MISTERIUM CZYSTEGO DŹWIĘKU
A
A
A
Pamiętam moment wydania albumu „Officium”. Było to pierwsze wspólne nagranie dokonane przez Jana Garbarka wraz z kwartetem wokalnym Hilliard Ensemble. Średniowieczne i renesansowe wielogłosowe pieśni w najlepszym wykonaniu zostały zespolone z brzmieniem saksofonu i talentem Jana Garbarka.
Napisałem zespolone, ale pojawiły się także głosy krytyczne, jakoby artysta „przykrył” partie śpiewane. Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z konfrontacją, a nawet aktem zniszczenia. Nagranie spowodowało pewien zamęt, bo nikt czegoś takiego wcześniej nie zrobił. A jednak słuchacze zareagowali, kupując album w znacznych ilościach. Zrozumieli, że Garbarek nie robi muzyce krzywdy. Nie jest „rzeźnikiem saksofonu”. Nie kroi, nie wałkuje – nie rozmontowuje muzyki. Z tego to powodu ma zarazem wielu wrogów, którzy uważają go za twórcę pustej muzyki, wstecznego, zapatrzonego w europejskie brzmienia nudziarza. Tacy słuchacze projekt „Officium” zbyli wzruszeniem ramion. Ich zdaniem muzyk improwizujący powinien używać „awangardowych” technik gry (przedęcia i inne wzdęcia), albo przynajmniej swingować. Garbarek zaś wyzbył się wszelkiego swingu, a instrument traktuje z szacunkiem. Jest wolnym skandynawskim ptakiem i od wielu lat chętniej spogląda na bliższą mu tradycję muzyki europejskiej, a nawet azjatyckiej. Ale przecież już kwartet z Jarrett’em był inny, ale może nie każdy chciał to usłyszeć.
Pamiętam moją pierwszą fascynację Garbarkiem – album „It’s OK. to Listen to the Grey Voice”. Przenikanie się brzmień saksofonu sopranowego z elektryczną gitarą Davida Torna zadziwiało swoją śmiałością. Ale kiedy poszedłem na swój pierwszy koncert Garbarka, artysta był już w innym miejscu swojej drogi. Było to na początku lat 90. w Londynie. Zaprezentował wtedy muzykę z albumu „I Took up to the Runes”. Zagrał wraz z Eberhardtem Weberem na elektrycznym kontrabasie, Reinerem Bruninghausem na instrumentach klawiszowych oraz Nana Vasconcelosem na instrumentach perkusyjnych. Ówczesne brzmienie zespołu było doprawdy zniewalające. Było swoistym wyzwaniem do skupienia. Mój drugi koncert Garbarka w kościele w Aleksandrowicach w Bielsku-Białej był już inny. Skład zespołu uległ zmianie. Na instrumentach perkusyjnych zagrała wtedy Marylin Mazur. Ale efekt nie był już tak silny. Może dlatego, że zacząłem wtedy coraz bardziej wnikać zainteresowaniami w scenę nowojorską i norweski saksofonista zaczął mi się wydawać muzykiem zbyt łagodnym, a co gorsza nie czującym ducha czasu.
Dopiero późniejsze nieme spotkanie z Janem Garbarkiem w jednej z moich ulubionych katowickich kafejek stało się dla mnie kolejnym przełomem. Artysta ze spokojem oczekiwał na swój katowicki koncert. Zrozumiałem wtedy, że ten skromny człowiek nie chce brać udziału w swoistym „artystycznym wyścigu szczurów”. Poczułem się dziwnie winny, że nie miałem biletu na jego występ, ale obiecałem sobie, że następnym razem będę w tej samej kafejce czekać na jego koncert z biletem w kieszeni.
No i znów przyjechał do Katowic. Tym razem wraz z Hilliard Ensemble. Od czasu powstania muzyki zarejestrowanej na „Officium” muzycy razem wydali albumy „Mnemosyne” i „Officium Novum”. Wybór repertuaru był zatem spory. Utwory wykonywano attaca, co przemieniło je w suitę, a koncert w misterium. Było to spotkanie z muzyką, której jedną z podstawowych wartości jest możność cieszenia się czystym dźwiękiem. Zgranie głosów czterech starszych już wokalistów, tworzących Hilliard Ensemble, jest zdumiewające. Ale jeszcze większe wrażenie robią, kiedy oddalają się od siebie, śpiewając partie solowe. A oddalali się dosłownie, bo kilkukrotnie spacerowali kościelnymi nawami. Można wtedy w pełni docenić ich talent i subtelne głosowe różnice. Garbarek zaś obecnie wydaje się być z tego samego muzycznego świata. On ich śpiewanie doskonale rozumie. Jego czysta gra nie jest rezultatem karkołomnych analiz; swobodnie improwizuje, jakby był piątym głosem. Wydawało mi się, że przede wszystkim słuchał, a dopiero potem grał. Pozbawiony jest buty nakazującej słuchaczom i pozostałym muzykom zaakceptować ich zależność od lidera. Bo Garbarek jest i zarazem nie jest liderem tego projektu. Na lidera wyrasta raczej jakiś duch muzyki. I nie jest to nawet duch muzyki dawnej, gdyż wykonywane były pieśni z różnych epok. Być może mamy do czynienia z rodzajem skupienia, które sprawia, że naprawdę ważny staje się pojedynczy słuchacz. Z pewnością zapamiętam również ten koncert.
Napisałem zespolone, ale pojawiły się także głosy krytyczne, jakoby artysta „przykrył” partie śpiewane. Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z konfrontacją, a nawet aktem zniszczenia. Nagranie spowodowało pewien zamęt, bo nikt czegoś takiego wcześniej nie zrobił. A jednak słuchacze zareagowali, kupując album w znacznych ilościach. Zrozumieli, że Garbarek nie robi muzyce krzywdy. Nie jest „rzeźnikiem saksofonu”. Nie kroi, nie wałkuje – nie rozmontowuje muzyki. Z tego to powodu ma zarazem wielu wrogów, którzy uważają go za twórcę pustej muzyki, wstecznego, zapatrzonego w europejskie brzmienia nudziarza. Tacy słuchacze projekt „Officium” zbyli wzruszeniem ramion. Ich zdaniem muzyk improwizujący powinien używać „awangardowych” technik gry (przedęcia i inne wzdęcia), albo przynajmniej swingować. Garbarek zaś wyzbył się wszelkiego swingu, a instrument traktuje z szacunkiem. Jest wolnym skandynawskim ptakiem i od wielu lat chętniej spogląda na bliższą mu tradycję muzyki europejskiej, a nawet azjatyckiej. Ale przecież już kwartet z Jarrett’em był inny, ale może nie każdy chciał to usłyszeć.
Pamiętam moją pierwszą fascynację Garbarkiem – album „It’s OK. to Listen to the Grey Voice”. Przenikanie się brzmień saksofonu sopranowego z elektryczną gitarą Davida Torna zadziwiało swoją śmiałością. Ale kiedy poszedłem na swój pierwszy koncert Garbarka, artysta był już w innym miejscu swojej drogi. Było to na początku lat 90. w Londynie. Zaprezentował wtedy muzykę z albumu „I Took up to the Runes”. Zagrał wraz z Eberhardtem Weberem na elektrycznym kontrabasie, Reinerem Bruninghausem na instrumentach klawiszowych oraz Nana Vasconcelosem na instrumentach perkusyjnych. Ówczesne brzmienie zespołu było doprawdy zniewalające. Było swoistym wyzwaniem do skupienia. Mój drugi koncert Garbarka w kościele w Aleksandrowicach w Bielsku-Białej był już inny. Skład zespołu uległ zmianie. Na instrumentach perkusyjnych zagrała wtedy Marylin Mazur. Ale efekt nie był już tak silny. Może dlatego, że zacząłem wtedy coraz bardziej wnikać zainteresowaniami w scenę nowojorską i norweski saksofonista zaczął mi się wydawać muzykiem zbyt łagodnym, a co gorsza nie czującym ducha czasu.
Dopiero późniejsze nieme spotkanie z Janem Garbarkiem w jednej z moich ulubionych katowickich kafejek stało się dla mnie kolejnym przełomem. Artysta ze spokojem oczekiwał na swój katowicki koncert. Zrozumiałem wtedy, że ten skromny człowiek nie chce brać udziału w swoistym „artystycznym wyścigu szczurów”. Poczułem się dziwnie winny, że nie miałem biletu na jego występ, ale obiecałem sobie, że następnym razem będę w tej samej kafejce czekać na jego koncert z biletem w kieszeni.
No i znów przyjechał do Katowic. Tym razem wraz z Hilliard Ensemble. Od czasu powstania muzyki zarejestrowanej na „Officium” muzycy razem wydali albumy „Mnemosyne” i „Officium Novum”. Wybór repertuaru był zatem spory. Utwory wykonywano attaca, co przemieniło je w suitę, a koncert w misterium. Było to spotkanie z muzyką, której jedną z podstawowych wartości jest możność cieszenia się czystym dźwiękiem. Zgranie głosów czterech starszych już wokalistów, tworzących Hilliard Ensemble, jest zdumiewające. Ale jeszcze większe wrażenie robią, kiedy oddalają się od siebie, śpiewając partie solowe. A oddalali się dosłownie, bo kilkukrotnie spacerowali kościelnymi nawami. Można wtedy w pełni docenić ich talent i subtelne głosowe różnice. Garbarek zaś obecnie wydaje się być z tego samego muzycznego świata. On ich śpiewanie doskonale rozumie. Jego czysta gra nie jest rezultatem karkołomnych analiz; swobodnie improwizuje, jakby był piątym głosem. Wydawało mi się, że przede wszystkim słuchał, a dopiero potem grał. Pozbawiony jest buty nakazującej słuchaczom i pozostałym muzykom zaakceptować ich zależność od lidera. Bo Garbarek jest i zarazem nie jest liderem tego projektu. Na lidera wyrasta raczej jakiś duch muzyki. I nie jest to nawet duch muzyki dawnej, gdyż wykonywane były pieśni z różnych epok. Być może mamy do czynienia z rodzajem skupienia, które sprawia, że naprawdę ważny staje się pojedynczy słuchacz. Z pewnością zapamiętam również ten koncert.
Jan Garbarek & Hilliard Ensemble: Festival JazzArt; 1-go maja 2013 roku; Kościół św. Apostołów Piotra i Pawła.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |