ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (220) / 2013

Michał Paweł Urbaniak,

Z REKLAMY DO LITERATURY

A A A
Iwo Zaniewski, współzałożyciel i dyrektor kreatywny jednej z wiodących agencji reklamowych, jest autorem wielu spotów i sloganów reklamowych, które intrygują i bawią konsumentów, zachęcając do zakupu określonego produktu bądź skorzystania z konkretnych usług (dość wspomnieć, że Zaniewski realizował reklamy FRUGO, Żubra, Plusa czy IKEI).

Jednocześnie pozostaje on w cieniu własnych projektów – zresztą zgodnie z prawem reklamy, która ma ukazywać produkt, a nie autora spotu czy chwytliwego hasła. Tym razem jednak Iwo Zaniewski otwarcie daje się poznać – a to za sprawą powieściowego debiutu – „Czego nie słyszał Arne Hilmen”.

Miejscem akcji jest norweskie miasto przemysłowe, a głównym bohaterem tytułowy Arne Hilmen, pięćdziesięcioparoletni szef lokalnego komisariatu. Debiut Zaniewskiego zaczyna się jak klasyczny kryminał: przestępstwem. Dochodzi do serii dziwacznych włamań. Ponadto zostaje zgłoszone zaginięcie Grety Jensen, która pracowała jako pokojówka u apodyktycznej wdowy - profesorowej Ronstad. Jest też trup, bo niebawem Sigrid Ronstad nieoczekiwanie umiera - wszystko wskazuje na zawał serca. A jednak szereg drobnych, niepokojących szczegółów sprawia, że Arne Hilmen nie wierzy w naturalną śmierć starszej kobiety. Mnożą się pytania: dlaczego profesorowa wyglądała tak, jakby się przed kimś (lub przed czymś) ukrywała w ostatnich chwilach życia? Jaka była przyczyna jej śmiertelnego przerażenia? Co sprawiło, że Greta Jensen błyskawicznie podjęła decyzję o ucieczce i w następstwie szoku straciła pamięć? Kto poruszył cenne roztwory w laboratorium, niwecząc wielomiesięczną pracę naukowców? Czy to wszystko ma jakikolwiek związek z bezzasadnie włączającymi się alarmami? Policjant gorączkowo próbuje znaleźć odpowiedzi, prowadząc prywatne śledztwo. Kolejne odkrycia stopniowo prowadzą do wstrząsających wniosków...

Debiutanckiej powieści Zaniewskiego nie można odmówić pewnej oryginalności. „Czego nie słyszał Arne Hilmen” wyłamuje się standardowym schematom kryminalnym, co stanowi niewątpliwie duży atut tej prozy. Tutaj zasadniczą kwestią nie jest bowiem – jak to zwykle bywa - ustalenie osobowości mordercy. Na pierwszy plan wysuwa się pytanie o to, czy w tym przypadku w ogóle jakaś zbrodnia miała miejsce – i można śmiało stwierdzić, że właściwie wokół znalezienia odpowiedzi koncentruje się cała akcja, a klasyczny kryminał przechodzi w mroczny thriller z elementami horroru.

Prowadzącemu dochodzenie Hilmenowi brakuje twardych dowodów – wszystko oscyluje wokół przypuszczeń, nic nie jest do końca jasne. Nie wiadomo nawet, czy za enigmatycznymi zdarzeniami stoją realne osoby, zwierzęta czy poltergeisty. A może to po prostu wada systemów alarmowych? Obiecujące tropy prowadzą donikąd, założenia okazują się mylne, a to, co pewne, niebawem można podać w wątpliwość. To wyjątkowo śliskie śledztwo – Hilmen kilkukrotnie chce je porzucić (uznając swoje podejrzenia za zbiór nonsensów), aby w następnej chwili zagłębiać na nowo tajemnicze zdarzenia, badać kolejne fakty, szukać następnych rozwiązań piętrzących się zagadek.

Warto zastanowić się, co tak naprawdę skłania policjanta do zgłębiania tej sprawy, sprawy, za którą – najwyraźniej – nie kryją się żadne sekrety. Nie bez przyczyny bohater zostaje z początku ukazany u progu kryzysu egzystencjalnego. Pięćdziesięciokilkuletni policjant boi się starości, jej nudy i ograniczeń, swoistego wyłączenia z „prawdziwego” życia: „chodziło przede wszystkim o zwykłą rzeczywistość, w której nie wydarzy się już nigdy nic ciekawego”. Jego lęk stanowi również reakcję na jałowość obecnej egzystencji – z pracą, która nie przynosi satysfakcji, ze związkiem, zupełnie pozbawionym emocjonalnej bliskości (więcej uczucia dla Arnego ma przygarnięty kot niż Liv – dziewczyna policjanta), z codziennością stanowiącą ciąg bezsensownych czynności. Odpowiedzią (i przy okazji dającą ukojenie odmianą) zdaje się być nieoczekiwana śmierć Sigrid Ronstad. Hilmen podejmuje się śledztwa samodzielnie z dwóch powodów: boi się posądzenia o problemy z psychiką (wszak – jak już wspomniałem – brak dowodów przestępstwa), ale przede wszystkim chce się dowartościować, stać się we własnych oczach bohaterem („chciał mieć to dla siebie. Pragnął, aby ta historia zamieniła się w jakąś wstrząsającą prawdę i zmieniła jego życie, dodając energii, bez której po prostu zdychał”), gdyż dotąd nie miał dogodnej sposobności, aby się wykazać („Dzielnica, w której z racji pełnionej funkcji strzegł bezpieczeństwa i porządku, po ósmej zapadała w komę. Nie działo się tu zupełnie nic. Było bezpiecznie i bardzo porządnie. Nikt nikogo nie mordował i nikt nie handlował narkotykami. Nierządu i stręczycielstwa też tu nikt nie uprawiał”).

Takie ujęcie – kiedy śledztwo jest tylko pretekstem dla podbudowania ego starzejącego się mężczyzny – każe podchodzić do analiz i odkryć Hilmena z dużą dozą czytelniczego dystansu. A jednak trudno o tego rodzaju rezerwę - trzeba przyznać, że Zaniewski potrafi bawić się z odbiorcą w wyrafinowany sposób. Aż do finału powieść trzyma w niepewności – czy zbrodnia została popełniona, czy też nie? Nawet bohater nie jest tego pewien, a czytelnik się gubi i w końcu musi dokonać wyboru, czy wierzyć Hilmenowi, czy też wziąć jego przypuszczenia za wytwór zbyt bujnej wyobraźni. Sam policjant nie ułatwia decyzji – z jednej strony wręcz do przesady angażuje się w prowadzone śledztwo (i jest przekonujący w swoich dociekaniach – niektóre snute przezeń teorie mają sens), a z drugiej dobrze zdaje sobie sprawę ze swojej motywacji: „To urojone śledztwo uświadomiło mu co prawda stopień depresji, w jakiej od kilku lat się znajdował, ale zarazem wyciągało go z niej, co chwilę rozbudzając spragnioną emocji wyobraźnię. (…) Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że wcale nie chce znaleźć prostego i racjonalnego wytłumaczenia zdarzeń, do których jednak najprawdopodobniej sam dopisał znaczenie, powagę, a nawet grozę”.

Skoncentrowanie się na próbie swoistego „stworzenia” zbrodni z gotowych elementów i przy tym umiejętne wciągnięcie czytelnika w tę nie do końca jasną grę było świetnym pomysłem. A jednak Zaniewski przy okazji realizacji sam popełnił zbrodnię o charakterze literackim, za bardzo folgując swemu pióru. „Czego nie słyszał Arne Hilmen” to thriller przegadany – dywagacje głównego bohatera ciągną się w nieskończoność i tam, gdzie wystarczyłoby kilkanaście słów, zazwyczaj jest kilkadziesiąt. Niewątpliwie Zaniewski umie zaintrygować odbiorcę, ale cóż z tego, skoro przeważnie przynudza? Niestety pojedyncze sceny grozy nie są w stanie zapewnić napięcia przez 350 stron. W tym kontekście równie chybione wydaje się zdradzenie rozwiązania zagadki w połowie książki (pozostaje długie i mozolne zbieranie dowodów, okraszone – jakżeby inaczej – rozterkami policjanta). Sam pomysł na zbrodnię też nowy nie jest – podobny zastosowała choćby Anna Kłodzińska w wydanym w 1988 roku kryminale milicyjnym „Sygnały śmierci”. Ponadto Zaniewski zupełnie nie wykorzystuje potencjału nocy polarnej dla budowania nastroju grozy – to zjawisko wzmiankowane jest zaledwie kilka razy mimochodem i właściwie pozostaje bez znaczenia dla klimatu powieści. Takie pobieżne potraktowanie tego fenomenu może dziwić – tym bardziej, że trudno znaleźć inny zasadny powód dla umieszczenia akcji w Norwegii.

Wydawca na tzw. czwartej stronie okładki obiecuje grozę i suspens w powieści. Owszem, książka Zaniewskiego miała wszelkie predyspozycje do tego, aby zatrwożyć czytelnika, przecież pomysł na fabułę nie był zły, a sam sposób wykonania morderstwa pozostawał do przyjęcia. Problem w tym, że nie ma miejsca na grozę i napięcie tam, gdzie wieje nudą! A wszystko przez kilka nienajlepszych pisarskich decyzji.

Jednakże zarazem trzeba debiutanta pochwalić za tytuł książki stanowiący wyrafinowaną w swej nieczytelności dla odbiorcy wskazówkę. To prawdziwy strzał w dziesiątkę, zresztą nie pierwszy tego typu – wszak Zaniewski jest znany również z chwytliwych haseł wieńczących spoty reklamowe, haseł, które – podobnie jak w przypadku tytułu jego książki – są zrozumiałe przy znajomości szerszego kontekstu. Wydaje się, że to właśnie celność w zatytułowaniu tej w gruncie rzeczy przeciętnej książki najlepiej świadczy o tym, że Iwo Zaniewski powinien poprzestać na tworzeniu reklam i wymyślaniu nośnych sloganów.
Iwo Zaniewski: „Czego nie słyszał Arne Hilmen”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2012.