
PRZESTAJĘ WIERZYĆ W SENS PISANIA
A
A
A
W maju ubiegłego roku nakładem wydawnictwa W.A.B ukazała się kolejna książka Tomasza Piątka „Miasto Ł”. Książka objętościowa bardzo niewielka, jednak o bogatej zawartości. Z autorem o jej bohaterach, lewicy, Gowinie i bezsensie wywiadów porozmawiałem z autorem.
Marek Doskocz: „Miasto Ł” to piętnasta książka w Twoim dorobku. Jak ją oceniasz na tle pozostałych?
Tomasz Piątek: Uważam, że jest najlepsza. Być może to źle o mnie świadczy, że musiałem najpierw napisać kilkanaście książek, zanim w końcu zrozumiałem, o co chodzi w pisaniu. To książka boleśnie szczera, pisana życiem, a równocześnie jest to fantastyka. Tak mam, że im mocniej złapię się jedną ręką życia, tym bardziej druga ręka odlatuje, a piszę oburącz. Ale zasadniczo trudno mi o niej mówić, bo po wydaniu książki zwykle o niej zapominam.
M.D: Skoro najlepsza, to czy będą następne? Czujesz się jako pisarz spełniony?
T.P: Może i tak. Pierwszy raz w życiu nie mam ciśnienia, żeby zaraz pisać następną książkę. Ale może też to jest tak, że przestaję wierzyć w sens pisania. To, co można zaobserwować na świecie, to wielki spadek znaczenia literatury, a w Polsce – po prostu agonia.
M.D: Objętościowo mała książeczka, a treści w niej tyle, co w niejednym akademickim tomiszczu. Dążysz do pewnego rodzaju minimalizmu?
T.P: Tak. I jako minimalista najchętniej już nie mówiłbym nic więcej. Marzy mi się taki wywiad, w którym ktoś zadawałby długie, drobiazgowe, wyrafinowane pytania, a ja odpowiadałbym tylko: „Tak” lub „Nie”. Tak naprawdę to przestałem wierzyć w wywiady, bo chyba w ogóle przestałem wierzyć w komunikację międzyludzką. Jeśli chodzi o książkę, to cieszę się, że jest taka gęsta. Jest tam trochę prawdy o złym mieście i trochę prawdy o złym człowieku, i coś dobrego na koniec. Są kwestie społeczne, ale nie na zamówienie społeczne: po prostu żyjąc przez pięć lat w zrujnowanej kamienicy z tymi wszystkimi ludźmi, nie można było o tym nie napisać. Jest filozofia, a może raczej teologia języka, można powiedzieć, taka jakby rozmowa z Martinem Buberem, ale w postaci zbliżonej do przepisów kulinarnych. Wszystko jest zrobione dosyć prosto i odważnie, i to chyba jest fajne.
M.D: Zabawy słowne i lingwistyczna żonglerka wyszły Ci w „Mieście Ł” doskonale. Gładko szło Ci pisanie, czy miałeś chwile zastoju?
T.P: Gładko i szybko, bo pisałem tak, jak mówię i myślę. Zawsze jednak podchodziłem do takich zabaw z językiem ostrożnie, bo zawsze bardziej interesowały mnie fabuła, wizja świata, nastrój, faktograficzne i emocjonalne mięso niż cyzelowanie kunsztownego bełkotu – w czym specjalizują się niektórzy koledzy – lub błyszczenie kalamburami. Gdy zdecydowałem się na zabawę językiem, postanowiłem, że będzie to zabawa totalna, tak gęsta, tak mocna, jak najważniejsze wydarzenie fabuły.
M.D: Mam wrażenie, że w „Mieście Ł” zawarłeś bardzo sporo wątków autobiograficznych. Mam rację?
T.P: Tak. I tu też chętnie ograniczyłbym się do tego „tak” i nie wnikał, co jest prawdą, a co fikcją, skoro w książce występują takie wątki, jak okradanie kolegów, mafijne kontakty, znęcanie się nad dziećmi i zwierzętami. Ponieważ prawicowi literaci skłonni są do naiwnej, stuprocentowej identyfikacji bohatera z twórcą, po opublikowaniu książki spodziewałem się jakiegoś paszkwilu na łamach „Rzeczpospolitej” albo „Uważam Rze”: oto wojujący antykatolik i felietonista „Krytyki Politycznej” odsłania swoje ohydne oblicze. Ale nie doczekałem się, bo prawicowi literaci czytają tylko siebie samych. Co do tych wątków autobiograficznych, to umówmy się, że są, ale nie rozstrzygamy dokładnie, które to. Jeśli powiem, że coś jest fikcją, to spadnie zainteresowanie. Jeśli powiem, że coś jest prawdą, to wzrośnie nienawiść.
M.D: OK. Porzućmy wątki autobiograficzne. Jarosław Gowin w Poranku Radia Tok FM porównał ONR i Młodzież Wszechpolską do środowiska „Krytyki Politycznej”, która „apoteozuje Lenina”. Co Ty na to?
T.P: Gowin mówi nieprawdę, obawiam się, że świadomie. Rzekome „apoteozowanie” to wydanie krytycznej książki o Leninie, napisanej zresztą przez dysydenta, który za komuny narażał tyłek o wiele bardziej niż Gowin kiedykolwiek. Rolą Gowina jest podlizywanie się skrajnej prawicy z platformianego fotela. Ma być wabikiem dla potencjalnych prawicowych wyborców PO. Dlatego mizdrzy się do PiS-u, a nawet do neofaszystów. Kiedy neofaszyści demolują miasto, palą samochody, ciskają kostką brukową i wokół nich zaczyna się rozchodzić brzydki zapach, wtedy wyskakuje Gowin i mówi: ależ nie, drodzy neofaszyści, nie bójcie się, nic wam nie zrobimy, wy jesteście grzeczni, to lewica jest be – i tu wyciąga bajeczki o Leninie albo o kastecie, którego nie było (policja wydała oficjalne oświadczenie, że 11.11.11 żadnego kastetu w siedzibie „Krytyki Politycznej” nie było, ale Gowin nie może sobie odpuścić i radośnie o kastetach bredzi). Oczywiście, neofaszyści nie wzruszają się zbytnio przyjaznymi deklaracjami ministra sprawiedliwości (?!) i jak przyjdzie co do czego, to Gowina pierwszego powieszą. W Platformie naśmiewają się więc z Gowina, mówiąc, że taki z niego wabik na prawicę, jak z kaloryfera obieraczka do ziemniaków. Ale koniec końców te żałosne brednie ministra sprawiedliwości jakoś tam służą Platformie. Jak wiadomo, hodowla lemingów polega na zastraszaniu ich. Przeważnie straszy się ich złym PiS-em i złymi faszystami, czasem dla równowagi trzeba postraszyć Leninem. Wtedy to są lemingi.
M.D: Wracając do książki – każdy ma swojego prosiaczka? Swój wyrzut sumienia?
T.P: Chyba tak. Ktoś mi kiedyś powiedział, że ta książka wywołała u niego reakcję typu rachunek sumienia. „No, ale ty chyba nie masz na sumieniu aż takich rzeczy?” – zapytałem. „Nie – odpowiedział – Nie, ale chodziłem do podstawówki z chłopakiem, który miał zdeformowaną twarz. I żeby go dręczyć, przedrzeźniałem go, robiłem takie straszne miny”.
M.D: Dziękuję za rozmowę.
T.P: Ja również dziękuję.
Marek Doskocz: „Miasto Ł” to piętnasta książka w Twoim dorobku. Jak ją oceniasz na tle pozostałych?
Tomasz Piątek: Uważam, że jest najlepsza. Być może to źle o mnie świadczy, że musiałem najpierw napisać kilkanaście książek, zanim w końcu zrozumiałem, o co chodzi w pisaniu. To książka boleśnie szczera, pisana życiem, a równocześnie jest to fantastyka. Tak mam, że im mocniej złapię się jedną ręką życia, tym bardziej druga ręka odlatuje, a piszę oburącz. Ale zasadniczo trudno mi o niej mówić, bo po wydaniu książki zwykle o niej zapominam.
M.D: Skoro najlepsza, to czy będą następne? Czujesz się jako pisarz spełniony?
T.P: Może i tak. Pierwszy raz w życiu nie mam ciśnienia, żeby zaraz pisać następną książkę. Ale może też to jest tak, że przestaję wierzyć w sens pisania. To, co można zaobserwować na świecie, to wielki spadek znaczenia literatury, a w Polsce – po prostu agonia.
M.D: Objętościowo mała książeczka, a treści w niej tyle, co w niejednym akademickim tomiszczu. Dążysz do pewnego rodzaju minimalizmu?
T.P: Tak. I jako minimalista najchętniej już nie mówiłbym nic więcej. Marzy mi się taki wywiad, w którym ktoś zadawałby długie, drobiazgowe, wyrafinowane pytania, a ja odpowiadałbym tylko: „Tak” lub „Nie”. Tak naprawdę to przestałem wierzyć w wywiady, bo chyba w ogóle przestałem wierzyć w komunikację międzyludzką. Jeśli chodzi o książkę, to cieszę się, że jest taka gęsta. Jest tam trochę prawdy o złym mieście i trochę prawdy o złym człowieku, i coś dobrego na koniec. Są kwestie społeczne, ale nie na zamówienie społeczne: po prostu żyjąc przez pięć lat w zrujnowanej kamienicy z tymi wszystkimi ludźmi, nie można było o tym nie napisać. Jest filozofia, a może raczej teologia języka, można powiedzieć, taka jakby rozmowa z Martinem Buberem, ale w postaci zbliżonej do przepisów kulinarnych. Wszystko jest zrobione dosyć prosto i odważnie, i to chyba jest fajne.
M.D: Zabawy słowne i lingwistyczna żonglerka wyszły Ci w „Mieście Ł” doskonale. Gładko szło Ci pisanie, czy miałeś chwile zastoju?
T.P: Gładko i szybko, bo pisałem tak, jak mówię i myślę. Zawsze jednak podchodziłem do takich zabaw z językiem ostrożnie, bo zawsze bardziej interesowały mnie fabuła, wizja świata, nastrój, faktograficzne i emocjonalne mięso niż cyzelowanie kunsztownego bełkotu – w czym specjalizują się niektórzy koledzy – lub błyszczenie kalamburami. Gdy zdecydowałem się na zabawę językiem, postanowiłem, że będzie to zabawa totalna, tak gęsta, tak mocna, jak najważniejsze wydarzenie fabuły.
M.D: Mam wrażenie, że w „Mieście Ł” zawarłeś bardzo sporo wątków autobiograficznych. Mam rację?
T.P: Tak. I tu też chętnie ograniczyłbym się do tego „tak” i nie wnikał, co jest prawdą, a co fikcją, skoro w książce występują takie wątki, jak okradanie kolegów, mafijne kontakty, znęcanie się nad dziećmi i zwierzętami. Ponieważ prawicowi literaci skłonni są do naiwnej, stuprocentowej identyfikacji bohatera z twórcą, po opublikowaniu książki spodziewałem się jakiegoś paszkwilu na łamach „Rzeczpospolitej” albo „Uważam Rze”: oto wojujący antykatolik i felietonista „Krytyki Politycznej” odsłania swoje ohydne oblicze. Ale nie doczekałem się, bo prawicowi literaci czytają tylko siebie samych. Co do tych wątków autobiograficznych, to umówmy się, że są, ale nie rozstrzygamy dokładnie, które to. Jeśli powiem, że coś jest fikcją, to spadnie zainteresowanie. Jeśli powiem, że coś jest prawdą, to wzrośnie nienawiść.
M.D: OK. Porzućmy wątki autobiograficzne. Jarosław Gowin w Poranku Radia Tok FM porównał ONR i Młodzież Wszechpolską do środowiska „Krytyki Politycznej”, która „apoteozuje Lenina”. Co Ty na to?
T.P: Gowin mówi nieprawdę, obawiam się, że świadomie. Rzekome „apoteozowanie” to wydanie krytycznej książki o Leninie, napisanej zresztą przez dysydenta, który za komuny narażał tyłek o wiele bardziej niż Gowin kiedykolwiek. Rolą Gowina jest podlizywanie się skrajnej prawicy z platformianego fotela. Ma być wabikiem dla potencjalnych prawicowych wyborców PO. Dlatego mizdrzy się do PiS-u, a nawet do neofaszystów. Kiedy neofaszyści demolują miasto, palą samochody, ciskają kostką brukową i wokół nich zaczyna się rozchodzić brzydki zapach, wtedy wyskakuje Gowin i mówi: ależ nie, drodzy neofaszyści, nie bójcie się, nic wam nie zrobimy, wy jesteście grzeczni, to lewica jest be – i tu wyciąga bajeczki o Leninie albo o kastecie, którego nie było (policja wydała oficjalne oświadczenie, że 11.11.11 żadnego kastetu w siedzibie „Krytyki Politycznej” nie było, ale Gowin nie może sobie odpuścić i radośnie o kastetach bredzi). Oczywiście, neofaszyści nie wzruszają się zbytnio przyjaznymi deklaracjami ministra sprawiedliwości (?!) i jak przyjdzie co do czego, to Gowina pierwszego powieszą. W Platformie naśmiewają się więc z Gowina, mówiąc, że taki z niego wabik na prawicę, jak z kaloryfera obieraczka do ziemniaków. Ale koniec końców te żałosne brednie ministra sprawiedliwości jakoś tam służą Platformie. Jak wiadomo, hodowla lemingów polega na zastraszaniu ich. Przeważnie straszy się ich złym PiS-em i złymi faszystami, czasem dla równowagi trzeba postraszyć Leninem. Wtedy to są lemingi.
M.D: Wracając do książki – każdy ma swojego prosiaczka? Swój wyrzut sumienia?
T.P: Chyba tak. Ktoś mi kiedyś powiedział, że ta książka wywołała u niego reakcję typu rachunek sumienia. „No, ale ty chyba nie masz na sumieniu aż takich rzeczy?” – zapytałem. „Nie – odpowiedział – Nie, ale chodziłem do podstawówki z chłopakiem, który miał zdeformowaną twarz. I żeby go dręczyć, przedrzeźniałem go, robiłem takie straszne miny”.
M.D: Dziękuję za rozmowę.
T.P: Ja również dziękuję.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |