
MŁODA PUNKÓWA I SKIN
A
A
A
Piotr Sender – olsztyński prozaik, który debiutował w 2011 roku powieścią „Bóg nosi dres” opisującą perypetie bezimiennego dresiarza – powraca na literacką scenę, tym razem konfrontując ze sobą dwa zwalczające się ugrupowania – skinheadów oraz punków. Reprezentantem pierwszej grupy, agresywnej, kipiącej nienawiścią, głoszącej faszystowskie hasła jest Michał Rusiński zwany Białym – dwudziestoparoletni klawiszowiec zespołu „Pomruk 88” i kościelny organista. Do drugiej subkultury – skupionej wokół Antify – trafia (bo raczej do niej nie należy) Marta Gawlik – zagubiona piętnastolatka próbująca odnaleźć miejsce w życiu. W „Punkhead” – bo taki tytuł ma najnowsza powieść Sendera – drogi tej dwójki przetną się jedenastego listopada w iście dramatycznych okolicznościach podczas tradycyjnego marszu niepodległościowego. To spotkanie dla Białego będzie początkiem refleksji i przemiany, a Marcie niejako otworzy nowy rozdział życia. Tak można skrótowo zarysować trzon fabuły, na którą składa się jeszcze (w wątkach pobocznych) szukanie zdrajcy w szeregach subkultury skinheadów i ukazanie blasków i cieni życia dwóch „zwyczajnych” polskich rodzin, z których wywodzą się Michał i Marta.
Warto zacząć analizę „Punkhead” od omówienia tej trzeciej, pobocznej płaszczyzny, nie tylko dlatego, że stanowi ona najmocniejszą stronę powieści. Przybliżenie sytuacji domowej Rusińskich i Gawlików pozwoli na lepsze zrozumienie głównych bohaterów. Michał Rusiński – postać nakreślona o wiele wnikliwiej niż Marta – to na pierwszy rzut oka zacietrzewiony skin. Dumnie obnosi się z wytatuowaną swastyką, nie waha się użyć siły, stosuje rasistowskie i homofobiczne porównania, jest gorliwym wyznawcą nazizmu. Jednocześnie jednak Sender stylizuje go na kogoś nie do końca identyfikującego się z grupą, nieznacznie odstającego, pozostającego z boku (pomimo wyznawanych podobnych wartości). Właściciel speluny, w której spotykają się skinheadzi, przyznaje, że „Nie potrafił rozgryźć tego zamkniętego w sobie chłopaka. (…) Czasami miał wrażenie, że klawiszowiec »Pomruku 88« nie żyje własnym życiem, że jest gdzieś pomiędzy”. Tymczasem agresja i nieprzystępność to bezpieczna maska, za którą kryje się troskliwy, wrażliwy na cudzą krzywdę młody mężczyzna, który potrzebuje bliskości i zrozumienia (choć dopiero spotkanie z Martą pozwala mu na dobitne uświadomienie sobie tego). Biały nie mógł spełnić tych potrzeb w przestrzeni domowej – Rusińscy, choć teoretycznie wyznają katolickie zasady, w praktyce nie pałają chrześcijańską miłością do bliźniego. Zarówno rodzice jak i dzieci żyją nie razem, lecz obok siebie, pełni rezerwy, niechęci i frustracji. Ta sytuacja przez lata nie ulega zmianie. Rodzice (sami pogubieni w życiu i nieszczęśliwi) nie potrafią wyróżnić syna zasłużoną pochwałą (za to rzucanie gorzkich, pełnych oskarżeń i jadu słów przychodzi im nader łatwo), nie traktują poważnie córki (to Michał zwraca uwagę na problemy siostry), bezmyślnie wplątują dzieci w swój wieloletni małżeński kryzys, próbując zrobić z nich swoich sojuszników. Paradoks polega na tym, że choć wszyscy od siebie uciekają (Michał mieszka w piwnicy, jego matka powoli wariuje, a ojciec w chwilach kryzysu wyjeżdża do swojej toksycznej rodzicielki), tak naprawdę kochają się, są sobie potrzebni. A jednak nie potrafią ze sobą rozmawiać – i to doprowadza do tragedii w finale powieści (o ironio, w momencie, w którym Rusińscy mieli udawać normalną, szczęśliwą rodzinę).
Nie lepiej sytuacja przedstawia się w domu Gawlików, którzy nie mają ze sobą praktycznie żadnego kontaktu, cała trójka właściwie się nie zauważa. Marian Gawlik ucieka w alkohol (jego codzienny rytuał to upijanie się w spelunie „Pub Przystań”), a jego żona Elżbieta zdaje się beznamiętnie poddawać rutynowym czynnościom domowym (z poczucia obowiązku dba o wykarmienie rodziny) i toleruje alkoholizm męża. Oboje zupełnie nie interesują się dorastającą córką – i kiedy to zainteresowanie w końcu jest niezbędne (w obliczu hospitalizacji Marty), nie umieją sobie poradzić (stojąc przy łóżku szpitalnym zajmowanym przez córkę, czują się nie na miejscu). Wyrastająca w takim domu Marta jest niepewna i zamknięta w sobie, gorączkowo poszukuje akceptacji i choć odrobiny cieplejszych uczuć (i w końcu je znajduje – w ramionach cwanego Arka, który chce ją zwyczajnie wykorzystać).
Za pośrednictwem Michała i Marty Sender przedstawia także sposób funkcjonowania subkultur. Perspektywa jest interesująca – z jednej strony wszak znajduje się zagorzały wyznawca faszystowskich idei (ale – jak się wydaje – dość zagubiony), a z drugiej młoda dziewczyna, która trafia w szeregi punków przypadkiem i w zasadzie nie identyfikuje się z grupą (chce być po prostu bliżej Arka – czy raczej bliżej kogoś, kto potrafi jej okazać trochę ciepła). Pod piórem Sendera dostaje się zarówno ziejącym bezmyślną nienawiścią skinheadom, jak i Antifie (jako ugrupowaniu, które wszystko wokół niszczy, choć najchętniej tylko by ćpało i piło). Przy tym warto zauważyć, że autor „Bóg nosi dres” obrazuje obie subkultury w ten sposób, że – pomijając samą ideologię – niewiele się od siebie różnią. Zarówno wśród skinów jak i wśród punków króluje bezmyślna agresja (oczywiście w imię światopoglądu), zapijanie wszystkiego alkoholem, ćpanie, szczeniackie zabawy. Gdzieś w tym wszystkim idea schodzi na dalszy plan, hasła stają się pustymi sloganami. Członkowie grupy również się gubią, bo kim w gruncie rzeczy są? Armią łatwych do zastąpienia marionetek w rękach dowódców? A może ludźmi, którzy na siłę wpajają w siebie pewne przekonania i postępują zgodnie z cudzymi oczekiwaniami? Przecież tylko tak można stać się członkiem subkultury i tym samym zaspokoić poczucie przynależności. Sender nie bez powodu opisuje grupkę skinów w ten sposób: „Aktorzy na deskach teatru, w scenerii speluny uśmiechali się do siebie i beztrosko pili piwo, nie zdejmując ani na chwilę swoich masek”. Z kolei Michał zauważa, przypatrując się swoim kompanom (bo przyjaciółmi ich nazwać nie można): „Wierzą we wszystko, co nazistowski dekalog podaje, ale z drugiej strony są zwykłymi pozerami”. To właśnie Biały w końcu zdobywa się na odwagę przed samym sobą i stwierdza: „Ty jesteś chory psychicznie, jesteś zamknięty w ciele silnego skina, jesteś mały, bezbronny, nagi, skulony jak płód i krzyczysz, tak strasznie krzyczysz, ale nikt cię nie słucha”. Wybawieniem okazuje się miłość – i to w jej imię bohater ostatecznie porzuca subkulturę, toksyczną rodzinę i swoje miasto. Jednak czy on i Marta w ten sposób wyzwoleni wreszcie odnajdą szczęście? Trudno o jednoznaczną odpowiedź.
Jak ma się „Punkhead” do debiutanckiej „Bóg nosi dres”? Trudno nie zauważyć, że Sender powiela pomysły i schematy (w obu książkach głównym bohaterem jest członek subkultury, w tle przedstawiono trudne relacje rodzinne, a wszystko zostało wzbogacone nutą sensacji). Niestety popełnia też podobne błędy. I cóż z tego, że tym razem miał pomysł na bardziej złożoną historię, skoro pozwala sobie na tandetne, zupełnie nietrafione rozwiązania fabularne? Otóż nagle Michał i Marta stają się Romeo i Julią, a mocna, ciężka tematycznie powieść wkracza w obszar banalnej love story dla młodzieży (czytelnikowi serwuje się tu szereg ogranych motywów: przemiany wewnętrznej pod wpływem narodzonego uczucia, miłosne niepokoje, ratowanie ukochanej z opresji, komedia omyłek i szczęśliwe zbiegi okoliczności, które doprowadzą do zjednoczenia pary w finale powieści). Przy tym owa Julia jest bezbarwna, zupełnie nieprzemyślana (ta postać niosła ze sobą wiele pisarskich możliwości – i szkoda, że Sender ich nie wykorzystał, a przecież udowodnił, że umie powołać do życia ciekawe postaci kobiece! W „Punkhead” są to Elżbieta Gawlik i pani Rusiecka).
Do tego należy dodać kolejny poważny zarzut: słabe rozeznanie w atutach własnego pióra. Inaczej mówiąc, Sender potrafi tworzyć naprawdę dobre i przejmujące sceny, przede wszystkim kiedy pisze o dramatach, jakie rozgrywają się w polskich domach (udowodnił to już w swoim debiucie). Pozwala sobie na błyskotliwe uwagi, opisuje powszechnie panujący marazm, bezkompromisowo obnaża hipokryzję (wszak zarówno Rusieccy jak i Gawlikowie dokładają wszelkich starań, aby przy odwiedzających ich gościach uchodzić za wzorową rodzinę), piętnuje umowność więzi międzyludzkich, ukazuje jak trupy latami chowane w szafach i problemy zamiatane pod dywan w końcu wychodzą na światło dzienne zwykle w połączeniu z nieodwracalną tragedią (nieprzypadkowo Biały stwierdza: „Rodziny się nie wybiera, dostaje się ją w pakiecie podpisanym „przesrane życie”. Przecież my nawet dobrze na zdjęciach wspólnych nie wyglądamy”). Jednak autor „Bóg nosi dres” skupia się przede wszystkim na kwestii wpływu subkultur na człowieka – i tu już nie wypada tak dobrze. W tej płaszczyźnie „Punkhead” dominują dłużyzny i źle rozpisane sceny. Przez to dramat młodych ludzi wplątanych w armię subkultury po prostu nie porusza, pozostawia obojętnym, ewentualnie nuży.
Nie da się również ukryć, że druga powieść Sendera jest napisana bardzo nieporadnie pod względem językowym. To wyjątkowo przykre, ponieważ – uczciwie rzecz biorąc – fragmenty pełne topornych wyrażeń, drętwych dialogów, zniesmaczających wstawek i kiepskich porównań sąsiadują w tej powieści z poruszającymi scenami, trafnymi opisami, oryginalnymi porównaniami czy ciekawymi grami językowymi (a więc Sender potrafi pisać, czego więc zabrakło? Pokory? Samokrytyki? Cierpliwości? Trudno stwierdzić). Niestety te perełki toną w ogólnej literackiej miałkości.
Pozwolę sobie na jeszcze jeden zarzut natury stricte językowej. Otóż mówiąc o Marcie, Sender nagminnie nazywa ją „punkówą” lub „młodą punkówą”, tworząc szereg dziwacznych zdań. A wszak nie jest to jakaś epizodyczna postać przemykająca w tle – to główna bohaterka obdarzona imieniem! Parę przykładów (w nawiasach podaję numery stron, aby pokazać, jak często na stosunkowo małej przestrzeni używane jest to niezgrabne określenie): „Młoda punkówa zastanawiała się, co to może znaczyć” (s. 101), „Punkówa wstała i powoli wyszła z pokoju” (s. 102), „podniósł rękę młodej punkówy do góry” (s. 115), „rzuciła młoda punkówa” (s. 115), „prawie trafiając w młodą punkówę” (s. 117), „Młoda punkówa na wszelki wypadek skierowała się w stronę schodów” (s. 117). Może to i drobnostka, przy dobrych chęciach dałoby się nawet założyć, że Sender pisząc właśnie w ten sposób, miał jakiś ukryty zamysł (a jeśli nawet – i tak to nie brzmi dobrze). Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że ta koszmarna maniera to najpewniej pozostałość z czasów szkolnych (pozwolę sobie na dygresję: nieraz uczniów uczulano na to, żeby przy pisaniu np. charakterystyk nie powtarzali wciąż imienia bohatera – a więc pozostawało im wynajdywanie substytutów w rodzaju „chłopiec”, „chłopak”, „młodzian”, „młodzieniec”, „młody chłopak”, które sprawiały, że tekst brzmiał sztucznie). W „Punkhead” nie tylko Marta padła ofiarą tych wątpliwych artystycznie zabiegów. Co prawda przy Michale Sender ratuje się jego pseudonimem (co nie powoduje językowych zgrzytów), ale już Arek nie uniknął kilkukrotnego nazwania go „punkiem”. Bezsensowne wydaje się też użyte zaledwie raz i to pod koniec powieści słowo „facet” na określenie ojca Michała. Czasem lepiej dla estetyki tekstu pozwolić sobie na powtórzenie, niż na siłę szukać zamienników.
Problem z oceną „Punkhead” polega na tym, że to powieść w założeniach całkiem niezła, ale kiepsko napisana. Mówiąc ściślej: mogłaby być bardzo dobra, gdyby tylko przemyśleć ją gruntownie, wyszlifować językowo, inaczej rozmieścić akcenty, kładąc większy nacisk na kwestie, z którymi olsztyński prozaik świetnie sobie radzi. Niestety, słowo stało się drukiem, za późno na poprawki. Piotr Sender nie rozwinął się zbytnio – oddaje do rąk czytelnika książkę nie dość, że znacznie powielającą swoją poprzedniczkę (podobna tematyka, zbliżone typy bohaterów, niemal identyczna konstrukcja), to jeszcze rozczarowującą przez wyraźne braki warsztatowe. Jednak o ile wtórność dałoby się jeszcze wybaczyć (wszak mamy do czynienia z młodym pisarzem), o tyle trudno przymknąć czytelnicze oko na powielanie tych samych błędów. Pozostaje mieć nadzieję, że następnym razem Sender zaproponuje coś całkiem świeżego i lepiej przemyślanego. Tylko czy po „Punkhead” dostanie jeszcze szansę?
Warto zacząć analizę „Punkhead” od omówienia tej trzeciej, pobocznej płaszczyzny, nie tylko dlatego, że stanowi ona najmocniejszą stronę powieści. Przybliżenie sytuacji domowej Rusińskich i Gawlików pozwoli na lepsze zrozumienie głównych bohaterów. Michał Rusiński – postać nakreślona o wiele wnikliwiej niż Marta – to na pierwszy rzut oka zacietrzewiony skin. Dumnie obnosi się z wytatuowaną swastyką, nie waha się użyć siły, stosuje rasistowskie i homofobiczne porównania, jest gorliwym wyznawcą nazizmu. Jednocześnie jednak Sender stylizuje go na kogoś nie do końca identyfikującego się z grupą, nieznacznie odstającego, pozostającego z boku (pomimo wyznawanych podobnych wartości). Właściciel speluny, w której spotykają się skinheadzi, przyznaje, że „Nie potrafił rozgryźć tego zamkniętego w sobie chłopaka. (…) Czasami miał wrażenie, że klawiszowiec »Pomruku 88« nie żyje własnym życiem, że jest gdzieś pomiędzy”. Tymczasem agresja i nieprzystępność to bezpieczna maska, za którą kryje się troskliwy, wrażliwy na cudzą krzywdę młody mężczyzna, który potrzebuje bliskości i zrozumienia (choć dopiero spotkanie z Martą pozwala mu na dobitne uświadomienie sobie tego). Biały nie mógł spełnić tych potrzeb w przestrzeni domowej – Rusińscy, choć teoretycznie wyznają katolickie zasady, w praktyce nie pałają chrześcijańską miłością do bliźniego. Zarówno rodzice jak i dzieci żyją nie razem, lecz obok siebie, pełni rezerwy, niechęci i frustracji. Ta sytuacja przez lata nie ulega zmianie. Rodzice (sami pogubieni w życiu i nieszczęśliwi) nie potrafią wyróżnić syna zasłużoną pochwałą (za to rzucanie gorzkich, pełnych oskarżeń i jadu słów przychodzi im nader łatwo), nie traktują poważnie córki (to Michał zwraca uwagę na problemy siostry), bezmyślnie wplątują dzieci w swój wieloletni małżeński kryzys, próbując zrobić z nich swoich sojuszników. Paradoks polega na tym, że choć wszyscy od siebie uciekają (Michał mieszka w piwnicy, jego matka powoli wariuje, a ojciec w chwilach kryzysu wyjeżdża do swojej toksycznej rodzicielki), tak naprawdę kochają się, są sobie potrzebni. A jednak nie potrafią ze sobą rozmawiać – i to doprowadza do tragedii w finale powieści (o ironio, w momencie, w którym Rusińscy mieli udawać normalną, szczęśliwą rodzinę).
Nie lepiej sytuacja przedstawia się w domu Gawlików, którzy nie mają ze sobą praktycznie żadnego kontaktu, cała trójka właściwie się nie zauważa. Marian Gawlik ucieka w alkohol (jego codzienny rytuał to upijanie się w spelunie „Pub Przystań”), a jego żona Elżbieta zdaje się beznamiętnie poddawać rutynowym czynnościom domowym (z poczucia obowiązku dba o wykarmienie rodziny) i toleruje alkoholizm męża. Oboje zupełnie nie interesują się dorastającą córką – i kiedy to zainteresowanie w końcu jest niezbędne (w obliczu hospitalizacji Marty), nie umieją sobie poradzić (stojąc przy łóżku szpitalnym zajmowanym przez córkę, czują się nie na miejscu). Wyrastająca w takim domu Marta jest niepewna i zamknięta w sobie, gorączkowo poszukuje akceptacji i choć odrobiny cieplejszych uczuć (i w końcu je znajduje – w ramionach cwanego Arka, który chce ją zwyczajnie wykorzystać).
Za pośrednictwem Michała i Marty Sender przedstawia także sposób funkcjonowania subkultur. Perspektywa jest interesująca – z jednej strony wszak znajduje się zagorzały wyznawca faszystowskich idei (ale – jak się wydaje – dość zagubiony), a z drugiej młoda dziewczyna, która trafia w szeregi punków przypadkiem i w zasadzie nie identyfikuje się z grupą (chce być po prostu bliżej Arka – czy raczej bliżej kogoś, kto potrafi jej okazać trochę ciepła). Pod piórem Sendera dostaje się zarówno ziejącym bezmyślną nienawiścią skinheadom, jak i Antifie (jako ugrupowaniu, które wszystko wokół niszczy, choć najchętniej tylko by ćpało i piło). Przy tym warto zauważyć, że autor „Bóg nosi dres” obrazuje obie subkultury w ten sposób, że – pomijając samą ideologię – niewiele się od siebie różnią. Zarówno wśród skinów jak i wśród punków króluje bezmyślna agresja (oczywiście w imię światopoglądu), zapijanie wszystkiego alkoholem, ćpanie, szczeniackie zabawy. Gdzieś w tym wszystkim idea schodzi na dalszy plan, hasła stają się pustymi sloganami. Członkowie grupy również się gubią, bo kim w gruncie rzeczy są? Armią łatwych do zastąpienia marionetek w rękach dowódców? A może ludźmi, którzy na siłę wpajają w siebie pewne przekonania i postępują zgodnie z cudzymi oczekiwaniami? Przecież tylko tak można stać się członkiem subkultury i tym samym zaspokoić poczucie przynależności. Sender nie bez powodu opisuje grupkę skinów w ten sposób: „Aktorzy na deskach teatru, w scenerii speluny uśmiechali się do siebie i beztrosko pili piwo, nie zdejmując ani na chwilę swoich masek”. Z kolei Michał zauważa, przypatrując się swoim kompanom (bo przyjaciółmi ich nazwać nie można): „Wierzą we wszystko, co nazistowski dekalog podaje, ale z drugiej strony są zwykłymi pozerami”. To właśnie Biały w końcu zdobywa się na odwagę przed samym sobą i stwierdza: „Ty jesteś chory psychicznie, jesteś zamknięty w ciele silnego skina, jesteś mały, bezbronny, nagi, skulony jak płód i krzyczysz, tak strasznie krzyczysz, ale nikt cię nie słucha”. Wybawieniem okazuje się miłość – i to w jej imię bohater ostatecznie porzuca subkulturę, toksyczną rodzinę i swoje miasto. Jednak czy on i Marta w ten sposób wyzwoleni wreszcie odnajdą szczęście? Trudno o jednoznaczną odpowiedź.
Jak ma się „Punkhead” do debiutanckiej „Bóg nosi dres”? Trudno nie zauważyć, że Sender powiela pomysły i schematy (w obu książkach głównym bohaterem jest członek subkultury, w tle przedstawiono trudne relacje rodzinne, a wszystko zostało wzbogacone nutą sensacji). Niestety popełnia też podobne błędy. I cóż z tego, że tym razem miał pomysł na bardziej złożoną historię, skoro pozwala sobie na tandetne, zupełnie nietrafione rozwiązania fabularne? Otóż nagle Michał i Marta stają się Romeo i Julią, a mocna, ciężka tematycznie powieść wkracza w obszar banalnej love story dla młodzieży (czytelnikowi serwuje się tu szereg ogranych motywów: przemiany wewnętrznej pod wpływem narodzonego uczucia, miłosne niepokoje, ratowanie ukochanej z opresji, komedia omyłek i szczęśliwe zbiegi okoliczności, które doprowadzą do zjednoczenia pary w finale powieści). Przy tym owa Julia jest bezbarwna, zupełnie nieprzemyślana (ta postać niosła ze sobą wiele pisarskich możliwości – i szkoda, że Sender ich nie wykorzystał, a przecież udowodnił, że umie powołać do życia ciekawe postaci kobiece! W „Punkhead” są to Elżbieta Gawlik i pani Rusiecka).
Do tego należy dodać kolejny poważny zarzut: słabe rozeznanie w atutach własnego pióra. Inaczej mówiąc, Sender potrafi tworzyć naprawdę dobre i przejmujące sceny, przede wszystkim kiedy pisze o dramatach, jakie rozgrywają się w polskich domach (udowodnił to już w swoim debiucie). Pozwala sobie na błyskotliwe uwagi, opisuje powszechnie panujący marazm, bezkompromisowo obnaża hipokryzję (wszak zarówno Rusieccy jak i Gawlikowie dokładają wszelkich starań, aby przy odwiedzających ich gościach uchodzić za wzorową rodzinę), piętnuje umowność więzi międzyludzkich, ukazuje jak trupy latami chowane w szafach i problemy zamiatane pod dywan w końcu wychodzą na światło dzienne zwykle w połączeniu z nieodwracalną tragedią (nieprzypadkowo Biały stwierdza: „Rodziny się nie wybiera, dostaje się ją w pakiecie podpisanym „przesrane życie”. Przecież my nawet dobrze na zdjęciach wspólnych nie wyglądamy”). Jednak autor „Bóg nosi dres” skupia się przede wszystkim na kwestii wpływu subkultur na człowieka – i tu już nie wypada tak dobrze. W tej płaszczyźnie „Punkhead” dominują dłużyzny i źle rozpisane sceny. Przez to dramat młodych ludzi wplątanych w armię subkultury po prostu nie porusza, pozostawia obojętnym, ewentualnie nuży.
Nie da się również ukryć, że druga powieść Sendera jest napisana bardzo nieporadnie pod względem językowym. To wyjątkowo przykre, ponieważ – uczciwie rzecz biorąc – fragmenty pełne topornych wyrażeń, drętwych dialogów, zniesmaczających wstawek i kiepskich porównań sąsiadują w tej powieści z poruszającymi scenami, trafnymi opisami, oryginalnymi porównaniami czy ciekawymi grami językowymi (a więc Sender potrafi pisać, czego więc zabrakło? Pokory? Samokrytyki? Cierpliwości? Trudno stwierdzić). Niestety te perełki toną w ogólnej literackiej miałkości.
Pozwolę sobie na jeszcze jeden zarzut natury stricte językowej. Otóż mówiąc o Marcie, Sender nagminnie nazywa ją „punkówą” lub „młodą punkówą”, tworząc szereg dziwacznych zdań. A wszak nie jest to jakaś epizodyczna postać przemykająca w tle – to główna bohaterka obdarzona imieniem! Parę przykładów (w nawiasach podaję numery stron, aby pokazać, jak często na stosunkowo małej przestrzeni używane jest to niezgrabne określenie): „Młoda punkówa zastanawiała się, co to może znaczyć” (s. 101), „Punkówa wstała i powoli wyszła z pokoju” (s. 102), „podniósł rękę młodej punkówy do góry” (s. 115), „rzuciła młoda punkówa” (s. 115), „prawie trafiając w młodą punkówę” (s. 117), „Młoda punkówa na wszelki wypadek skierowała się w stronę schodów” (s. 117). Może to i drobnostka, przy dobrych chęciach dałoby się nawet założyć, że Sender pisząc właśnie w ten sposób, miał jakiś ukryty zamysł (a jeśli nawet – i tak to nie brzmi dobrze). Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że ta koszmarna maniera to najpewniej pozostałość z czasów szkolnych (pozwolę sobie na dygresję: nieraz uczniów uczulano na to, żeby przy pisaniu np. charakterystyk nie powtarzali wciąż imienia bohatera – a więc pozostawało im wynajdywanie substytutów w rodzaju „chłopiec”, „chłopak”, „młodzian”, „młodzieniec”, „młody chłopak”, które sprawiały, że tekst brzmiał sztucznie). W „Punkhead” nie tylko Marta padła ofiarą tych wątpliwych artystycznie zabiegów. Co prawda przy Michale Sender ratuje się jego pseudonimem (co nie powoduje językowych zgrzytów), ale już Arek nie uniknął kilkukrotnego nazwania go „punkiem”. Bezsensowne wydaje się też użyte zaledwie raz i to pod koniec powieści słowo „facet” na określenie ojca Michała. Czasem lepiej dla estetyki tekstu pozwolić sobie na powtórzenie, niż na siłę szukać zamienników.
Problem z oceną „Punkhead” polega na tym, że to powieść w założeniach całkiem niezła, ale kiepsko napisana. Mówiąc ściślej: mogłaby być bardzo dobra, gdyby tylko przemyśleć ją gruntownie, wyszlifować językowo, inaczej rozmieścić akcenty, kładąc większy nacisk na kwestie, z którymi olsztyński prozaik świetnie sobie radzi. Niestety, słowo stało się drukiem, za późno na poprawki. Piotr Sender nie rozwinął się zbytnio – oddaje do rąk czytelnika książkę nie dość, że znacznie powielającą swoją poprzedniczkę (podobna tematyka, zbliżone typy bohaterów, niemal identyczna konstrukcja), to jeszcze rozczarowującą przez wyraźne braki warsztatowe. Jednak o ile wtórność dałoby się jeszcze wybaczyć (wszak mamy do czynienia z młodym pisarzem), o tyle trudno przymknąć czytelnicze oko na powielanie tych samych błędów. Pozostaje mieć nadzieję, że następnym razem Sender zaproponuje coś całkiem świeżego i lepiej przemyślanego. Tylko czy po „Punkhead” dostanie jeszcze szansę?
Piotr Sender „Punkhead”. Wydawnictwo Replika. Zakrzewo 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |