DO DYCKIEGO WRÓCIĆ, KIEDY NADEJDZIE JESIEŃ
A
A
A
Z poezją Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego mierzyłem się wielokrotnie, czytałem niemal wszystkie wydane przez niego książki, ale ostatecznie pozostawałem zawsze w dużym stopniu nieprzekonany. Bez dogłębnych analiz: oczy gładko i równomiernie skanowały tekst, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej. Między innymi dlatego z przyjemnością przyjąłem propozycję zrecenzowania najnowszego zbioru wierszy poety, których wyboru dokonał Grzegorz Jankowicz.
Rozłożyłem się więc wygodnie na kanapie, zabrałem się za lekturę i zostałem kilkakrotnie zaskoczony! Po pierwsze: to bardzo trafnie dokonany wybór wierszy. Nie odniosłem wrażenia, które miałem często podczas lektury innych wyborów wierszy – wrażenia „podziurawienia” zamierzonej przez autora historii, de facto odesłania li tylko do tomów źródłowych. Po drugie: między wierszami Tkaczyszyna-Dyckiego z różnych okresów zachodzi szereg relacji niedostrzegalnych podczas sekwencyjnej, rozproszonej w czasie lektury (przepraszam za brak informacji w tym twierdzeniu – oczywiście między wszystkimi wierszami wszystkich poetów z wszystkich okresów zachodzi szereg... itd. – niemniej w przypadku Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego atmosferę przesyca klaustrofobiczne zagęszczenie, podobne temu z pogańskich wierszy Marka Obary). Klimat wyobcowania udziela się czytelnikowi coraz bardziej w miarę zagłębiania się w lekturę, udziela się także hipnotyzujący rytm (szczególnie tym, którzy mieli okazję słuchać poety czytającego własne utwory). W zestawieniu z reprezentacyjnymi poetami swojego pokolenia (mam tu na myśli w szczególności Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadurę) jest Tkaczyszyn-Dycki poetą z całą pewnością „osobnym”. Próżno szukać w jego poezji językowych błyskotek – jak wspomniałem na wstępie, nie są to wiersze oczarowujące „na pierwszy rzut oka” – dopiero nieco odważniejsza wyprawa odkrywa pełnię krajobrazu, o raczej wschodnim, chmurnym i deszczowym temperamencie.
LXXXV
wsłuchuj się w przeszłość
oni tam wciąż jeszcze są
jeszcze odciskają się gwałtem
jutro przyjdą Rosjanie
aby nam przypomnieć o trumnach
w których dzięki nim czujemy się
niezbędni od co najmniej dwóch
wieków czujemy się na swoim miejscu
jutro przyjdą Rosjanie
Hryniawska widzi ich jak znowu
niszczą jej ogród czyli Polskę
i tulipany co na jedno wychodzi
Kraina jest jednak mroczna, epatująca chorobą („codziennie umiera ponad 1000 chorych”, „LXXVIII”) czy raczej chorobami: podmiotu lirycznego i jego matki. Zresztą to bodaj najwyraźniejsza i najbardziej skomplikowana z opisywanych przez Tkaczyszyna-Dyckiego relacji. Dobrze oddają jej charakter pierwsze wersy wiersza „V” z debiutanckiego tomu „Nenia i inna wiersze”: „moja matka kościół osobny / moja matka kościół osobny w którym się narodziłem / na podobieństwo Jego niepodobny / i nałożyłem twarz na podobieństwo Jego niebaczny”. Czytelnik natknie się zresztą nieraz na owo Wojaczkowe dictum, eksperymenty w dziedzinie sacrum, wyeksponowaną cielesność okraszoną metafizycznym komentarzem i dyskursem obudowanym wokół pojęcia „polskości”. Swojsko poczuje się odbiorca twórczości Konrada Góry oraz neurotyczny postkresowiak. Najciekawszy wydał mi się jednak humor wplątany między wszystkie te mroczne figury; humor tworzący – zdaje mi się – niezależną warstwę, uprzestrzenniającą tekst, dla właściwego, odpowiadającego intencji kontekstu. Ale być może, czytam to tylko tak, gdyż jest wiosna i świeci (przynajmniej gdy piszę) słońce. Polecam czerpać ze słońca pełnymi garściami, otworzyć trzecie oko i rozłożyć się na łonie przyrody z czymś lżejszym, np. „50 twarzami Greya”, wyłączyć umysł i słuchać śpiewu ptaków. Do Dyckiego wrócić, kiedy nadejdzie jesień.
LXXXIII
jesień już Panie a ja nie mam domu
i coraz trudniej o siebie (w sąsiednim
pokoju umiera moja matka) kiedy
wracam z dyskoteki biblioteki apteki
taki już jestem: grzeszny lepki
od grzechu powiadają ci
którzy widzieli mnie wczoraj
rzuconego między psy
i kamienie i wyrywającego się jednemu
z nich na gwałt do owej dyskoteki
biblioteki apteki za którym wszakże poszedłem
najdalej wykupując dla matki zastrzyki
przeciwbólowe
Rozłożyłem się więc wygodnie na kanapie, zabrałem się za lekturę i zostałem kilkakrotnie zaskoczony! Po pierwsze: to bardzo trafnie dokonany wybór wierszy. Nie odniosłem wrażenia, które miałem często podczas lektury innych wyborów wierszy – wrażenia „podziurawienia” zamierzonej przez autora historii, de facto odesłania li tylko do tomów źródłowych. Po drugie: między wierszami Tkaczyszyna-Dyckiego z różnych okresów zachodzi szereg relacji niedostrzegalnych podczas sekwencyjnej, rozproszonej w czasie lektury (przepraszam za brak informacji w tym twierdzeniu – oczywiście między wszystkimi wierszami wszystkich poetów z wszystkich okresów zachodzi szereg... itd. – niemniej w przypadku Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego atmosferę przesyca klaustrofobiczne zagęszczenie, podobne temu z pogańskich wierszy Marka Obary). Klimat wyobcowania udziela się czytelnikowi coraz bardziej w miarę zagłębiania się w lekturę, udziela się także hipnotyzujący rytm (szczególnie tym, którzy mieli okazję słuchać poety czytającego własne utwory). W zestawieniu z reprezentacyjnymi poetami swojego pokolenia (mam tu na myśli w szczególności Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadurę) jest Tkaczyszyn-Dycki poetą z całą pewnością „osobnym”. Próżno szukać w jego poezji językowych błyskotek – jak wspomniałem na wstępie, nie są to wiersze oczarowujące „na pierwszy rzut oka” – dopiero nieco odważniejsza wyprawa odkrywa pełnię krajobrazu, o raczej wschodnim, chmurnym i deszczowym temperamencie.
LXXXV
wsłuchuj się w przeszłość
oni tam wciąż jeszcze są
jeszcze odciskają się gwałtem
jutro przyjdą Rosjanie
aby nam przypomnieć o trumnach
w których dzięki nim czujemy się
niezbędni od co najmniej dwóch
wieków czujemy się na swoim miejscu
jutro przyjdą Rosjanie
Hryniawska widzi ich jak znowu
niszczą jej ogród czyli Polskę
i tulipany co na jedno wychodzi
Kraina jest jednak mroczna, epatująca chorobą („codziennie umiera ponad 1000 chorych”, „LXXVIII”) czy raczej chorobami: podmiotu lirycznego i jego matki. Zresztą to bodaj najwyraźniejsza i najbardziej skomplikowana z opisywanych przez Tkaczyszyna-Dyckiego relacji. Dobrze oddają jej charakter pierwsze wersy wiersza „V” z debiutanckiego tomu „Nenia i inna wiersze”: „moja matka kościół osobny / moja matka kościół osobny w którym się narodziłem / na podobieństwo Jego niepodobny / i nałożyłem twarz na podobieństwo Jego niebaczny”. Czytelnik natknie się zresztą nieraz na owo Wojaczkowe dictum, eksperymenty w dziedzinie sacrum, wyeksponowaną cielesność okraszoną metafizycznym komentarzem i dyskursem obudowanym wokół pojęcia „polskości”. Swojsko poczuje się odbiorca twórczości Konrada Góry oraz neurotyczny postkresowiak. Najciekawszy wydał mi się jednak humor wplątany między wszystkie te mroczne figury; humor tworzący – zdaje mi się – niezależną warstwę, uprzestrzenniającą tekst, dla właściwego, odpowiadającego intencji kontekstu. Ale być może, czytam to tylko tak, gdyż jest wiosna i świeci (przynajmniej gdy piszę) słońce. Polecam czerpać ze słońca pełnymi garściami, otworzyć trzecie oko i rozłożyć się na łonie przyrody z czymś lżejszym, np. „50 twarzami Greya”, wyłączyć umysł i słuchać śpiewu ptaków. Do Dyckiego wrócić, kiedy nadejdzie jesień.
LXXXIII
jesień już Panie a ja nie mam domu
i coraz trudniej o siebie (w sąsiednim
pokoju umiera moja matka) kiedy
wracam z dyskoteki biblioteki apteki
taki już jestem: grzeszny lepki
od grzechu powiadają ci
którzy widzieli mnie wczoraj
rzuconego między psy
i kamienie i wyrywającego się jednemu
z nich na gwałt do owej dyskoteki
biblioteki apteki za którym wszakże poszedłem
najdalej wykupując dla matki zastrzyki
przeciwbólowe
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki: „Podaj dalej”. Wybór Grzegorz Jankowicz. Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji. Poznań 2012.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |