
INNE ŻYCIE KSIĄŻEK
A
A
A
Im bardziej nie ma sensu, tym bardziej ma sens” – tych słów Artur Daniel Liskowacki użył do streszczenia swoich poglądów na potrzebę pisania o literaturze (cytat z audycji w Radiu Szczecin). Spróbujmy to nieco rozwinąć: sytuacja pisarza i pisania w Polsce wygląda bardzo niezachęcająco, ale właśnie z tego powodu warto pisać, bo zawsze można mieć nadzieję, że coś się zmieni. Po lekturze „Kroniki powrotu” nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że rzeczywiście tego typu – w przeważającej mierze pesymistyczne – patrzenie na polskie życie literackie jest charakterystyczne dla Liskowackiego.
Książka jest zbiorem szkiców, które w ciągu ostatnich dziesięciu lat były publikowane na łamach różnych pism literackich: „Twórczości”, „Czasu Kultury”, „Odry”, „Toposu”, „Pograniczy”. Eseje zebrane w „Kronice” są wypełnione bez wątpienia bardzo osobistymi przemyśleniami i ani na chwilę nie możemy zapominać, że ich autor pisze przede wszystkim z perspektywy twórcy. To jednak prowadzi do ciekawych paradoksów, na przykład: pierwszy szkic traktuje o ekshibicjonizmie współczesnych autorów, którzy żeby sprzedać publikacje, muszą najpierw sprzedać – poprzez jak „najciekawszy” opis na okładce lub skrzydełku obwoluty – swoją osobę. Liskowacki, przywoławszy dawne wydania książek, w których podawało się jedynie imię i nazwisko autora (czasem z datami urodzenia i śmierci), pisze o książkach współczesnych, w których pisarz musi przedstawić swoją biografię od strony jak najbardziej interesującej. Nawet jeżeli w jego życiu nie było nic wartego wspomnienia, nieznacznym faktom przypisuje się większe znaczenia lub wyszukuje się epizody, które ustawiają pisarza na pozycji osoby wiedzącej więcej: „[autor] oczywiście, może pracować jako deweloper czy copywriter, ale w wcześniej powinien być poławiaczem pereł, drwalem w Amazonii, kanalarzem, kierowcą pogotowia, ochroniarzem w sierocińcu, hodowcą owiec szetlandzkich, grabarzem, wizażystą”. No i – rzecz jasna – nie można zapomnieć o wymienieniu wszystkich zdobytych do tej pory nagród oraz wydanych dotychczas tomikach, bo przecież (jak wynika z „Kroniki powrotu”) nikt poza samym pisarzem ich nie zna. Wspomniany powyżej paradoks powstaje w momencie, kiedy czytelnik zwróci uwagę, że skrzydełko z niemałą notką i zdjęciem autora (co też zostaje w pewnym stopniu ośmieszone w przywołanym szkicu) posiada także omawiana publikacja.
Czy jest to jedynie nieszczęśliwy „wypadek” spowodowany wydaniem „Kroniki powrotu” w ramach serii o określonym kształcie wizualnym, czy zabieg celowy, możemy się jedynie domyślać. Choć warto odnotować, że sam autor podjął obronę informacji o sobie na skrzydełku jako „solidnej” notki biograficznej. Trudno jest jednak rozeznać, kiedy Liskowacki mówi poważnie, a kiedy podejmuje jedynie grę z czytelnikami lub śmieje się z własnego przystosowywania do wymogów rynku.
Biorąc pod uwagę czas, w jakim powstawały eseje (dziesięć lat), warto zauważyć, że niemal w ogóle nie różnią się one pod względem stylu. Ten natomiast z jednej strony jest całkiem przyjazny odbiorcy – przystępny i żywy, ale z drugiej nieco zaburzany przez mniej lub bardziej udane gry językowe, które dodatkowo podkreślają, że w czasie pisania autor stale rozmyśla nad poruszaną przez siebie kwestią i zdecydowanie nie chce dawać jednoznacznych odpowiedzi.
Pośród dwudziestu czterech esejów zdarzają się naturalnie zarówno bardziej, jak i mniej ciekawe, jedne refleksyjne, inne po prostu zgryźliwe. Niemal w każdym przypadku Liskowacki, wychodząc od jakiegoś konkretnego zjawiska lub wydarzenia, stara się wysnuć bardziej ogólne refleksje na temat kultury i czasów, w których przyszło nam żyć, pisać i czytać.
Przy całej dozie ironii i autoironii, która została zawarta w książce, spore problemy można mieć z próbą określenia, do kogo tak właściwie jest ona adresowana. Pisarz, który narzeka na kondycję polskiego życia literackiego, jest bez wątpienia świadomy, że po jego „Kronikę powrotu” sięgnie raczej niewiele osób. Jeden ze szkiców porusza temat książek, które poeci rozdają za darmo lub nawet wysyłają do znajomych z niewypowiedzianą wprost prośbą, nawet nie o lekturę – bo w tą sami prawdopodobnie wierzą coraz rzadziej – ale chociaż o podziękowanie. Pośród licznych utyskiwań na stan życia literackiego i czytelnictwa, spora doza krytyki została wymierzona w samych poetów, którzy często – wedle słów autora – mimo że sami piszą, nie czytają.
W moim odczuciu bardzo interesujący jest esej traktujący o cenach książek klasyków, w którym autor przedstawia kolejny paradoks – kilka(dziesiąt) razy więcej może kosztować czysty, ładnie oprawiony „w Balzaca” notes, niż wydana w podobnym formacie rzeczywista powieść tegoż autora. W dzisiejszej kulturze sprzedaje się nazwisko i ładną oprawę, a nie rzeczywistą książkę. Dowcip polega na tym, że kiedy poeta zapisze notes, ten traci na wartości. Zdaje się jednak, że jest to tylko jeden, bardzo stronniczy sposób patrzenia na problem, bo przecież wciąż nie brak książek klasyków, które kosztują niemałe pieniądze mimo niezbyt atrakcyjnego wydania. Nawet książki z przełomu XX/XXI wieku potrafią mieć sporą wartość ze względu na sam tekst. Czy wobec tego opisywany problem nie został tak naprawdę sztucznie wytworzony tylko w celu zwieńczenia szkicu zgrabną puentą?
Eseje sprawiają wrażenie stylizowanych na zapis swobodnego ciągu myśli. Lekkie pióro pisarza powoduje, że czyta się je jednym tchem i z pewnym zaciekawieniem skacze się za wskazówkami autora od jednego skojarzenia do drugiego. Niestety, trochę to za mało, żeby pisać o znakomitym stylu i „giętkim i żywym języku” (cytat z reklamy na czwartej stronie okładki). Nie jest to z całą pewnością książka, po którą się sięga, żeby rozkoszować się samym słowem. Wątpię zresztą, żeby autor miał względem niej takie zamiary. Nie jest to także książka, po którą sięga się, żeby zdobyć jakąkolwiek rzetelną wiedzę – Liskowacki buduje zdecydowaną większość swoich przemyśleń na faktach i wydarzeniach dosyć zwyczajnych i powszechnie zauważanych. Właściwie, równie dobrze szkice mogłyby zostać opublikowane na pierwszym lepszym blogu internetowym bardziej oczytanej osoby, a być może znalazłyby nawet więcej czytelników niż „Kronika powrotu” w formie papierowej, bo trudno ukryć, że mimo dosyć przyjemnej – momentami nawet zabawnej – lektury, czytanie „Kroniki” jest doświadczeniem dosyć pustym, które po lekturze nie pozostawi trwalszego śladu w czytelniku. W związku z tym pozostaje pytanie: dla kogo jest to książka? Przede wszystkim dla tych, którzy mają krytyczne nastawienie względem kultury współczesnej i chcą się dowiedzieć, co myśli o niej jeden z wielu współczesnych polskich pisarzy. No i – a być może przede wszystkim – dla fanów dotychczasowej twórczości Liskowackiego.
Książka jest zbiorem szkiców, które w ciągu ostatnich dziesięciu lat były publikowane na łamach różnych pism literackich: „Twórczości”, „Czasu Kultury”, „Odry”, „Toposu”, „Pograniczy”. Eseje zebrane w „Kronice” są wypełnione bez wątpienia bardzo osobistymi przemyśleniami i ani na chwilę nie możemy zapominać, że ich autor pisze przede wszystkim z perspektywy twórcy. To jednak prowadzi do ciekawych paradoksów, na przykład: pierwszy szkic traktuje o ekshibicjonizmie współczesnych autorów, którzy żeby sprzedać publikacje, muszą najpierw sprzedać – poprzez jak „najciekawszy” opis na okładce lub skrzydełku obwoluty – swoją osobę. Liskowacki, przywoławszy dawne wydania książek, w których podawało się jedynie imię i nazwisko autora (czasem z datami urodzenia i śmierci), pisze o książkach współczesnych, w których pisarz musi przedstawić swoją biografię od strony jak najbardziej interesującej. Nawet jeżeli w jego życiu nie było nic wartego wspomnienia, nieznacznym faktom przypisuje się większe znaczenia lub wyszukuje się epizody, które ustawiają pisarza na pozycji osoby wiedzącej więcej: „[autor] oczywiście, może pracować jako deweloper czy copywriter, ale w wcześniej powinien być poławiaczem pereł, drwalem w Amazonii, kanalarzem, kierowcą pogotowia, ochroniarzem w sierocińcu, hodowcą owiec szetlandzkich, grabarzem, wizażystą”. No i – rzecz jasna – nie można zapomnieć o wymienieniu wszystkich zdobytych do tej pory nagród oraz wydanych dotychczas tomikach, bo przecież (jak wynika z „Kroniki powrotu”) nikt poza samym pisarzem ich nie zna. Wspomniany powyżej paradoks powstaje w momencie, kiedy czytelnik zwróci uwagę, że skrzydełko z niemałą notką i zdjęciem autora (co też zostaje w pewnym stopniu ośmieszone w przywołanym szkicu) posiada także omawiana publikacja.
Czy jest to jedynie nieszczęśliwy „wypadek” spowodowany wydaniem „Kroniki powrotu” w ramach serii o określonym kształcie wizualnym, czy zabieg celowy, możemy się jedynie domyślać. Choć warto odnotować, że sam autor podjął obronę informacji o sobie na skrzydełku jako „solidnej” notki biograficznej. Trudno jest jednak rozeznać, kiedy Liskowacki mówi poważnie, a kiedy podejmuje jedynie grę z czytelnikami lub śmieje się z własnego przystosowywania do wymogów rynku.
Biorąc pod uwagę czas, w jakim powstawały eseje (dziesięć lat), warto zauważyć, że niemal w ogóle nie różnią się one pod względem stylu. Ten natomiast z jednej strony jest całkiem przyjazny odbiorcy – przystępny i żywy, ale z drugiej nieco zaburzany przez mniej lub bardziej udane gry językowe, które dodatkowo podkreślają, że w czasie pisania autor stale rozmyśla nad poruszaną przez siebie kwestią i zdecydowanie nie chce dawać jednoznacznych odpowiedzi.
Pośród dwudziestu czterech esejów zdarzają się naturalnie zarówno bardziej, jak i mniej ciekawe, jedne refleksyjne, inne po prostu zgryźliwe. Niemal w każdym przypadku Liskowacki, wychodząc od jakiegoś konkretnego zjawiska lub wydarzenia, stara się wysnuć bardziej ogólne refleksje na temat kultury i czasów, w których przyszło nam żyć, pisać i czytać.
Przy całej dozie ironii i autoironii, która została zawarta w książce, spore problemy można mieć z próbą określenia, do kogo tak właściwie jest ona adresowana. Pisarz, który narzeka na kondycję polskiego życia literackiego, jest bez wątpienia świadomy, że po jego „Kronikę powrotu” sięgnie raczej niewiele osób. Jeden ze szkiców porusza temat książek, które poeci rozdają za darmo lub nawet wysyłają do znajomych z niewypowiedzianą wprost prośbą, nawet nie o lekturę – bo w tą sami prawdopodobnie wierzą coraz rzadziej – ale chociaż o podziękowanie. Pośród licznych utyskiwań na stan życia literackiego i czytelnictwa, spora doza krytyki została wymierzona w samych poetów, którzy często – wedle słów autora – mimo że sami piszą, nie czytają.
W moim odczuciu bardzo interesujący jest esej traktujący o cenach książek klasyków, w którym autor przedstawia kolejny paradoks – kilka(dziesiąt) razy więcej może kosztować czysty, ładnie oprawiony „w Balzaca” notes, niż wydana w podobnym formacie rzeczywista powieść tegoż autora. W dzisiejszej kulturze sprzedaje się nazwisko i ładną oprawę, a nie rzeczywistą książkę. Dowcip polega na tym, że kiedy poeta zapisze notes, ten traci na wartości. Zdaje się jednak, że jest to tylko jeden, bardzo stronniczy sposób patrzenia na problem, bo przecież wciąż nie brak książek klasyków, które kosztują niemałe pieniądze mimo niezbyt atrakcyjnego wydania. Nawet książki z przełomu XX/XXI wieku potrafią mieć sporą wartość ze względu na sam tekst. Czy wobec tego opisywany problem nie został tak naprawdę sztucznie wytworzony tylko w celu zwieńczenia szkicu zgrabną puentą?
Eseje sprawiają wrażenie stylizowanych na zapis swobodnego ciągu myśli. Lekkie pióro pisarza powoduje, że czyta się je jednym tchem i z pewnym zaciekawieniem skacze się za wskazówkami autora od jednego skojarzenia do drugiego. Niestety, trochę to za mało, żeby pisać o znakomitym stylu i „giętkim i żywym języku” (cytat z reklamy na czwartej stronie okładki). Nie jest to z całą pewnością książka, po którą się sięga, żeby rozkoszować się samym słowem. Wątpię zresztą, żeby autor miał względem niej takie zamiary. Nie jest to także książka, po którą sięga się, żeby zdobyć jakąkolwiek rzetelną wiedzę – Liskowacki buduje zdecydowaną większość swoich przemyśleń na faktach i wydarzeniach dosyć zwyczajnych i powszechnie zauważanych. Właściwie, równie dobrze szkice mogłyby zostać opublikowane na pierwszym lepszym blogu internetowym bardziej oczytanej osoby, a być może znalazłyby nawet więcej czytelników niż „Kronika powrotu” w formie papierowej, bo trudno ukryć, że mimo dosyć przyjemnej – momentami nawet zabawnej – lektury, czytanie „Kroniki” jest doświadczeniem dosyć pustym, które po lekturze nie pozostawi trwalszego śladu w czytelniku. W związku z tym pozostaje pytanie: dla kogo jest to książka? Przede wszystkim dla tych, którzy mają krytyczne nastawienie względem kultury współczesnej i chcą się dowiedzieć, co myśli o niej jeden z wielu współczesnych polskich pisarzy. No i – a być może przede wszystkim – dla fanów dotychczasowej twórczości Liskowackiego.
Artur Daniel Liskowacki: „Kronika powrotu”. Wydawnictwo Forma. Szczecin, Bezrzecze 2012.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |