KRONOS POŻERAJĄCY WŁASNEGO SYNA (I CZYTELNIKA)
A
A
A
Niewątpliwie od kilku tygodni do grona czołowych celebrytów w naszym kraju trzeba zaliczać Witolda i Ritę Gombrowiczów. Dziesiątki czasopism i portali zamieszczają własne bądź przekopiowane wywiady z wdową po autorze „Pornografii” – stymulowane kampanią promocyjną wokół jego „tajnego dziennika” i same tę kampanię napędzające – w których nie tylko tłumaczy ona powody publikacji „ostatniego dzieła” męża, lecz jest także prowokowana do komentowania jego przygód homoseksualnych tudzież własnego stwierdzenia, że żyjąc z nim, czuła się jak mniszka. Z kolei (podwójna) podobizna samego Gombrowicza atakuje nas zewsząd na okładce „Kronosu”; wprawdzie nie spotkałam jej na billboardach, ale książką tą ekscytowały się nawet telewizje śniadaniowe i plotkarskie witryny typu „Kozaczek.pl”, który w swoim stylu podkreślał, że chodzi o zapiski długo skrywane przed opinią publiczną oraz że zapowiada się „literacki skandal”, na potwierdzenie czego zacytowano fragment o k***ach.
Cały ten bezprecedensowy szum medialny rozpalił istną gorączkę, czemu trudno się dziwić, skoro wmawiano nam, iż mamy do czynienia co najmniej z wydarzeniem literackim dekady. I owszem, wydarzeniem publikacja prywatnych notatek Gombrowicza jest, chociaż raczej jako fenomen dla psychologii społecznej, nie literaturoznawstwa. Albo inaczej: dzięki „Kronosowi” literaturoznawca uzyska szereg informacji odsłaniających najmniej zbadane obszary życia oraz poczynania autora (głównie dzięki rozbudowanym przypisom), jednak już tzw. przeciętny zjadacz książki, którego przekonano, że „legendarne” zapiski tak modnego dziś Gombrowicza to absolutne „must have” sezonu, będzie przypominał głodnego, któremu do jedzenia podsunięto mydło. Może się wpienić… Sytuację tę tylko pozorne podobieństwo łączy z „boomem na Blooma” w latach 70., czyli masowym kupowaniem „Ulissesa”, którego później odkładało się na półkę ad Kalendas Graecas. Wszak zawiłości czy wieloznaczności (językowych, o faktograficznych jeszcze powiem) bynajmniej tu nie napotkamy – a mimo to przedzieranie się przez „Kronos” może stać się drogą przez mękę. Zresztą łatwo o wrażenie, że taką drogą było także opisywane (pardon: rejestrowane) w nim życie. Niby urozmaicone towarzysko, ale pełne przykrostek, zadrażnień, załatwiania spraw powszednich, niedomagań zdrowotnych – jałowe i nijakie. Jak czytamy w mikrobilansie pod rokiem 1952: „W ogóle: nuda, wzrastająca samotność, demoralizacja, próżniactwo, lektury i... czekanie, czekanie, czekanie!” (s. 149).
Tego rodzaju lapidarnym podsumowaniem, dotyczącym sfery finansowej, zdrowotnej, literackiej oraz erotycznej, kończy się każdy rok, rozbity na pisane w układzie miesięcznym, zdawkowe i beznamiętne sprawozdanie z wydarzeń, szczególnie jednak z chorób, zabiegów wokół pisanych i wydawanych utworów, kryzysów nerwowych czy „wyskoków” erotycznych (ocenie podlega intensywność życia seksualnego, nie związków). Mówienie o dzienniku zdaje się wręcz mylące, bo dat dziennych tu jak na lekarstwo, a forma i treść są brulionowe. Gwoli ilustracji – czerwiec 1957 r.: „Trudności z oddychaniem wzrastają. Interes z Klapczyńskim (9000 zł Rajskiemu). U La Belle z Lubomirskimi. PIW przesyła tekst Iwony – przerabiam. Intensywna praca nad tłomaczeniem Ferd. na francuski. Biorę inhalacje (Tito). Nie pomagają. Dusi mnie wcale nieźle. Idę do Zellnera, daje mi kropli (di-neumobron), pomaga. Kolacja u Czapskich z Dusiem. W Reksie Gómez zachwycony Ferd. – popularność jej wzrasta. U La Belle 2 razy – jej urodziny i jego. Sukces. Radiografia: rozdęcie płuc, trochę sklerozy, nadmiernego ciśnienia. Oskrzela w porządku. Katar w głębi nosa. Tłomaczenie Ferd. (na ukończeniu). Jeszcze trochę dusi w nocy. Zimna. Okno w Reksie – petycja. Przyszły egzemplarze Dziennika. U Russo (Pocho i Martita)” (s. 207).
Przykład ten akurat nie jest do końca reprezentatywny, trafiają się jeszcze bardziej wyżęte z obrazowości wykazy nazwisk, miejsc oraz hasła kojarzące się z czymś bodaj tylko Gombrowiczowi. Wobec ich enigmatyczności jesteśmy absolutnie zdani na objaśnienia, toteż chapeau bas należy się prof. Jerzemu Jarzębskiemu, a także żonie pisarza, którzy zgłębianiu jego życia poświęcili własne (co nb. okazało się trafną inwestycją). Nie sposób nie docenić benedyktyńskiego trudu odszyfrowywania znaczeń lakonicznych notatek autora „Kronosu”, choć bowiem wnikliwi gombrowiczolodzy zdążyli już wyszukać uchybienia w przypisach, komentarze te pozwalają zorientować się w suchych enumeracjach: są syntezą wiadomości z innych opracowań, a zarazem odsyłają do dzieł czy artykułów rozwijających dany wątek lub podają informacje o relacjach łączących Gombrowicza ze wspominaną osobą. Na marginesie warto dodać, że podobną rolę grają dobrze zharmonizowane z tekstem fotografie (właściwie jedyny plastyczny element tej książki).
À propos przypisów da się zauważyć ciekawe zjawisko, dające asumpt do interpretacji egzystencjalnej. Otóż autor „Ferdydurke” prowadził zapiski od 1952 r., wpierw rekonstruując wydarzenia wcześniejsze, potem na bieżąco. Przy chronologicznej lokalizacji tych pierwszych nieraz zawodzi go pamięć, do czego się przyznaje; wówczas wychodzi na jaw, że inni znają jego życiorys lepiej, a sprostowanie faktów rozpoczynają słowa: „Gombrowicz się myli” lub „Pomyłka Gombrowicza”. Tutaj do głosu dochodzi zmaganie się wspominającego z czasem; jeśli beznamiętnymi nazwałam jego notatki pod względem treści, to nie są takimi jako obraz pragnienia, wręcz obsesji ustanowienia porządku w chaosie własnego życia (vide „Kosmos”). Najwyraźniejszym tego dowodem zamieszczone w odbitkach tableaux, owoc „wzrastającej wrażliwości na kalendarz. Daty. Rocznice. Okresy” (słowa te przywołuje w przedmowie za „Dziennikiem” pisarza jego żona w kontekście „Kronosu”). Tak jak metafor przestrzennych używamy, aby w terminach bliskich nam mówić o niepochwytnym czasie, tak owe tableaux odzwierciedlają długotrwałe oraz mozolne (por. dopiski) próby przestrzennego rozpracowania osobistej biografii, stworzenia ścisłego tabelarycznego (wręcz „bankowego”) kalendarium – jakby chciało się zamknąć czas w dobrze opisanych rubrykach, bez miejsc niedookreślonych. Na tę – rzekłabym – buchalterię zwraca zresztą uwagę w posłowiu Jarzębski.
Wyłącznie w powyższym sensie można by mówić, że „Kronos” był komponowany, wydaje się bowiem oczywiste, że widzimy tu „stopień zero” pisania – wypowiedź do granic przezroczystą formalnie. Trzeba się zgodzić z Ritą Gombrowicz, która w gęsto cytowanym w Internecie wywiadzie dla „Newsweeka” powiedziała m.in.: „»Kronos« to było jego życie, jego pamięć. Nie chodziło mu o to, co się stanie z tym tekstem po jego śmierci. »Kronos« był dla niego. Witold chciał wiedzieć, kim jest naprawdę. I jakie naprawdę było jego życie. Bo wszystkie inne jego książki są literacką konstrukcją”. W świetle przytoczonych słów staje się zrozumiałe, dlaczego notatki te uważał za tak cenne, by nakazać sekretarce (przyszłej żonie) ratowanie przede wszystkim ich w razie pożaru. Kiedy jednak uznamy, że istotnie pokazują „kim był naprawdę”, że są – mimo sceptycyzmu samego Gombrowicza – wyzwoleniem od Formy, stajemy przed prawdą tyleż okrutną, co banalną: z „Kronosu” wyłania się zmęczony życiem, dość żałosny, małostkowy egotysta. Ta ludzka ułomność i nędza zdaje się bardziej przerażająca niż najbardziej wykoślawione miny-formy Miętusa i Syfona. Toteż opis Leona z „Kosmosu” podczas nocnej inicjacji narratora w jego tajemnicę sprawia wrażenie nieomal autoportretu Gombrowicza: „Niespodziewanie oświetlił latarką własną twarz. Binokle, łysina, usta, wszystko. / Zamknięte oczy. Lubieżnik. Męczennik. Powiedział: / — Innych widoków nie ma”.
A jednak nieprawda, są inne widoki – właśnie te będące literacką konstrukcją. Zatem czy dobrze, iż ujrzał światło dzienne także widok najbardziej pozbawiony masek? Niejeden zawoła: „Precz z pruderią! Takie jest życie!”, a komuś może nieść pociechę fakt, że „wielki pisarz” również borykał się z egzemą, jednak czy przypadkiem na plan pierwszy nie wysuwa się szukanie taniej sensacji? I czy stwierdzenie Rity: „»Kronos« był dla niego” nie pozostaje w sprzeczności z uwypuklanym przez nią zamiarem upublicznienia go przez Gombrowicza? Niezależnie, jakie cele jej przyświecały i kto na owej książce najwięcej zyskał, wydaje się, że przekroczono pewną miarę zużytkowania tekstu użytkowego. Po pierwsze, znanego autora potraktowano niczym ikonę marketingową, po drugie, w działaniach tych łatwo dopatrzyć się tabloidowej inklinacji do obnażania prywatności „po godzinach pracy” – co nie oznacza, że nagle król jest nagi, przecież Gombrowicz jak mało kto wydrwiwał wszystkich drapujących się w szaty dostojności i kompromitował kołtuństwo, a i o jego „niepoprawnym” życiu wiele już wiedzieliśmy. Dlatego – choć w oczach depozytariuszki „Kronosu” nasze społeczeństwo dopiero teraz dojrzało do zmierzenia się z treścią tych zapisków – kontrowersyjna okazuje się nie tyle zawartość, ile zasadność ich wydania. Stanowią co prawda niezbędne dopełnienie „dzieł wszystkich” jako ostatni element układanki pod tytułem „Gombrowicz”, niebagatelny dokument, ale nie utwór czy dzieło sensu stricto.
Dobrze mieć tego świadomość, by przystąpiwszy do lektury, nie wydać z siebie jęku rozpaczy Gałkiewicza: „Jak zachwyca, jeśli nie zachwyca?”. Owo poczucie roznieca na nowo nieskończoną dyskusję, czym jest literatura, co warto wydawać itd. Czy wartość „Kronosu” płynie jedynie stąd, że Gombrowicz – o, ironio! – wielkim pisarzem był, podczas gdy część dzienników np. będących świadectwem Holocaustu, acz posiada więcej „tradycyjnych” cech literackich, ceni się bardziej za walory poznawcze? Nie należy też traktować zbyt serio mojej aluzji do „Tajnego dziennika” Białoszewskiego, gdyż w wypadku autora „Szumów, zlepów, ciągów” jest to naturalne przedłużenie twórczości (czy „życiopisania”), nie czujemy zgrzytu. Surowe zapiski Gombrowicza są jakby „nie jego” – czy z powodu naszego przyzwyczajenia?
Skoro w „Dzienniku” dominowało „ja”, może chodzi o „nie-ja”, które by było mną-człowiekiem? Abstrahując od egotyzmu pisarza, książka wydaje się mieć innego głównego bohatera; jej tytuł w konfrontacji z treścią brzmi pretensjonalnie, lecz to Kronos okazuje się prawdziwym protagonistą. Mówiąc o owej publikacji, sama machinalnie tworzę dopełniacz „Kronosa” – może ulegam ekspansywności „żywotnej” końcówki, a może nie potrafię myśleć o Kronosie inaczej aniżeli o upersonifikowanym czasie, bestialskim, pożerającym wszystko niczym jego odpowiednik Saturn z obrazu Goi. O ile byłby Gombrowicz ojcem „Kronosu”, o tyle był również synem czasu, pożeranym przezeń jak każde inne dziecko. Zapiski te stanowią przeto przygnębiającą wiwisekcję szamotaniny z własnym starzeniem się.
Warto na koniec powrócić do kwestii zawiedzionych oczekiwań. Góra urodziła mysz, nadmuchany balon pęka z hukiem, który przypomina wybuch śmiechu. I tu pragnę zacytować Przemysława Czaplińskiego tłumaczącego w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wymowę „Trans-Atlantyku”: „Gombrowicz narrator doprowadził obie wspólnoty do skrajności – bo przecież jedna i druga [„Ojczyzna” i „synczyzna” – przyp. mój] planuje zabójstwo – po czym odsłonił przed nimi pustkę (…), czyli (…) nieobecność uzasadnień. I w obliczu tej pustki rozlega się śmiech. Jest on korektą roszczeń absolutnych, odpowiedzią na kosmos, w którym nie ma nic absolutnego”. Sam Gombrowicz – nie narrator, autor, ale człowiek – wyłaniający się z tych intymnych notatek nie wygląda na kogoś, kto by śmiechem metafizycznym potrafił zapchać „dziurę w bycie”.
Zapis kończy uwaga, iż „stosunki z Kotem [tj. Konstantym Jeleńskim – przyp. mój] bliskie zerwania”, wtedy gdy bliskie były też zerwania jego stosunki z życiem, co jego żona opowiedziała w „Gombrowiczu w Europie” w sposób o wiele bardziej (jak to zresztą ujęto w przypisie) przejmujący. W „Kronosie” brak fajerwerków, dystansu, oczyszczającego śmiechu, jest coraz bardziej pochłaniający człowieka Czas. A jednak słychać tutaj Gombrowiczowski śmiech zza grobu: śmieje się on z naszej postępowości à la Młodziakowie – byliśmy gotowi na kpiny i obrazoburstwo, tymczasem zaskoczył nas obliczem, jakiego jeszcze nie pokazał. Jeśli zatem zwycięstwo przez śmiech, to nie nad przemijaniem, lecz nad czytelnikami, którzy dostali prywatność Gombrowicza na pożarcie, ale ostatecznie to „Kronos” pożarł ich czas i pieniądze. Temu więc, kto liczył na coś innego niż to, co otrzymał, można by przypomnieć: „Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!”.
Cały ten bezprecedensowy szum medialny rozpalił istną gorączkę, czemu trudno się dziwić, skoro wmawiano nam, iż mamy do czynienia co najmniej z wydarzeniem literackim dekady. I owszem, wydarzeniem publikacja prywatnych notatek Gombrowicza jest, chociaż raczej jako fenomen dla psychologii społecznej, nie literaturoznawstwa. Albo inaczej: dzięki „Kronosowi” literaturoznawca uzyska szereg informacji odsłaniających najmniej zbadane obszary życia oraz poczynania autora (głównie dzięki rozbudowanym przypisom), jednak już tzw. przeciętny zjadacz książki, którego przekonano, że „legendarne” zapiski tak modnego dziś Gombrowicza to absolutne „must have” sezonu, będzie przypominał głodnego, któremu do jedzenia podsunięto mydło. Może się wpienić… Sytuację tę tylko pozorne podobieństwo łączy z „boomem na Blooma” w latach 70., czyli masowym kupowaniem „Ulissesa”, którego później odkładało się na półkę ad Kalendas Graecas. Wszak zawiłości czy wieloznaczności (językowych, o faktograficznych jeszcze powiem) bynajmniej tu nie napotkamy – a mimo to przedzieranie się przez „Kronos” może stać się drogą przez mękę. Zresztą łatwo o wrażenie, że taką drogą było także opisywane (pardon: rejestrowane) w nim życie. Niby urozmaicone towarzysko, ale pełne przykrostek, zadrażnień, załatwiania spraw powszednich, niedomagań zdrowotnych – jałowe i nijakie. Jak czytamy w mikrobilansie pod rokiem 1952: „W ogóle: nuda, wzrastająca samotność, demoralizacja, próżniactwo, lektury i... czekanie, czekanie, czekanie!” (s. 149).
Tego rodzaju lapidarnym podsumowaniem, dotyczącym sfery finansowej, zdrowotnej, literackiej oraz erotycznej, kończy się każdy rok, rozbity na pisane w układzie miesięcznym, zdawkowe i beznamiętne sprawozdanie z wydarzeń, szczególnie jednak z chorób, zabiegów wokół pisanych i wydawanych utworów, kryzysów nerwowych czy „wyskoków” erotycznych (ocenie podlega intensywność życia seksualnego, nie związków). Mówienie o dzienniku zdaje się wręcz mylące, bo dat dziennych tu jak na lekarstwo, a forma i treść są brulionowe. Gwoli ilustracji – czerwiec 1957 r.: „Trudności z oddychaniem wzrastają. Interes z Klapczyńskim (9000 zł Rajskiemu). U La Belle z Lubomirskimi. PIW przesyła tekst Iwony – przerabiam. Intensywna praca nad tłomaczeniem Ferd. na francuski. Biorę inhalacje (Tito). Nie pomagają. Dusi mnie wcale nieźle. Idę do Zellnera, daje mi kropli (di-neumobron), pomaga. Kolacja u Czapskich z Dusiem. W Reksie Gómez zachwycony Ferd. – popularność jej wzrasta. U La Belle 2 razy – jej urodziny i jego. Sukces. Radiografia: rozdęcie płuc, trochę sklerozy, nadmiernego ciśnienia. Oskrzela w porządku. Katar w głębi nosa. Tłomaczenie Ferd. (na ukończeniu). Jeszcze trochę dusi w nocy. Zimna. Okno w Reksie – petycja. Przyszły egzemplarze Dziennika. U Russo (Pocho i Martita)” (s. 207).
Przykład ten akurat nie jest do końca reprezentatywny, trafiają się jeszcze bardziej wyżęte z obrazowości wykazy nazwisk, miejsc oraz hasła kojarzące się z czymś bodaj tylko Gombrowiczowi. Wobec ich enigmatyczności jesteśmy absolutnie zdani na objaśnienia, toteż chapeau bas należy się prof. Jerzemu Jarzębskiemu, a także żonie pisarza, którzy zgłębianiu jego życia poświęcili własne (co nb. okazało się trafną inwestycją). Nie sposób nie docenić benedyktyńskiego trudu odszyfrowywania znaczeń lakonicznych notatek autora „Kronosu”, choć bowiem wnikliwi gombrowiczolodzy zdążyli już wyszukać uchybienia w przypisach, komentarze te pozwalają zorientować się w suchych enumeracjach: są syntezą wiadomości z innych opracowań, a zarazem odsyłają do dzieł czy artykułów rozwijających dany wątek lub podają informacje o relacjach łączących Gombrowicza ze wspominaną osobą. Na marginesie warto dodać, że podobną rolę grają dobrze zharmonizowane z tekstem fotografie (właściwie jedyny plastyczny element tej książki).
À propos przypisów da się zauważyć ciekawe zjawisko, dające asumpt do interpretacji egzystencjalnej. Otóż autor „Ferdydurke” prowadził zapiski od 1952 r., wpierw rekonstruując wydarzenia wcześniejsze, potem na bieżąco. Przy chronologicznej lokalizacji tych pierwszych nieraz zawodzi go pamięć, do czego się przyznaje; wówczas wychodzi na jaw, że inni znają jego życiorys lepiej, a sprostowanie faktów rozpoczynają słowa: „Gombrowicz się myli” lub „Pomyłka Gombrowicza”. Tutaj do głosu dochodzi zmaganie się wspominającego z czasem; jeśli beznamiętnymi nazwałam jego notatki pod względem treści, to nie są takimi jako obraz pragnienia, wręcz obsesji ustanowienia porządku w chaosie własnego życia (vide „Kosmos”). Najwyraźniejszym tego dowodem zamieszczone w odbitkach tableaux, owoc „wzrastającej wrażliwości na kalendarz. Daty. Rocznice. Okresy” (słowa te przywołuje w przedmowie za „Dziennikiem” pisarza jego żona w kontekście „Kronosu”). Tak jak metafor przestrzennych używamy, aby w terminach bliskich nam mówić o niepochwytnym czasie, tak owe tableaux odzwierciedlają długotrwałe oraz mozolne (por. dopiski) próby przestrzennego rozpracowania osobistej biografii, stworzenia ścisłego tabelarycznego (wręcz „bankowego”) kalendarium – jakby chciało się zamknąć czas w dobrze opisanych rubrykach, bez miejsc niedookreślonych. Na tę – rzekłabym – buchalterię zwraca zresztą uwagę w posłowiu Jarzębski.
Wyłącznie w powyższym sensie można by mówić, że „Kronos” był komponowany, wydaje się bowiem oczywiste, że widzimy tu „stopień zero” pisania – wypowiedź do granic przezroczystą formalnie. Trzeba się zgodzić z Ritą Gombrowicz, która w gęsto cytowanym w Internecie wywiadzie dla „Newsweeka” powiedziała m.in.: „»Kronos« to było jego życie, jego pamięć. Nie chodziło mu o to, co się stanie z tym tekstem po jego śmierci. »Kronos« był dla niego. Witold chciał wiedzieć, kim jest naprawdę. I jakie naprawdę było jego życie. Bo wszystkie inne jego książki są literacką konstrukcją”. W świetle przytoczonych słów staje się zrozumiałe, dlaczego notatki te uważał za tak cenne, by nakazać sekretarce (przyszłej żonie) ratowanie przede wszystkim ich w razie pożaru. Kiedy jednak uznamy, że istotnie pokazują „kim był naprawdę”, że są – mimo sceptycyzmu samego Gombrowicza – wyzwoleniem od Formy, stajemy przed prawdą tyleż okrutną, co banalną: z „Kronosu” wyłania się zmęczony życiem, dość żałosny, małostkowy egotysta. Ta ludzka ułomność i nędza zdaje się bardziej przerażająca niż najbardziej wykoślawione miny-formy Miętusa i Syfona. Toteż opis Leona z „Kosmosu” podczas nocnej inicjacji narratora w jego tajemnicę sprawia wrażenie nieomal autoportretu Gombrowicza: „Niespodziewanie oświetlił latarką własną twarz. Binokle, łysina, usta, wszystko. / Zamknięte oczy. Lubieżnik. Męczennik. Powiedział: / — Innych widoków nie ma”.
A jednak nieprawda, są inne widoki – właśnie te będące literacką konstrukcją. Zatem czy dobrze, iż ujrzał światło dzienne także widok najbardziej pozbawiony masek? Niejeden zawoła: „Precz z pruderią! Takie jest życie!”, a komuś może nieść pociechę fakt, że „wielki pisarz” również borykał się z egzemą, jednak czy przypadkiem na plan pierwszy nie wysuwa się szukanie taniej sensacji? I czy stwierdzenie Rity: „»Kronos« był dla niego” nie pozostaje w sprzeczności z uwypuklanym przez nią zamiarem upublicznienia go przez Gombrowicza? Niezależnie, jakie cele jej przyświecały i kto na owej książce najwięcej zyskał, wydaje się, że przekroczono pewną miarę zużytkowania tekstu użytkowego. Po pierwsze, znanego autora potraktowano niczym ikonę marketingową, po drugie, w działaniach tych łatwo dopatrzyć się tabloidowej inklinacji do obnażania prywatności „po godzinach pracy” – co nie oznacza, że nagle król jest nagi, przecież Gombrowicz jak mało kto wydrwiwał wszystkich drapujących się w szaty dostojności i kompromitował kołtuństwo, a i o jego „niepoprawnym” życiu wiele już wiedzieliśmy. Dlatego – choć w oczach depozytariuszki „Kronosu” nasze społeczeństwo dopiero teraz dojrzało do zmierzenia się z treścią tych zapisków – kontrowersyjna okazuje się nie tyle zawartość, ile zasadność ich wydania. Stanowią co prawda niezbędne dopełnienie „dzieł wszystkich” jako ostatni element układanki pod tytułem „Gombrowicz”, niebagatelny dokument, ale nie utwór czy dzieło sensu stricto.
Dobrze mieć tego świadomość, by przystąpiwszy do lektury, nie wydać z siebie jęku rozpaczy Gałkiewicza: „Jak zachwyca, jeśli nie zachwyca?”. Owo poczucie roznieca na nowo nieskończoną dyskusję, czym jest literatura, co warto wydawać itd. Czy wartość „Kronosu” płynie jedynie stąd, że Gombrowicz – o, ironio! – wielkim pisarzem był, podczas gdy część dzienników np. będących świadectwem Holocaustu, acz posiada więcej „tradycyjnych” cech literackich, ceni się bardziej za walory poznawcze? Nie należy też traktować zbyt serio mojej aluzji do „Tajnego dziennika” Białoszewskiego, gdyż w wypadku autora „Szumów, zlepów, ciągów” jest to naturalne przedłużenie twórczości (czy „życiopisania”), nie czujemy zgrzytu. Surowe zapiski Gombrowicza są jakby „nie jego” – czy z powodu naszego przyzwyczajenia?
Skoro w „Dzienniku” dominowało „ja”, może chodzi o „nie-ja”, które by było mną-człowiekiem? Abstrahując od egotyzmu pisarza, książka wydaje się mieć innego głównego bohatera; jej tytuł w konfrontacji z treścią brzmi pretensjonalnie, lecz to Kronos okazuje się prawdziwym protagonistą. Mówiąc o owej publikacji, sama machinalnie tworzę dopełniacz „Kronosa” – może ulegam ekspansywności „żywotnej” końcówki, a może nie potrafię myśleć o Kronosie inaczej aniżeli o upersonifikowanym czasie, bestialskim, pożerającym wszystko niczym jego odpowiednik Saturn z obrazu Goi. O ile byłby Gombrowicz ojcem „Kronosu”, o tyle był również synem czasu, pożeranym przezeń jak każde inne dziecko. Zapiski te stanowią przeto przygnębiającą wiwisekcję szamotaniny z własnym starzeniem się.
Warto na koniec powrócić do kwestii zawiedzionych oczekiwań. Góra urodziła mysz, nadmuchany balon pęka z hukiem, który przypomina wybuch śmiechu. I tu pragnę zacytować Przemysława Czaplińskiego tłumaczącego w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wymowę „Trans-Atlantyku”: „Gombrowicz narrator doprowadził obie wspólnoty do skrajności – bo przecież jedna i druga [„Ojczyzna” i „synczyzna” – przyp. mój] planuje zabójstwo – po czym odsłonił przed nimi pustkę (…), czyli (…) nieobecność uzasadnień. I w obliczu tej pustki rozlega się śmiech. Jest on korektą roszczeń absolutnych, odpowiedzią na kosmos, w którym nie ma nic absolutnego”. Sam Gombrowicz – nie narrator, autor, ale człowiek – wyłaniający się z tych intymnych notatek nie wygląda na kogoś, kto by śmiechem metafizycznym potrafił zapchać „dziurę w bycie”.
Zapis kończy uwaga, iż „stosunki z Kotem [tj. Konstantym Jeleńskim – przyp. mój] bliskie zerwania”, wtedy gdy bliskie były też zerwania jego stosunki z życiem, co jego żona opowiedziała w „Gombrowiczu w Europie” w sposób o wiele bardziej (jak to zresztą ujęto w przypisie) przejmujący. W „Kronosie” brak fajerwerków, dystansu, oczyszczającego śmiechu, jest coraz bardziej pochłaniający człowieka Czas. A jednak słychać tutaj Gombrowiczowski śmiech zza grobu: śmieje się on z naszej postępowości à la Młodziakowie – byliśmy gotowi na kpiny i obrazoburstwo, tymczasem zaskoczył nas obliczem, jakiego jeszcze nie pokazał. Jeśli zatem zwycięstwo przez śmiech, to nie nad przemijaniem, lecz nad czytelnikami, którzy dostali prywatność Gombrowicza na pożarcie, ale ostatecznie to „Kronos” pożarł ich czas i pieniądze. Temu więc, kto liczył na coś innego niż to, co otrzymał, można by przypomnieć: „Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!”.
Witold Gombrowicz: „Kronos”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |