MIĘDZY SCYLLĄ TEORII A CHARYBDĄ ANARCHII, CZYLI BADAJMY ALBO KOCHAJMY
A
A
A
Na temat statusu teorii (literatury) stoczono dotąd multum dyskusji i wydaje się, że niewiele można tu dodać. Ponadto uczestnicy owych – siłą rzeczy teoretycznych – debat nieuchronnie reprezentują pewne mniej lub bardziej uświadomione stanowisko teoretyczne, co udaremnia chęci jakiegokolwiek bezstronnego oglądu. Przypominam o tym truizmie, aby wytłumaczyć się z poniższego komentarza do książki „Teoria nad-interpretacją?”, wydanej końcem 2012 r. jako pokłosie konferencji zorganizowanej przez Koło Naukowe Doktorantów na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego dwa lata wcześniej. Nie tylko nie uwolnię się więc od teorii, która będzie również tłem interpretacji przedstawionych w owym tomie teorii teorii (interpretacji), ale wręcz celowo – chciałoby się dopowiedzieć – nie zawaham się jej użyć…
Zacznę jednak od pytania, czy w poprzednim zdaniu dopełniacz kluczowego terminu oznacza singularis, czy pluralis; fundamentalną kwestią jest bowiem to, do jakiego stopnia możemy mówić o wizji zaprezentowanej w rzeczonej publikacji en bloc. Oto kłopot z recenzowaniem tomów zbiorowych: przeważnie zawierają bardzo różnorodne (dziedzinowo, metodologicznie, tematycznie) artykuły, omawia się przeto poszczególne teksty lub globalną koncepcję tomu oraz jej „wykonanie”. W „Teorii nad-interpretacją?” wszelako można dopatrzyć się pewnego obrazu; acz zwerbalizowane w niej projekty bywają krańcowo odmienne, definiują horyzonty namysłu katowickich filologów, gdyż oprócz wystąpień referentów obejmuje ona także zapis paneli dyskusyjnych z udziałem pracowników Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej (gościnny wykład Ryszarda Nycza został przez autora opublikowany gdzie indziej).
Węzłowe zagadnienia poruszano w panelu nazwanym wyzywająco: „Spłoszyć interpretację”. Padła w nim przestroga, że jeśli młodym badaczom uda się dokonać tego, co owo hasło głosi, to jakby się dali wykastrować na własne życzenie. Czy zatem teoria zagraża interpretacji? Może nie tylko ta druga opiera się na inwencji, ale i pierwsza? A może pozostały nam dziś wyłącznie „teorie słabe”? Albo raczej borykamy się ze słabością literaturoznawstwa? Czy teoria w ogóle ma przydawkę („teoria literatury”)? Warto nadmienić, że według definicji różnych „teoretyków”, przytoczonych w znanym podręczniku „Teorie literatury XX wieku”, teoria literatury byłaby m.in. „dyscypliną, która tworzy ramy dla praktyki interpretacji”, „uniwersalną teorią niemożliwości teorii”, „rodzajem autorefleksji”, lecz również „praktyką”. Analogicznie – trudno orzec, czy namysł, którego emanacją jest omawiany tom, skupia się wokół teorii teorii, czy może jednak praktyki teorii…
W tym kontekście podział książki na części zdaje się mieć charakter głównie porządkująco-retoryczny. Owszem, istnieje podobieństwo dyskursu między wypowiedziami umieszczonymi razem w kolejnych działach: „Teoria w praktyce”, „Teoria (w) interpretacji” i „Teoria poza interpretacją”, niemniej nagłówki te przypominają czarne strony z falistymi liniami, które oddzielają owe rozdziały: tworzą złudzenia. Wszak relacje pomiędzy teorią/Teorią/teoriami a interpretacją są o wiele bardziej problematyczne niż sugeruje ów podział, co trafnie oddaje tytuł całego tomu. Nie przybrał on formy konstatacji, ale pytania będącego prowokacją – a może także wyrazem obaw? Własne obawy sformułował w posłowiu prof. Józef Olejniczak: dostrzegając niebezpieczeństwo zamknięcia się młodych badaczy w kredowym kole teorii, dopomina się o interpretacyjną praktykę, czyli po prostu literaturę i czytanie. Zbliżony byłby punkt widzenia Agaty Wilczek, pytającej o granice teorii, skoro ulegają wynaturzeniu: dzieło stanowi dla nich nieraz jedynie exemplum służące umocnieniu gmachu samopotwierdzającej się doktryny. Trzeba się zgodzić, że smutny to paradoks, gdy poststrukturalistyczne teorie, w zamierzeniu uczące sceptycyzmu i niecące interpretacyjną pasję, stały się spetryfikowanym słownikiem, przyswajanym i powtarzanym niczym mantra przez studentów i reprodukującym się w absolutnej izolacji od rzeczywistości. Gdzie tutaj miejsce na lekturę oraz momentalny przebłysk sensu? Konkluzja: należy poważnie podejść do ograniczeń teorii.
Wobec takich (meta)teoretycznych przemyśleń sytuują się autorzy rozpatrujący „Teorię (w) interpretacji”. Nazwa rozdziału suponuje operacjonalizację teorii, przekucie jej na konkretne odczytanie tekstu, odnosi się jednak wrażenie, iż zachodzi proces odwrotny. Joanna Soćko raz po raz cytuje „Niekończącą się historię” Endego, ale przecież nie po to, by aplikować do niej określoną teorię, lecz aby powieść tę wyzyskać jako odskocznię do refleksji nad statusem literackiej fantazji, napięciem między kreowaniem a utrwalaniem, nicością, konstruowaniem przez ciągłą dezintegrację. Z kolei Anna Malinowska nawiązuje do filmu Allena „Whatever Works” oraz dołączenia do magazynu „Elle” przewodnika „Krytyki Politycznej” na temat Žižka, by podkreślać (wbrew obrońcom elitarności „prawdziwej” literatury), że tekstualność wykracza poza kanony; każdy tekst odzwierciedla kulturowe datum i posiada interpretacyjną wartość, toteż inspiracja nie powinna poddawać ich selekcji. Pisze retorycznie: „Największą słabością interpretacji jest jej wybiórczość, oparta na smaku, a w przypadku interpretacji naukowej – wynikająca z kompleksów [to warte głębszego ujęcia – K. Sz.]. W odniesieniu do smaku, wiadomo, że taka interpretacja, jaki emocjonalny stosunek interpretującego; taki dobór tekstów, jakie preferencje. Czy jednak skłonność do wegetarianizmu wyklucza istnienie mięsa?” (s. 91).
O tym, iż szeroko pojęte teksty kultury popularnej mogą być błyskotliwym punktem wyjścia do (meta)namysłu, przekonuje również Mikołaj Marcela. Zdiagnozowany u doktora House’a „zespół zamknięcia” służy mu jako metafora hermetycznej egzegezy, która separuje się w obrębie tekstu, dążąc do autoteliczności literatury. Antytezą byłoby „zachwaszczające użycie” tekstów – przeszczepianie czegoś z zewnątrz, zaburzającego ich strukturę. Interesujące jest stanowisko Marceli co do prymatu teorii lub lektury: „Interpretacja to nie w-pisywanie się w tekst – nie rozpoznajemy w [tym] akcie (…) wewnętrznej koherencji tekstu. Nie tekst rodzi teorię jako instrukcję obsługi (…), lecz teoria (nad)używając tekstu, umożliwia interpretację poprzez wdzieranie się w jego hermetyczność” (s. 104). Siła House’a okazuje się więc siłą ekscentryka, otwartego na konteksty zewnętrzne wobec własnej dyscypliny. Piotr Bogalecki także sięga po przykład „eksterytorialny” – mianowicie aż z… ornitologii – by w nawiązaniu do ptaka przedrzeźniacza snuć rozważania o literackim i literaturoznawczym przedrzeźnianiu, ilustrując je przypadkami czołowych interpretatorów Celana. Koncentruje się na wmyślaniu się w jego hermetyczne wiersze przez Gadamera, który – zgodnie z pouczeniem poety, by interpretacja „nastroiła się” do „melodii” tekstu i z nim współbrzmiała – pragnie wtórować nieprzejrzystej myśli Celana, przyznając się do nierozumienia i nie roszcząc sobie pretensji do rozrysowania jej mapy. Również w tym artykule egzemplifikacje literackie mają powiedzieć coś o teorii, odczytamy w nim bowiem apologię hermeneutyki nie jako vademecum „trafnej” egzegezy, lecz jako trudu wmyślania się w sens dzieła i chociaż częściowego współbrzmienia języka interpretacji z właściwościami tekstu; nie tyle w perspektywie werystycznej, ile raczej estetycznej.
Jeśli teoria nie powinna być metodą, tylko albo wsłuchiwaniem się w tekst, albo twórczym jego „zanieczyszczaniem”, to wychodzi tu na jaw sui generis „opór wobec teorii” (de Man). Skoro wywołuje ona taką ambiwalencję, na czym polega jej rola? Nad tym zastanawiają się autorzy tekstów z części „Teoria w praktyce” (o uwagach Agaty Wilczek wspominałam). Ryszard Knapek akcentuje ożywczy walor antyprofesjonalizmu: „Zadanie teorii (…) [byłoby] błazeńskim zadaniem wewnątrz »słabej profesji«. Będąc metodologią, nie do końca jest już [ona] metodą (…). Jest dyskusją nad sposobami analizy literatury, nie daje jednak łatwych rozwiązań analitycznych” (s. 45). Teoretyk nie posiada własnej dziedziny, za to dysponuje narzędziami, które oferuje innym: nie w celu dotarcia do definitywnych rozstrzygnięć, ale ukazania pragmatycznych aspektów tekstu – tego, jak „działa” i jak uwikłany jest w politykę. Z kolei o kwestie materialne dopomina się Marta Baron, zapytując przewrotnie, „dlaczego humanista powinien umieć liczyć” – tj. dlaczego literaturoznawcy postponują zwykle temat ekonomii. Wskazawszy kompleks nieużyteczności humanistów i rozważywszy nadprodukcję prac badawczych połączoną z brakiem troski o ich recepcję, opowiada się ostatecznie – czy nie wbrew własnej koncepcji ekonomii literatury? – za idealistycznie pojętą nadzieją. Panel poświęcony związkom teorii z politycznością pozwolił podjąć ważkie wątki zaangażowania akademików w sprawy publiczne tudzież uniwersytetu jako przestrzeni władzy.
Jak zauważa w tekście otwierającym ów rozdział prof. Ryszard Koziołek, to nie objaśnianie lektury, lecz zdolność tworzenia wydarzeń politycznych i kulturalnych uprawomocnia teorie. Trzecia część książki, „Teoria poza interpretacją”, zdaje się pod tym względem najbardziej „zaangażowana”; najwyraźniej rysuje się w niej pozytywny projekt (deklaracja po stronie konkretnej orientacji, lub raczej guru) contra antagoniści. Dawid Matuszek nad „teoretyczną drzemkę” stawia obudzenie się z niej z krzykiem za sprawą „realnego” (vide Lacan), „ognia lektury”, rozkoszy i rany po jej utracie zarazem. Adrian Mrówka gloryfikuje heterogeniczne, produktywne „kłącze” u Deleuze’a i Guattariego w opozycji do monolitycznego „drzewa”; Marek Mikołajec zwraca się zaś w kierunku Agambena i jego oporu przeciw ujarzmiającym, normatywizującym „urządzeniom”, które trzeba pokonać przez ich „profanację”. W artykule Michała Kłosińskiego Baudrillard jawi się jako obrońca języka poetyckiego przed poetyką („indeksem wartości poetyckich znaków-towarów”), jako ten, który nawołuje do „spalenia znaku” wraz z jego ekonomią polityczną na rzecz symbolu oraz wymiany symbolicznej. Co frapujące, wymienieni autorzy wzywają do wyzwolenia tekstualnej vel lekturowej wielości i wolności; teoria staje się dla nich przeto narzędziem walki z Teorią. A może nie narzędziem, jeśli, jak mniema Koziołek, to ona nas wybiera? Zresztą sami referenci zgodnie opowiadają się przeciw narzędziowości: Matuszek wskazuje, iż psychoanalizy się nie „używa”, Mrówka – że według Guattariego i Deleuze’a „posługiwanie się samoistnymi pojęciami-narzędziami jest największą zmorą humanistyki”, Kłosiński – że znaki, inaczej niż symbole, są eksploatowane instrumentalnie, a Mikołajec – że „urządzenia” są właśnie narzędziami władzy i przemocy.
Mimo zbieżności tekstu Pawła Tomczoka z pozostałymi z działu „Teoria poza interpretacją” w projekcie swoistej emancypacji, wyróżnia go powoływanie się na trzech niezwiązanych ze sobą przewodników ideowych w celu pognębienia wyraźnie zidentyfikowanego przeciwnika: idealizmu utożsamionego z hermeneutyką. Tu muszę zaoponować przeciwko tezom autora. Z jednej strony wykpiwa on „konserwatywny” projekt włączenia czegoś przez zrozumienie we własny horyzont (i słusznie, już Gadamer – acz dla Tomczoka przedstawiciel tej koncepcji – twierdził, że rozumienie zawsze jest wykraczaniem poza siebie, do status quo ante nie ma powrotu); z drugiej – charakteryzuje coś, co nazywa „paradygmatem hermeneutycznym”, w którym nie chodziłoby (wreszcie) o budowanie kanonu, natomiast pojawia się dowolność metodologiczna, godna anatemy ze względu na polityczną neutralizację teorii. Tomczok nie dostrzega, że hermeneutyka akurat odrzuca postmodernistyczną dowolność (vide np. „Poza interpretacją” Vattimo), jest za to bliska afirmacji pluralizmu programów badawczych, którą autor artykułu popiera u Friedricha Kittlera. Zarazem przyklaskuje on Jochenowi Hörischowi, krytykującemu poszerzenie „roszczeń” hermeneutyki z domeny tekstów na mówienie o całej rzeczywistości (polecam Heideggerowskie analizy źródłowego fenomenu rozumienia) oraz przypominającemu, iż literatura nie oznacza transparentnej komunikacji i rozumienia, ale ich zakłócanie. Jak na ironię, cytowany Hörisch daje m.in. przykład Celana – odsyłam do tekstu Bogaleckiego, eksponującego ostrożność i skromność Gadamera w wypowiadaniu sądów o tym poecie, jego świadomość ostatecznej niezgłębialności poezji i nieprzeniknioności sensu. Tomczok występuje też z Hansem Gumbrechtem przeciwko instytucjonalizacji interpretacji wiążącej z materią pierwotnie oddzielone od niej sensy; dla badacza sam materialny aspekt tworzy pewną „atmosferę”. Tymczasem po pierwsze, doświadczenie hermeneutyczne stanowi właśnie niwelowanie ontologicznego dualizmu, po drugie, jeżeli Gumbrecht pragnie widzieć literaturę nie poprzez sensy, ale nastrój, jak się to ma do Tomczoka zamysłu powiązania jej z czymś stabilnym, uchwytnym? Czyż nastrój nie jest bardziej duchowy, ulotny i subiektywny niż sensy ufundowane na fizyczności dzieła i jego historycznej faktyczności? Dla niemiecko-amerykańskiego badacza język tworzy wrażenie obecności rzeczy, przez co wedle Tomczoka jest mniej „duchowym bytem” Gadamera, a bardziej „domem bycia” jak u Heideggera. Tu powinnam skapitulować, jeśli myśl heidelberskiego filozofa, nawiązującego do nowoczesnej nauki o języku, ma być mniej „materialna” niż medytacje Heideggera… Jednak idźmy dalej: w optyce proponowanej przez autora szkicu „Egzorcyzm antyhermeneutyczny” literatura traci pozorną autonomię na rzecz odniesienia do sfery materialnej i społecznej. Dystans wobec tekstu płynie tu z napotykanej grozy i niemożności oswojenia, podczas gdy w hermeneutyce wypływa on rzekomo z… obojętności. Jest tak jedynie we wspomnianym „paradygmacie” – fantazmacie Tomczoka; w hermeneutyce chodzi wszak o absolutne zaangażowanie za sprawą naszego „wrzucenia” w określoną sytuację historyczną i społeczną. Nie ukrywam, że optyka ta jest mi szczególnie bliska, aczkolwiek nie oznacza to bezkrytyczności czy prozelityzmu, pragnę natomiast bronić hermeneutyki jako samoświadomości interpretacyjnej i dziejowej, przydatnej dla każdej teorii.
Polemizując z Tomczokiem (nothing personal), staram się równocześnie dowieść, że bodaj jednak interpretacje nie mogą być dowolne; tak w odniesieniu do tekstu, jak i teorii, zaś uczynienie z którejś „chłopca do bicia” – czy „ducha do wyegzorcyzmowania” – okazuje się igraszką, wszakże za cenę wypaczenia jej sensu. Z drugiej strony, jeśli nasze sądy nie będą odważne i kontrowersyjne, grozi nam zostanie co najwyżej komentatorami komentatorów. Niemniej nad każdą „nową” teorią, chcącą często rozbijać skorupy „starych”, żeby dotknąć pulsującej życiem literatury, stale krąży widmo dogmatyzmu. Czy więc skazani jesteśmy na „terror teorii”, by nawiązać do kalamburu z „Teorii literatury” Jonathana Cullera, w myśl którego działalność terrorystyczna zdaje się mniej groźna aniżeli teoretyczna? Olejniczak przytacza za tymże badaczem pogląd, że teoria to wyzwanie rzucone zdrowemu rozsądkowi; dodałabym, że i w myśleniu o teorii zdrowego rozsądku nie powinno zabraknąć. Zarazem, jak zauważa Koziołek, nie jest ona do końca efektem wyboru, ale również naszych uwarunkowań oraz – aktu wiary, teorii bowiem się zawierza, jeśli tekst ma znaczyć coś więcej niż „nic” albo whatever you do with it. Także autorzy „Teorii nad-interpretacją?” prezentują – jakkolwiek „materialiści” mogą się obruszyć – swoją „wiarę”. W tym świetle frapujące było spotkanie promocyjne (22 listopada), podczas którego część z nich mogła powiedzieć, co zmieniło, a co umocniło się w ich spojrzeniu w trakcie dwóch lat, jakie upłynęły od prezentacji zawartych w książce idei.
Czy sprowadzenie teorii do swoistej wiary pociąga za sobą doktrynerskie zamknięcie się we własnym systemie symbolicznym? Jeśli – jak chce Michał Paweł Markowski – interpretacja byłaby sposobem, w jaki nadaję sens mojej egzystencji, to czy teoria literatury miałaby być kuriozalną, strywializowaną „teorią życia”? Przychylam się do zdania Koziołka, że misję literaturoznawcy stanowi odzyskiwanie doświadczenia zawartego w literaturze i dzięki niej uświadamianego. Na tym tle newralgiczny dylemat: spekulacja czy uczucie, przyjemność (i groza!) lektury, innymi słowy: opozycja zarysowana w tytule niniejszego tekstu („badaj albo kochaj”), zanika. Wierzę bowiem, że badaczem literatury zostaje się z miłości, lecz bez teorii (jakiejś, choć nie jakiejkolwiek) nie można stworzyć z nią udanego związku. Kiedy jednak zaczyna się wykorzystywać partnera do celów instrumentalnych, podporządkowywać swemu widzimisię, zamiast pragnąć go poznać – a przez niego głębiej poznać i siebie – to lepszy dla obu stron wydaje się rozwód. A zatem, teoretyku: kochaj albo rzuć!
Zacznę jednak od pytania, czy w poprzednim zdaniu dopełniacz kluczowego terminu oznacza singularis, czy pluralis; fundamentalną kwestią jest bowiem to, do jakiego stopnia możemy mówić o wizji zaprezentowanej w rzeczonej publikacji en bloc. Oto kłopot z recenzowaniem tomów zbiorowych: przeważnie zawierają bardzo różnorodne (dziedzinowo, metodologicznie, tematycznie) artykuły, omawia się przeto poszczególne teksty lub globalną koncepcję tomu oraz jej „wykonanie”. W „Teorii nad-interpretacją?” wszelako można dopatrzyć się pewnego obrazu; acz zwerbalizowane w niej projekty bywają krańcowo odmienne, definiują horyzonty namysłu katowickich filologów, gdyż oprócz wystąpień referentów obejmuje ona także zapis paneli dyskusyjnych z udziałem pracowników Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej (gościnny wykład Ryszarda Nycza został przez autora opublikowany gdzie indziej).
Węzłowe zagadnienia poruszano w panelu nazwanym wyzywająco: „Spłoszyć interpretację”. Padła w nim przestroga, że jeśli młodym badaczom uda się dokonać tego, co owo hasło głosi, to jakby się dali wykastrować na własne życzenie. Czy zatem teoria zagraża interpretacji? Może nie tylko ta druga opiera się na inwencji, ale i pierwsza? A może pozostały nam dziś wyłącznie „teorie słabe”? Albo raczej borykamy się ze słabością literaturoznawstwa? Czy teoria w ogóle ma przydawkę („teoria literatury”)? Warto nadmienić, że według definicji różnych „teoretyków”, przytoczonych w znanym podręczniku „Teorie literatury XX wieku”, teoria literatury byłaby m.in. „dyscypliną, która tworzy ramy dla praktyki interpretacji”, „uniwersalną teorią niemożliwości teorii”, „rodzajem autorefleksji”, lecz również „praktyką”. Analogicznie – trudno orzec, czy namysł, którego emanacją jest omawiany tom, skupia się wokół teorii teorii, czy może jednak praktyki teorii…
W tym kontekście podział książki na części zdaje się mieć charakter głównie porządkująco-retoryczny. Owszem, istnieje podobieństwo dyskursu między wypowiedziami umieszczonymi razem w kolejnych działach: „Teoria w praktyce”, „Teoria (w) interpretacji” i „Teoria poza interpretacją”, niemniej nagłówki te przypominają czarne strony z falistymi liniami, które oddzielają owe rozdziały: tworzą złudzenia. Wszak relacje pomiędzy teorią/Teorią/teoriami a interpretacją są o wiele bardziej problematyczne niż sugeruje ów podział, co trafnie oddaje tytuł całego tomu. Nie przybrał on formy konstatacji, ale pytania będącego prowokacją – a może także wyrazem obaw? Własne obawy sformułował w posłowiu prof. Józef Olejniczak: dostrzegając niebezpieczeństwo zamknięcia się młodych badaczy w kredowym kole teorii, dopomina się o interpretacyjną praktykę, czyli po prostu literaturę i czytanie. Zbliżony byłby punkt widzenia Agaty Wilczek, pytającej o granice teorii, skoro ulegają wynaturzeniu: dzieło stanowi dla nich nieraz jedynie exemplum służące umocnieniu gmachu samopotwierdzającej się doktryny. Trzeba się zgodzić, że smutny to paradoks, gdy poststrukturalistyczne teorie, w zamierzeniu uczące sceptycyzmu i niecące interpretacyjną pasję, stały się spetryfikowanym słownikiem, przyswajanym i powtarzanym niczym mantra przez studentów i reprodukującym się w absolutnej izolacji od rzeczywistości. Gdzie tutaj miejsce na lekturę oraz momentalny przebłysk sensu? Konkluzja: należy poważnie podejść do ograniczeń teorii.
Wobec takich (meta)teoretycznych przemyśleń sytuują się autorzy rozpatrujący „Teorię (w) interpretacji”. Nazwa rozdziału suponuje operacjonalizację teorii, przekucie jej na konkretne odczytanie tekstu, odnosi się jednak wrażenie, iż zachodzi proces odwrotny. Joanna Soćko raz po raz cytuje „Niekończącą się historię” Endego, ale przecież nie po to, by aplikować do niej określoną teorię, lecz aby powieść tę wyzyskać jako odskocznię do refleksji nad statusem literackiej fantazji, napięciem między kreowaniem a utrwalaniem, nicością, konstruowaniem przez ciągłą dezintegrację. Z kolei Anna Malinowska nawiązuje do filmu Allena „Whatever Works” oraz dołączenia do magazynu „Elle” przewodnika „Krytyki Politycznej” na temat Žižka, by podkreślać (wbrew obrońcom elitarności „prawdziwej” literatury), że tekstualność wykracza poza kanony; każdy tekst odzwierciedla kulturowe datum i posiada interpretacyjną wartość, toteż inspiracja nie powinna poddawać ich selekcji. Pisze retorycznie: „Największą słabością interpretacji jest jej wybiórczość, oparta na smaku, a w przypadku interpretacji naukowej – wynikająca z kompleksów [to warte głębszego ujęcia – K. Sz.]. W odniesieniu do smaku, wiadomo, że taka interpretacja, jaki emocjonalny stosunek interpretującego; taki dobór tekstów, jakie preferencje. Czy jednak skłonność do wegetarianizmu wyklucza istnienie mięsa?” (s. 91).
O tym, iż szeroko pojęte teksty kultury popularnej mogą być błyskotliwym punktem wyjścia do (meta)namysłu, przekonuje również Mikołaj Marcela. Zdiagnozowany u doktora House’a „zespół zamknięcia” służy mu jako metafora hermetycznej egzegezy, która separuje się w obrębie tekstu, dążąc do autoteliczności literatury. Antytezą byłoby „zachwaszczające użycie” tekstów – przeszczepianie czegoś z zewnątrz, zaburzającego ich strukturę. Interesujące jest stanowisko Marceli co do prymatu teorii lub lektury: „Interpretacja to nie w-pisywanie się w tekst – nie rozpoznajemy w [tym] akcie (…) wewnętrznej koherencji tekstu. Nie tekst rodzi teorię jako instrukcję obsługi (…), lecz teoria (nad)używając tekstu, umożliwia interpretację poprzez wdzieranie się w jego hermetyczność” (s. 104). Siła House’a okazuje się więc siłą ekscentryka, otwartego na konteksty zewnętrzne wobec własnej dyscypliny. Piotr Bogalecki także sięga po przykład „eksterytorialny” – mianowicie aż z… ornitologii – by w nawiązaniu do ptaka przedrzeźniacza snuć rozważania o literackim i literaturoznawczym przedrzeźnianiu, ilustrując je przypadkami czołowych interpretatorów Celana. Koncentruje się na wmyślaniu się w jego hermetyczne wiersze przez Gadamera, który – zgodnie z pouczeniem poety, by interpretacja „nastroiła się” do „melodii” tekstu i z nim współbrzmiała – pragnie wtórować nieprzejrzystej myśli Celana, przyznając się do nierozumienia i nie roszcząc sobie pretensji do rozrysowania jej mapy. Również w tym artykule egzemplifikacje literackie mają powiedzieć coś o teorii, odczytamy w nim bowiem apologię hermeneutyki nie jako vademecum „trafnej” egzegezy, lecz jako trudu wmyślania się w sens dzieła i chociaż częściowego współbrzmienia języka interpretacji z właściwościami tekstu; nie tyle w perspektywie werystycznej, ile raczej estetycznej.
Jeśli teoria nie powinna być metodą, tylko albo wsłuchiwaniem się w tekst, albo twórczym jego „zanieczyszczaniem”, to wychodzi tu na jaw sui generis „opór wobec teorii” (de Man). Skoro wywołuje ona taką ambiwalencję, na czym polega jej rola? Nad tym zastanawiają się autorzy tekstów z części „Teoria w praktyce” (o uwagach Agaty Wilczek wspominałam). Ryszard Knapek akcentuje ożywczy walor antyprofesjonalizmu: „Zadanie teorii (…) [byłoby] błazeńskim zadaniem wewnątrz »słabej profesji«. Będąc metodologią, nie do końca jest już [ona] metodą (…). Jest dyskusją nad sposobami analizy literatury, nie daje jednak łatwych rozwiązań analitycznych” (s. 45). Teoretyk nie posiada własnej dziedziny, za to dysponuje narzędziami, które oferuje innym: nie w celu dotarcia do definitywnych rozstrzygnięć, ale ukazania pragmatycznych aspektów tekstu – tego, jak „działa” i jak uwikłany jest w politykę. Z kolei o kwestie materialne dopomina się Marta Baron, zapytując przewrotnie, „dlaczego humanista powinien umieć liczyć” – tj. dlaczego literaturoznawcy postponują zwykle temat ekonomii. Wskazawszy kompleks nieużyteczności humanistów i rozważywszy nadprodukcję prac badawczych połączoną z brakiem troski o ich recepcję, opowiada się ostatecznie – czy nie wbrew własnej koncepcji ekonomii literatury? – za idealistycznie pojętą nadzieją. Panel poświęcony związkom teorii z politycznością pozwolił podjąć ważkie wątki zaangażowania akademików w sprawy publiczne tudzież uniwersytetu jako przestrzeni władzy.
Jak zauważa w tekście otwierającym ów rozdział prof. Ryszard Koziołek, to nie objaśnianie lektury, lecz zdolność tworzenia wydarzeń politycznych i kulturalnych uprawomocnia teorie. Trzecia część książki, „Teoria poza interpretacją”, zdaje się pod tym względem najbardziej „zaangażowana”; najwyraźniej rysuje się w niej pozytywny projekt (deklaracja po stronie konkretnej orientacji, lub raczej guru) contra antagoniści. Dawid Matuszek nad „teoretyczną drzemkę” stawia obudzenie się z niej z krzykiem za sprawą „realnego” (vide Lacan), „ognia lektury”, rozkoszy i rany po jej utracie zarazem. Adrian Mrówka gloryfikuje heterogeniczne, produktywne „kłącze” u Deleuze’a i Guattariego w opozycji do monolitycznego „drzewa”; Marek Mikołajec zwraca się zaś w kierunku Agambena i jego oporu przeciw ujarzmiającym, normatywizującym „urządzeniom”, które trzeba pokonać przez ich „profanację”. W artykule Michała Kłosińskiego Baudrillard jawi się jako obrońca języka poetyckiego przed poetyką („indeksem wartości poetyckich znaków-towarów”), jako ten, który nawołuje do „spalenia znaku” wraz z jego ekonomią polityczną na rzecz symbolu oraz wymiany symbolicznej. Co frapujące, wymienieni autorzy wzywają do wyzwolenia tekstualnej vel lekturowej wielości i wolności; teoria staje się dla nich przeto narzędziem walki z Teorią. A może nie narzędziem, jeśli, jak mniema Koziołek, to ona nas wybiera? Zresztą sami referenci zgodnie opowiadają się przeciw narzędziowości: Matuszek wskazuje, iż psychoanalizy się nie „używa”, Mrówka – że według Guattariego i Deleuze’a „posługiwanie się samoistnymi pojęciami-narzędziami jest największą zmorą humanistyki”, Kłosiński – że znaki, inaczej niż symbole, są eksploatowane instrumentalnie, a Mikołajec – że „urządzenia” są właśnie narzędziami władzy i przemocy.
Mimo zbieżności tekstu Pawła Tomczoka z pozostałymi z działu „Teoria poza interpretacją” w projekcie swoistej emancypacji, wyróżnia go powoływanie się na trzech niezwiązanych ze sobą przewodników ideowych w celu pognębienia wyraźnie zidentyfikowanego przeciwnika: idealizmu utożsamionego z hermeneutyką. Tu muszę zaoponować przeciwko tezom autora. Z jednej strony wykpiwa on „konserwatywny” projekt włączenia czegoś przez zrozumienie we własny horyzont (i słusznie, już Gadamer – acz dla Tomczoka przedstawiciel tej koncepcji – twierdził, że rozumienie zawsze jest wykraczaniem poza siebie, do status quo ante nie ma powrotu); z drugiej – charakteryzuje coś, co nazywa „paradygmatem hermeneutycznym”, w którym nie chodziłoby (wreszcie) o budowanie kanonu, natomiast pojawia się dowolność metodologiczna, godna anatemy ze względu na polityczną neutralizację teorii. Tomczok nie dostrzega, że hermeneutyka akurat odrzuca postmodernistyczną dowolność (vide np. „Poza interpretacją” Vattimo), jest za to bliska afirmacji pluralizmu programów badawczych, którą autor artykułu popiera u Friedricha Kittlera. Zarazem przyklaskuje on Jochenowi Hörischowi, krytykującemu poszerzenie „roszczeń” hermeneutyki z domeny tekstów na mówienie o całej rzeczywistości (polecam Heideggerowskie analizy źródłowego fenomenu rozumienia) oraz przypominającemu, iż literatura nie oznacza transparentnej komunikacji i rozumienia, ale ich zakłócanie. Jak na ironię, cytowany Hörisch daje m.in. przykład Celana – odsyłam do tekstu Bogaleckiego, eksponującego ostrożność i skromność Gadamera w wypowiadaniu sądów o tym poecie, jego świadomość ostatecznej niezgłębialności poezji i nieprzeniknioności sensu. Tomczok występuje też z Hansem Gumbrechtem przeciwko instytucjonalizacji interpretacji wiążącej z materią pierwotnie oddzielone od niej sensy; dla badacza sam materialny aspekt tworzy pewną „atmosferę”. Tymczasem po pierwsze, doświadczenie hermeneutyczne stanowi właśnie niwelowanie ontologicznego dualizmu, po drugie, jeżeli Gumbrecht pragnie widzieć literaturę nie poprzez sensy, ale nastrój, jak się to ma do Tomczoka zamysłu powiązania jej z czymś stabilnym, uchwytnym? Czyż nastrój nie jest bardziej duchowy, ulotny i subiektywny niż sensy ufundowane na fizyczności dzieła i jego historycznej faktyczności? Dla niemiecko-amerykańskiego badacza język tworzy wrażenie obecności rzeczy, przez co wedle Tomczoka jest mniej „duchowym bytem” Gadamera, a bardziej „domem bycia” jak u Heideggera. Tu powinnam skapitulować, jeśli myśl heidelberskiego filozofa, nawiązującego do nowoczesnej nauki o języku, ma być mniej „materialna” niż medytacje Heideggera… Jednak idźmy dalej: w optyce proponowanej przez autora szkicu „Egzorcyzm antyhermeneutyczny” literatura traci pozorną autonomię na rzecz odniesienia do sfery materialnej i społecznej. Dystans wobec tekstu płynie tu z napotykanej grozy i niemożności oswojenia, podczas gdy w hermeneutyce wypływa on rzekomo z… obojętności. Jest tak jedynie we wspomnianym „paradygmacie” – fantazmacie Tomczoka; w hermeneutyce chodzi wszak o absolutne zaangażowanie za sprawą naszego „wrzucenia” w określoną sytuację historyczną i społeczną. Nie ukrywam, że optyka ta jest mi szczególnie bliska, aczkolwiek nie oznacza to bezkrytyczności czy prozelityzmu, pragnę natomiast bronić hermeneutyki jako samoświadomości interpretacyjnej i dziejowej, przydatnej dla każdej teorii.
Polemizując z Tomczokiem (nothing personal), staram się równocześnie dowieść, że bodaj jednak interpretacje nie mogą być dowolne; tak w odniesieniu do tekstu, jak i teorii, zaś uczynienie z którejś „chłopca do bicia” – czy „ducha do wyegzorcyzmowania” – okazuje się igraszką, wszakże za cenę wypaczenia jej sensu. Z drugiej strony, jeśli nasze sądy nie będą odważne i kontrowersyjne, grozi nam zostanie co najwyżej komentatorami komentatorów. Niemniej nad każdą „nową” teorią, chcącą często rozbijać skorupy „starych”, żeby dotknąć pulsującej życiem literatury, stale krąży widmo dogmatyzmu. Czy więc skazani jesteśmy na „terror teorii”, by nawiązać do kalamburu z „Teorii literatury” Jonathana Cullera, w myśl którego działalność terrorystyczna zdaje się mniej groźna aniżeli teoretyczna? Olejniczak przytacza za tymże badaczem pogląd, że teoria to wyzwanie rzucone zdrowemu rozsądkowi; dodałabym, że i w myśleniu o teorii zdrowego rozsądku nie powinno zabraknąć. Zarazem, jak zauważa Koziołek, nie jest ona do końca efektem wyboru, ale również naszych uwarunkowań oraz – aktu wiary, teorii bowiem się zawierza, jeśli tekst ma znaczyć coś więcej niż „nic” albo whatever you do with it. Także autorzy „Teorii nad-interpretacją?” prezentują – jakkolwiek „materialiści” mogą się obruszyć – swoją „wiarę”. W tym świetle frapujące było spotkanie promocyjne (22 listopada), podczas którego część z nich mogła powiedzieć, co zmieniło, a co umocniło się w ich spojrzeniu w trakcie dwóch lat, jakie upłynęły od prezentacji zawartych w książce idei.
Czy sprowadzenie teorii do swoistej wiary pociąga za sobą doktrynerskie zamknięcie się we własnym systemie symbolicznym? Jeśli – jak chce Michał Paweł Markowski – interpretacja byłaby sposobem, w jaki nadaję sens mojej egzystencji, to czy teoria literatury miałaby być kuriozalną, strywializowaną „teorią życia”? Przychylam się do zdania Koziołka, że misję literaturoznawcy stanowi odzyskiwanie doświadczenia zawartego w literaturze i dzięki niej uświadamianego. Na tym tle newralgiczny dylemat: spekulacja czy uczucie, przyjemność (i groza!) lektury, innymi słowy: opozycja zarysowana w tytule niniejszego tekstu („badaj albo kochaj”), zanika. Wierzę bowiem, że badaczem literatury zostaje się z miłości, lecz bez teorii (jakiejś, choć nie jakiejkolwiek) nie można stworzyć z nią udanego związku. Kiedy jednak zaczyna się wykorzystywać partnera do celów instrumentalnych, podporządkowywać swemu widzimisię, zamiast pragnąć go poznać – a przez niego głębiej poznać i siebie – to lepszy dla obu stron wydaje się rozwód. A zatem, teoretyku: kochaj albo rzuć!
"Teoria nad-interpretacją?" Pod red. Józefa Olejniczaka, Marty Baron i Pawła Tomczoka. Wydawnictwo FA-art. Katowice 2012.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |