"WIELKI GATSBY" WEDŁUG BAZA LUHRMANNA
A
A
A
Za każdym razem, gdy powstaje nowa interpretacja utworu tak doskonale znanego i często ekranizowanego, jak „Wielki Gatsby”, rodzą się liczne pytania i wątpliwości. Największą komplikacją, która wtedy powstaje, jest to, że kolejny film musi sprostać nie tylko literaturze, lecz także swoim poprzednikom. Najnowszego dzieła Baza Luhrmanna nie sposób oglądać bez nieustannego porównywania poszczególnych pomysłów zarówno z książką, jak i ze starszymi filmami, przede wszystkim zaś z najbardziej znanym „Wielkim Gatsbym” Jacka Claytona z 1973 roku. Biorąc pod uwagę, jak bardzo obie te wersje są fabularnie wierne literackiemu pierwowzorowi, szczególną uwagę warto zwrócić na wręcz olbrzymi wpływ stylu konkretnego reżysera na finalny wydźwięk obrazu.
Luhrmann, który zasłynął przede wszystkim ekranizacją „Romea i Julii” oraz musicalem „Moulin Rouge”, ponownie serwuje widzom dzieło w charakterystycznym dla siebie formacie: barwnym, dynamicznym, roztańczonym, ze zbyt agresywną muzyką oraz zapadającymi w pamięć, przerysowanymi scenami i bohaterami. Dosłownie każda postać ukazująca się na ekranie jest znacznie bardziej wyrazista niż jej odpowiednik z poprzednich wersji. Gatsby wydaje się bardziej tajemniczy i jednocześnie bardziej niezręczny, Daisy bardziej zagubiona i smutniejsza, Tom bardziej wysportowany i w większym stopniu reprezentujący styl „macho”, Klipspringer bardziej szalony, Wolfsheim bardziej odpychający, a Nick jeszcze bardziej stwarza wrażenie bezosobowego półgłówka. Momentami można odnieść paradoksalne wrażenie, że to właśnie te mocno zarysowane charaktery, balansujące na skraju groteski, lepiej niż wcześniejsze stonowane kreacje oddają specyfikę postaci znanych z kart powieści.
W filmie Luhrmanna znacznie mniej – w porównaniu na przykład z wersją Jacka Claytona – zostawiono miejsca na domysły i sugestie; więcej zostało ukazane wprost, zwłaszcza w kwestii zepsucia amerykańskiego społeczeństwa lat dwudziestych poprzedniego wieku. Powieść Francisa Scotta Fitzgeralda, poza tym, że jest historią nieszczęśliwej miłości i nieskończonej nadziei, opowiada także o moralnym upadku, źle funkcjonującym prawie i społecznej obłudzie. Zdaje się, iż Baz Luhrmann starał się zwrócić większą niż jego poprzednicy uwagę właśnie na tę warstwę „Wielkiego Gatsby’ego”, jednocześnie podkreślając niesłabnącą aktualność dzieła.
Wystawny styl reżysera sprawia, że widz może cieszyć oczy znakomitymi dekoracjami i strojami, które bez trudu wprowadzają go w klimat czasów prohibicji. Niestety, spójną kompozycję wizualną rozbija ścieżka dźwiękowa. Dysonans między oglądanym na ekranie obrazem Ameryki lat dwudziestych a towarzyszącą mu współczesną muzyką jest tak duży, że po kilkunastu minutach film robi się po prostu męczący, a kolejne sceny budzą coraz silniejsze pragnienie jakiejś odmiany.
Taka kompozycja znajduje jednak, jak się okazuje, pewne uzasadnienie – udaje się dzięki niej skutecznie wywołać u widza uczucie niesmaku względem stylu życia niektórych bohaterów. Nie można przy tym zapomnieć o jeszcze jednej rzeczy – Gatsby nie znosił organizowanych przez siebie imprez. Przez pierwszą część filmu – zgodnie zresztą z literackim pierwowzorem – tytułowego bohatera prawie w ogóle nie ma na ekranie. Sporadycznie tylko pojawia się niewyraźna sylwetka zapatrzona w migające zielone światło lub wyglądająca z okna, a widz od początku ma świadomość, że Wielki Gatsby, nomen omen, jest jednostką wyjątkową.
W pierwszej partii filmu kamera sprawia wrażenie nadaktywnej, nie przestając wędrować nawet podczas najbardziej powolnych i kameralnych scen. Po nużącym, bardzo dynamicznym i obfitym wizualnie wstępie widz wyczekuje chwili, w której wreszcie na dłużej zawita na ekranie sam Gatsby; instynktownie czuje się bowiem, że tylko on może wnieść choć odrobinę spokoju we wszechogarniający chaos. Nie znaczy to, iż w momencie wejścia bohatera na scenę film traci swój dynamizm, ale opowieść na pewno robi się nieco bardziej stonowana, coraz większe znaczenie mają bardziej kameralne sceny i emocje przeżywane przez postaci.
Niestety, najsłabszym ogniwem dzieła wciąż pozostaje muzyka. Chociaż można się domyślać, że użycie współczesnej ścieżki dźwiękowej ma podkreślać aktualność historii, nie zmienia to faktu, iż momentami kompozycja muzyki z obrazem po prostu drażni pod względem estetycznym, a oczywistość omawianego zabiegu niebezpiecznie zbliża się do banału i groteski.
Ciekawym chwytem wydaje się położenie nieco większego nacisku na postać Nicka, czyli głównego narratora z powieści. Rama narracyjna, która była niemal zupełnie przezroczysta, zyskała w filmie Luhrmanna dodatkowe rozbudowanie. Nick nie jest już tylko osobą opowiadającą o oglądanych wydarzeniach, ale staje się też autorem książki zatytułowanej „Wielki Gatsby”. Przez to znacznie większą uwagę zwraca się nie na jego rolę bezosobowego narratora, lecz właśnie autora. W tym kontekście sceny, w których Nick po śmierci Gatsby’ego okazuje się jedyną osobą, dla jakiej ma on jeszcze znaczenie, proszą się o dodatkową interpretację, ukazując relację między pisarzem a snutą przez niego opowieścią.
Niezależnie jednak od powyższego, „Wielki Gatsby” pozostaje po prostu wciągającym melodramatem. Dobra gra aktorska, zwłaszcza Leonarda DiCaprio i Joela Edgertona, urzekające kostiumy i scenografia oraz znakomity materiał źródłowy sprawiają, że film – nawet jeżeli już doskonale znamy historię – ogląda się z dużym zainteresowaniem. Specyficzny styl Luhrmanna może dla wielu widzów okazać się zbyt drażniący i niedopasowany do treści utworu, a w ostatecznym rozrachunku doprowadzić nawet do wyjścia z kinowej sali, ale bez wątpienia próba opowiedzenia „Wielkiego Gatsby’ego” w taki sposób jest ciekawym eksperymentem i sprawia, że reżyserowi nie grozi oskarżenie o kopiowanie pomysłów swoich poprzedników.
Luhrmann, który zasłynął przede wszystkim ekranizacją „Romea i Julii” oraz musicalem „Moulin Rouge”, ponownie serwuje widzom dzieło w charakterystycznym dla siebie formacie: barwnym, dynamicznym, roztańczonym, ze zbyt agresywną muzyką oraz zapadającymi w pamięć, przerysowanymi scenami i bohaterami. Dosłownie każda postać ukazująca się na ekranie jest znacznie bardziej wyrazista niż jej odpowiednik z poprzednich wersji. Gatsby wydaje się bardziej tajemniczy i jednocześnie bardziej niezręczny, Daisy bardziej zagubiona i smutniejsza, Tom bardziej wysportowany i w większym stopniu reprezentujący styl „macho”, Klipspringer bardziej szalony, Wolfsheim bardziej odpychający, a Nick jeszcze bardziej stwarza wrażenie bezosobowego półgłówka. Momentami można odnieść paradoksalne wrażenie, że to właśnie te mocno zarysowane charaktery, balansujące na skraju groteski, lepiej niż wcześniejsze stonowane kreacje oddają specyfikę postaci znanych z kart powieści.
W filmie Luhrmanna znacznie mniej – w porównaniu na przykład z wersją Jacka Claytona – zostawiono miejsca na domysły i sugestie; więcej zostało ukazane wprost, zwłaszcza w kwestii zepsucia amerykańskiego społeczeństwa lat dwudziestych poprzedniego wieku. Powieść Francisa Scotta Fitzgeralda, poza tym, że jest historią nieszczęśliwej miłości i nieskończonej nadziei, opowiada także o moralnym upadku, źle funkcjonującym prawie i społecznej obłudzie. Zdaje się, iż Baz Luhrmann starał się zwrócić większą niż jego poprzednicy uwagę właśnie na tę warstwę „Wielkiego Gatsby’ego”, jednocześnie podkreślając niesłabnącą aktualność dzieła.
Wystawny styl reżysera sprawia, że widz może cieszyć oczy znakomitymi dekoracjami i strojami, które bez trudu wprowadzają go w klimat czasów prohibicji. Niestety, spójną kompozycję wizualną rozbija ścieżka dźwiękowa. Dysonans między oglądanym na ekranie obrazem Ameryki lat dwudziestych a towarzyszącą mu współczesną muzyką jest tak duży, że po kilkunastu minutach film robi się po prostu męczący, a kolejne sceny budzą coraz silniejsze pragnienie jakiejś odmiany.
Taka kompozycja znajduje jednak, jak się okazuje, pewne uzasadnienie – udaje się dzięki niej skutecznie wywołać u widza uczucie niesmaku względem stylu życia niektórych bohaterów. Nie można przy tym zapomnieć o jeszcze jednej rzeczy – Gatsby nie znosił organizowanych przez siebie imprez. Przez pierwszą część filmu – zgodnie zresztą z literackim pierwowzorem – tytułowego bohatera prawie w ogóle nie ma na ekranie. Sporadycznie tylko pojawia się niewyraźna sylwetka zapatrzona w migające zielone światło lub wyglądająca z okna, a widz od początku ma świadomość, że Wielki Gatsby, nomen omen, jest jednostką wyjątkową.
W pierwszej partii filmu kamera sprawia wrażenie nadaktywnej, nie przestając wędrować nawet podczas najbardziej powolnych i kameralnych scen. Po nużącym, bardzo dynamicznym i obfitym wizualnie wstępie widz wyczekuje chwili, w której wreszcie na dłużej zawita na ekranie sam Gatsby; instynktownie czuje się bowiem, że tylko on może wnieść choć odrobinę spokoju we wszechogarniający chaos. Nie znaczy to, iż w momencie wejścia bohatera na scenę film traci swój dynamizm, ale opowieść na pewno robi się nieco bardziej stonowana, coraz większe znaczenie mają bardziej kameralne sceny i emocje przeżywane przez postaci.
Niestety, najsłabszym ogniwem dzieła wciąż pozostaje muzyka. Chociaż można się domyślać, że użycie współczesnej ścieżki dźwiękowej ma podkreślać aktualność historii, nie zmienia to faktu, iż momentami kompozycja muzyki z obrazem po prostu drażni pod względem estetycznym, a oczywistość omawianego zabiegu niebezpiecznie zbliża się do banału i groteski.
Ciekawym chwytem wydaje się położenie nieco większego nacisku na postać Nicka, czyli głównego narratora z powieści. Rama narracyjna, która była niemal zupełnie przezroczysta, zyskała w filmie Luhrmanna dodatkowe rozbudowanie. Nick nie jest już tylko osobą opowiadającą o oglądanych wydarzeniach, ale staje się też autorem książki zatytułowanej „Wielki Gatsby”. Przez to znacznie większą uwagę zwraca się nie na jego rolę bezosobowego narratora, lecz właśnie autora. W tym kontekście sceny, w których Nick po śmierci Gatsby’ego okazuje się jedyną osobą, dla jakiej ma on jeszcze znaczenie, proszą się o dodatkową interpretację, ukazując relację między pisarzem a snutą przez niego opowieścią.
Niezależnie jednak od powyższego, „Wielki Gatsby” pozostaje po prostu wciągającym melodramatem. Dobra gra aktorska, zwłaszcza Leonarda DiCaprio i Joela Edgertona, urzekające kostiumy i scenografia oraz znakomity materiał źródłowy sprawiają, że film – nawet jeżeli już doskonale znamy historię – ogląda się z dużym zainteresowaniem. Specyficzny styl Luhrmanna może dla wielu widzów okazać się zbyt drażniący i niedopasowany do treści utworu, a w ostatecznym rozrachunku doprowadzić nawet do wyjścia z kinowej sali, ale bez wątpienia próba opowiedzenia „Wielkiego Gatsby’ego” w taki sposób jest ciekawym eksperymentem i sprawia, że reżyserowi nie grozi oskarżenie o kopiowanie pomysłów swoich poprzedników.
„Wielki Gatsby” („The Great Gatsby”). Reżyseria: Baz Luhrmann. Scenariusz: Baz Luhrmann, Craig Pearce. Obsada: Leonardo DiCaprio, Tobey Maguire, Carey Mulligan, Joel Edgerton, Elizabeth Debicki. Gatunek: melodramat. Produkcja: Australia / USA 2013, 142 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |