kluczowy moment Tory można – roboczo! – uznać ten, w którym Bóg buduje człowieka „becalmejnu”. Kierkegaard, jak pokazał cytat wyżej, rozumiał to porządnie – po żydowsku: celem to myślenie, dzięki któremu Bóg mógł się objawić, bo zapewnił sobie widownię. Twierdzę jednak, że Kierkegaard myślał o „boskiej” istocie człowieczeństwa jeszcze bardziej „po hebrajsku” niż się zdaje.

3. Przypomnijmy, że dyskusja idzie o boski wymiar ludzkości. Człowiek – to brzmi bosko. Pycha! „Poczuwam się jednak uwolniony od wszelkiego rodzaju winy – pisze Kierkegaard – albowiem nie sam z siebie stałem się taki zuchwały, lecz właśnie poczuwam się do tego zmuszony przez chrześcijaństwo. To ono kładzie zupełnie inny nacisk na moje małe ja i na każde nie wiem jak małe ja, ponieważ pragnie je obdzielić królestwem niebieskim”. Na pozór nie ma tutaj judaizmu, ale nie zapominajmy, że w religii Chrystusa widział Kierkegaard tekstocentryczny protestantyzm, którego hasłem jest sola scriptura. Luter nieco boczył się na „zażydzanie” Pisma i dlatego dzisiaj nie jego czytamy. Czytamy za to „Bojaźń i drżenie” na temat akedy, czyli związania Izaaka – największy hit Kierkegaarda. Rycerzem wiary nie jest tam Jezus Chrystus, tylko Awraham Awinu.

4. W szczegółach żydostwo Kierkegaarda (będę to powtarzał do skutku: „żydostwo” nie jest słowem obraźliwym, używał go w druku Jan Błoński, raczej nie antysemita, i używa go Adam Lipszyc, również żaden anty, używa rabin Pecaric itd.) przedstawia się tak, że jego „egocentryzm”, wielostronicowa inwestycja w egzystencję pojedynczą, znajduje „podstawę prawną” w żydowskiej deklaracji wiary, jaką jest „Szema Jisrael”. Jeśli przeprowadzić sylogizm i fakt, że Bóg uformował człowieka na swoje podobieństwo, zestawić z okolicznością, że ten Bóg – jak głosi „Szema” – jest jeden, to wychodzi, że człowiek również ma w sobie coś z jedności. Całkiem wprost: człowiek to nie jest gatunek, człowiek to zbiór jednostek. Kierkegaard idzie na całość z nominalizmem i całkowicie odrzuca „zasadę jednostkowienia”. Nie ma potrzeby wykazywać, jak się „tworzy jednostka”, skoro to jednostka staje się aksjomatem, założeniem podstawowym, którego się już nie objaśnia. To jednostka ujmuje, a nie – jest ujmowana. Że każdy jest niepowtarzalny – to banał, ale również prawda, która zakazuje nam ugólnienia i „równania szkieletów do zera”. Dobrze wiedział o tym twórca nowożytnej systematyki zwierząt i roślin, Linneusz. Dopiero w dziesiątym wydaniu „Porządku przyrody” („Systema naturae”) sprowadził człowieka do poziomu obiektu o nazwie „homo sapiens”, jednak wcześniej pisał dużo mądrzej: „Homo – nosce te ipsum”. A zatem: jeśli chcesz wiedzieć, co to jest to „homo”, spójrz w lustro. Genialne! Żadnej „obiektywności”, bo też i „obiekt” obiektem nie jest, tylko subiektem. Niestety, w dziesiątym wydaniu nastąpił regres i dopiero w tej postaci uznano systematykę Linneusza za obowiązującą (komentarz Kierkegaarda: „Obiektywnie mówi się nieustannie tylko o rzeczach, subiektywnie mówi się o podmiocie i subiektywności; i nagle okazuje się, że subiektywność jest rzeczą”, s.140). W ten oto sposób, rugując jednostkowość, nauka wyrugowała religijność i stała się świecka. Niechcący wróciła do scholastycznego ględzenia o rodzajach, gatunkach, różnicach, własnościach i przypadłościach („piątka Porfiriusza”), które są nie tylko nieadekwatne, gdy mowa o ludziach, lecz wręcz są nietaktem, na którego końcu znajdziemy – tu i Bauman, i Foucault mają rację – rejestr „dusz” pakowanych do komory. Słowami Kierkagaarda z „Post scriptum”: „Ludzie stali się nazbyt obiektywni, by posiąść wieczne zbawienie” (s.47). Albo: „[Współczesny ekspert] nie ujmuje obiektywnej prawdy chrześcijaństwa, ponieważ ujmuje ją tak bardzo obiektywnie, że prawda pozostaje poza nim” (s.65). Dopiero szkoła frankfurcka zorientowała się, że badacz sam siebie bada. No dobra, Hegel też to rozumiał, skoro postanowił sobie „ująć prawdę nie tylko jako substancję, ale też jako podmiot”… Kierkegaard nienawidził Hegla – tym bardziej, że część pomysłów mieli wspólne, tzn. Hegel wpadł na nie pierwszy. Kliniczny lęk przed wpływem, albo nawet: furia z racji wpływu.

5. Najpodlejszym wykwitem „nowej obiektywności” jest tzw. krytyka historyczna Pisma, polegająca w skrócie na odebraniu Biblii rangi tekstu natchnionego i rozwleczeniu natchnienia na „przypadki historyczne”. Tekst ten powstał, mówiąc inaczej, niechcący; tak się jakoś skompilował przez wieki. Tyle że założenie o Boskiej inspiracji jest tak samo „obiektywne” jak to o braku inspiracji – czyli wcale obiektywne nie jest, bo tego się dowieść po prostu nie da. Kto zakłada, że Boga nie ma, nie ma wcale „więcej racji” od tego, który zakłada, że Bóg jest. Mam cytować Kanta, żeby przetłumaczyć przez uszy, że wiara jedno, a empiria drugie? To znaczy Bóg, oczywiście, jest, ale to się wie dopiero po lekturze Kierkegaarda. Wykreślam zatem słowo „oczywiście”. Mógłbym pienić się tak dalej. Tymczasem Kierkegaard załatwia rzecz tak celnie, że aż robi się wesoło: „A może dlatego jest się tak aktywnym w krytycznym [antyinspiracyjnym] myśleniu, że księgi są natchnione?” (s.45). Piękne! Psychoanaliza przed Freudem. Im pacjent żarliwiej zaprzecza…

6. Kierkegaard stawia zatem na subiektywność, ale nie tę „już osiągniętą”. Wypowiada się po nietzscheańsku: „Na ogół sądzi się, że bycie subiektywnym nie stanowi żadnej sztuki. No cóż, rozumie się samo przez się, że człowiek jest odrobinę podmiotem. Ale teraz stać się tym, czym się w sposób oczywisty już jest: któż chciałbym na to tracić czas?” (s.141). Pomyślałbym, że cytuje z „Ecce homo”, gdybym nie wiedział, że to niemożliwe. Na podmiotowość trzeba się zatem wybić, przechodząc „kryzys nominalistyczny”, który odziera jednostkę ze wszelkich złudnych identyfikacji. Po kolei odpadają autodefinicje w stylu „ja jako filolog”, aż zostaje sama goła jaźń. Pisząc o Schellingu, Žižek nazwał to „otchłanią wolności”. Otchłań ta do złudzenia przypomina magmę postmoderny, w której wszelkie utożsamienia są równie przygodne i niekonieczne. To jednak nie to nie tylko z racji niewłaściwej aury. Oba stanowiska kompletnie różnią się drogami do nich dojścia. Wstrząs kierkegaardiański jest jak nihilizm nietzscheański, jak ogołocenie, po którym czeka „drugi brzeg nihilizmu” – to jest życie niebezpieczne, pojedyncze, wolne. „Stanie się, kim się jest” jest aż tak ambitne, bo każe wyzbyć się ambicji, żeby znajdować się stale, jak mówi Gombrowicz, „pięć poziomów ponad sobą”. Mówiąc nieco bardziej abstrakcyjnie, autoogołocenie polega na przejściu z poziomu moralności na poziom etyki. Etyka jest porządkiem decyzji i odpowiedzialności, „etyką bez kodeksu”, moralność to wybór już odfajkowany, gdzie pewne rozstrzygnięcia są utarte i aż zblakłe od pocierania. Kierkegaard: „Problemem jest podjęcie decyzji, a wszelkie decydowanie dokonuje się w subiektywności” (s.140).

7. „Post scriptum” pomogłoby kandydatom do wystąpienia z Kościoła w zrozumieniu, że jeśli tylko uwierzyliby w Boga, unieważniliby swój chrzest. Albowiem tylko potraktowanie transcendencji na poważnie pozwala zobaczyć, że chrzest mimo woli zbyt poważny nie jest. Prowadzi jedynie do tego, „ze wraz z chrztem jest się ni stąd, ni zowąd chrześcijaninem, a chrześcijaństwo staje się ochrzczonym pogaństwem” (s.375). „Śmiesznie jest i pozostanie śmiesznie patrzeć na ludzi, którzy tylko i wyłącznie mocą świadectwa chrztu są chrześcijanami; przy okazji różnych uroczystości [na przykład obrządku apostacji – dop. MS] zachowują się à la chrześcijanie” (s.370). „Przynależność do Kościoła widzialnego stała się wątpliwym świadectwem tego, że się jest naprawdę chrześcijaninem” (s.371). „Stworzono pozór, że zostało się chrześcijaninem dzięki temu, że zostało się natychmiast po urodzeniu ochrzczonym” (s.377). „Osiągnęliśmy tę parodię, że zostanie chrześcijaninem nie jest niczym trudnym” (s. 78). Chrzest w niemowlęctwie oznacza dla Kierkegaarda dobrą wolę rodziców i możliwość dla dziecka. Ale tylko możliwość. Zresztą i bez tej możliwości można stać się członkiem Kościoła – z własnej, niepodszeptywanej woli. Chrzest dziecka ma jedynie uspokoić rodziców, że zrobili, co mogli.

8. Mistrzostwo Kierkegaarda w stylu wzniosłym wynika z jego mistrzostwa w stylu zjadliwym i w stylu dowcipnym. „Sama prawda”, dana na surowo, jest nieapetyczna i po prostu nie dociera. Mówić tylko serio – od XIX wieku tak się już nie da. O Holokauście, moim zdaniem, również się tak nie da, dlatego nową książkę polską na ten temat skreślam jako zapis czarnej mszy. Skoro można wybrać „South Park”, rzeczy niedowcipne nie mają racji bytu. „Duchem” ciężkości rządzi grawitacja i dlatego duch ten nie jest duchem. Argument z wiekowości chrześcijaństwa spuszcza u Kierkegaarda tylko „prysznic z wysokości osiemnastu stuleci” (s.67), a „zainteresowanie dla życia wiecznego […] pozwala nienawidzić ojca i matki, a zarazem także gwizdać na systemy i opracowania dotyczącego historii świata” (s.36). Podobnie kontrdziejowy nastrój mamy w „Niewczesnych rozważaniach” i „Zaratustrze”, gdzie łamie się klątwę wszelkiego „tak było”. Nic nie jesteśmy winni przeszłości. Nietzsche agituje za amor fati, „ukochaniem losu” dla dobra amanta, nie dla dobra losu. W takiej atmosferze da się dowcipkować i jedynie dzięki temu da się mówić na poważnie.

9. Książka Kierkegaarda poleca się jako „nienaukowa” po to oczywiście, aby wymierzyć dotkliwy prztyczek – Heglowi, Heibergowi, wiadomo. Ten tytuł oznacza „A mnie nie zależy”. Nic się zresztą nie zmieniło. Doktoranci i doktorzy mają i dziś jeden interes: naukowość. Czyli publikacje, granty, konferencje, aplauz. Nie ma pożytku z nieopieczętowanej prawdy i nie lamentujmy, bo to oczywiste.

10. Objawiła się na rynku książką z dziedziny historiografii, o której wspomnę w formie „tweeta”, ponieważ raczej nikt jej nie zrecenzuje, a to dlatego, że podczas czytania tylko szczęka opada i nie wiadomo, co powiedzieć. Rzecz jest sensacyjna i dlatego będzie miała poważanie takie jak Däniken. Teza: „naród żydowski” to pomysł niedawny, a do Abrahama bliżej genetycznie dzisiejszym Palestyńczykom niż dzisiejszym Żydom. Sensacja stąd, że autorem jest profesor historii z uniwersytetu w Tel Awiwie, a książkę zaopatrzono w aparat naukowy. Zatem „tweet”: Szlomo Sand, „Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski”, jedyne 37,20 zł. Polecam na otrzeźwienie polskim neofitom, którzy przeżywają spazmy rozpoznania swych antycznych korzeni.
Søren Aabye Kierkegaard: „Nienaukowe zamykające post scriptum do »Okruchów filozoficznych«: mimiczno-patetyczno-dialektyczna kompilacja”. Tłum., wstęp, komentarz Karol Toeplitz. Wydawnictwo Marek Derewiecki. Kęty 2011 [seria: Biblioteka Europejska].