
WIERSZE
A
A
A
Ekspres relacji odjeżdża z peronu
Pociąg przewoził okrycia wierzchnie i dusze
T. Transtomer
Jest luty. W wannie umiera Whitney H.
W łóżku umiera Wisława S. W Hims ginie
jednooka Marie C. Czekamy na peronie,
aż przyjedzie po nas pociąg. Kałuże,
zwiędły skręt pod podeszwą. Zimno i kaszel.
Powietrze stoi z lekką nutką rdzy. Idzie w górę
dym z gaszonych w rekach uciech. Na tory
powoli nasuwa się pociąg. Wsiadamy do niego
– my, oni, inni, ci. Ktoś jedzie, by coś zmienić.
Ktoś inny nic nie zmienia. I zapomina zmienić
zwrotnicę albo czas. Potem dźwięk się urywa.
Trankwilizator – podróż. Ktoś odkręcił termos,
zamiast odkręcić gaz. Ktoś krzyczy
nieprzytomnie, bo śmierć dostała czkawki.
Ktoś miał to wszystko w snach.
Przez sprasowany metal w ostatni rentgen idzie
jak zawsze dzielna, Lena K. Prześwietla ją
wiekuista światłość. I krótki strach.
Tyle jest pomyłek w rozkładach między nami.
Na Centralny wjeżdża spóźniony TLK.
Zostajesz sam na dworcu. Zupełnie
nie rozumiesz, dlaczego sam, więc krzyczysz
do mnie w odlatujące okno, że tak to się
nie może, że tak to się nie kończy, i kiedyś
się spotkamy, i kiedyś gdzieś na pewno,
i będzie tam inaczej, żadnych przecięć,
pomyłek. Tylko my i ekspres –
wygodnie, bezpośrednio, na czas.
paternoster
nie wierz ojcu. ojciec płynie na swojej męskości
jak okręt wojenny. jego słowa to kule dum dum.
jest prorokiem, który zstąpił z nieba z pękiem złośliwych przykazań.
już prawie skończył budować dla siebie kreml. zejdź mu z drogi,
bo stracisz wszystkie swoje oblicza. ojcze, bądź miłościw mnie grzesznemu,
winnemu, pokalanemu, wysianemu, zaszczepionemu, w zawieszeniu,
w niepewności, in statu nascendi pozostawionemu. z lotu ptaka,
z grzmotów, błyskawic, fusów, rentgenów, pantomogramów,
moczu parametrów wyświetl
mnie
parkiet
konkwistadorze bezużytecznego, władco potworów,
jesteś mi bliższy niż koszula ciału odkąd pierwszy raz
ujrzałam twoją epifanię w rzędach mężczyzn wchodzących
do sushi baru, recytujących imiona funduszy
inwestycyjnych i zobaczyłam siebie na kazalnicy ruchomych
schodów, wiedzioną przez ich miękkie buty, ze szwów
zrobione pęta, pojęłam że jest wiele pionów i skoczków,
błaznów i laufrów na tych obsranych marmurem korytarzach;
ciągną do ciebie jak do świeżego mięsa – ale tylko ja
chodzę jak chcę, zmiatając wszystkich moją ratingową sukienką.
Pociąg przewoził okrycia wierzchnie i dusze
T. Transtomer
Jest luty. W wannie umiera Whitney H.
W łóżku umiera Wisława S. W Hims ginie
jednooka Marie C. Czekamy na peronie,
aż przyjedzie po nas pociąg. Kałuże,
zwiędły skręt pod podeszwą. Zimno i kaszel.
Powietrze stoi z lekką nutką rdzy. Idzie w górę
dym z gaszonych w rekach uciech. Na tory
powoli nasuwa się pociąg. Wsiadamy do niego
– my, oni, inni, ci. Ktoś jedzie, by coś zmienić.
Ktoś inny nic nie zmienia. I zapomina zmienić
zwrotnicę albo czas. Potem dźwięk się urywa.
Trankwilizator – podróż. Ktoś odkręcił termos,
zamiast odkręcić gaz. Ktoś krzyczy
nieprzytomnie, bo śmierć dostała czkawki.
Ktoś miał to wszystko w snach.
Przez sprasowany metal w ostatni rentgen idzie
jak zawsze dzielna, Lena K. Prześwietla ją
wiekuista światłość. I krótki strach.
Tyle jest pomyłek w rozkładach między nami.
Na Centralny wjeżdża spóźniony TLK.
Zostajesz sam na dworcu. Zupełnie
nie rozumiesz, dlaczego sam, więc krzyczysz
do mnie w odlatujące okno, że tak to się
nie może, że tak to się nie kończy, i kiedyś
się spotkamy, i kiedyś gdzieś na pewno,
i będzie tam inaczej, żadnych przecięć,
pomyłek. Tylko my i ekspres –
wygodnie, bezpośrednio, na czas.
paternoster
nie wierz ojcu. ojciec płynie na swojej męskości
jak okręt wojenny. jego słowa to kule dum dum.
jest prorokiem, który zstąpił z nieba z pękiem złośliwych przykazań.
już prawie skończył budować dla siebie kreml. zejdź mu z drogi,
bo stracisz wszystkie swoje oblicza. ojcze, bądź miłościw mnie grzesznemu,
winnemu, pokalanemu, wysianemu, zaszczepionemu, w zawieszeniu,
w niepewności, in statu nascendi pozostawionemu. z lotu ptaka,
z grzmotów, błyskawic, fusów, rentgenów, pantomogramów,
moczu parametrów wyświetl
mnie
parkiet
konkwistadorze bezużytecznego, władco potworów,
jesteś mi bliższy niż koszula ciału odkąd pierwszy raz
ujrzałam twoją epifanię w rzędach mężczyzn wchodzących
do sushi baru, recytujących imiona funduszy
inwestycyjnych i zobaczyłam siebie na kazalnicy ruchomych
schodów, wiedzioną przez ich miękkie buty, ze szwów
zrobione pęta, pojęłam że jest wiele pionów i skoczków,
błaznów i laufrów na tych obsranych marmurem korytarzach;
ciągną do ciebie jak do świeżego mięsa – ale tylko ja
chodzę jak chcę, zmiatając wszystkich moją ratingową sukienką.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |