AGNIESZKA JESZCZE TUTAJ MIESZKA
A
A
A
Ostatnimi czasy księgarskie półki z nowościami szczególnie licznie zasilają – obok pisanych na zamówienie (auto)biografii tzw. twarzy medialnych – kolejne „tajne dzienniki” literatów, do czego przyczynia się zjawisko celebrytyzacji i stara chęć poznania najintymniejszych, a zarazem arcyludzkich aspektów życia tych, którzy zdołali wybić się z tłumu. W przypadku pisarzy oczekiwaniu na wydanie ich prywatnych zapisków towarzyszy częstokroć posmak skandalu, gdy z wyprzedzeniem zdradzi się potencjalnym czytelnikom, że książka zawiera np. opisy (homo)erotycznych przygód autora (w odniesieniu do celebrytów trudno tu mówić o sensacji). Zazwyczaj jednak ostatecznie notatki okazują się bledsze niż to, co znamy choćby z… literackiej fikcji rzeczonego twórcy; w najgorszym razie dopełniają jego wizerunek, w najlepszym – stają się dziełem równorzędnym z innymi. Dzienniki Agnieszki Osieckiej także reklamowano jako „niezwykłe wydarzenie”, długo skrywany rarytas, który „nareszcie ujrzy światło dzienne”, „głos samej poetki”, mogący zmienić wyobrażenia o autorce „Oczu tej małej” o 180 stopni. Tom pierwszy, obejmujący okres 1945–1950, właśnie się ukazał. Czy spełnił nadzieje, które z nim wiązano?
„I zeszyt zaczęty, niezapisany, od tylu lat”
Osiecka nie tylko rozpoczęła zeszyt, ale zapisała ich bardzo wiele; prowadziła wszak notatki osobiste (z przerwami) przez całe życie. To wtrącenie jest ważne, bo już okładka inicjalnego tomu dezinformuje: zamiast pełnych sześciu lat otrzymujemy rodzaj mikroautobiografii, parę wspomnień zapisanych przez 9-letnią Agnieszkę pod koniec 1945 r. i mających otwierać regularny dziennik (zakończony na dwóch notkach), po czym następuje wyrwa aż do maja 1949 r. i dopiero odtąd siedem zeszytów zapisków, uciętych przez wydawcę na końcu roku następnego – niemniej ów wąski przedział czasu zajmuje ponad 400 stron, gdyż edytor nie bawił się w „wycinanki” i wybór „the best of”.
Taki drobiazgowy obraz może nużyć pokolenie o osłabionej zdolności koncentracji, lecz jest autentycznie fascynujący. Nie tylko dlatego, że dziennik autorki „Małgośki” bynajmniej nie przedstawia sennego rytmu życia (o czym niżej), ale głównie dlatego, że opowiada o latach uznanych za „okres błędów i wypaczeń” i jako hańba skutecznie kasowanych z pamięci zbiorowej. Stanowią one ów „zeszyt niezapisany”, lub raczej zapiski wymazane zwłaszcza z życiorysów młodych aktywistów – formacji, która wówczas dojrzewając, angażowała się w akcje dyktowane przez partię nie z oportunizmu czy wyrachowania, lecz szczęśliwa z udziału w czymś ważnym i na swój sposób ciekawego spędzania czasu z rówieśnikami. Brało się to też w dużej mierze z braku alternatywy, nie dziwi przeto szok, jaki przeżyła owa młodzież, kiedy potępiono świat, z którym wspólnie się stawała. „Nie było przecież innej rzeczywistości – przypomina we wprowadzeniu Andrzej Zieniewicz – a całą jej złożoność i prowizorkę, jej półgruzy i półprawdy Agnieszka diarystka spisuje z taką samą pasją jak (…) to, że Staszek znaczy dla niej najwięcej, choć to zrozumieć może tylko Małgosia” (s. 9).
Realia doby socrealizmu nie tyle przeplatają, ile splatają się z „dziewczyńskimi” kłopotami, przez co oprócz osobowości autorki dziennik odzwierciedla też ową zapomnianą epokę. Na ten wymiar kładzie nacisk Zieniewicz, acz jego skądinąd znakomity wstęp rozczarowuje, skupia się bowiem na przełomie roku 1956, latach uniwersyteckich Osieckiej, działalności w STS, wielowymiarowym związku jej osobistego życia z klimatem „odwilży”. Niepotrzebnie rozbudza oczekiwania taką antycypacją, gdyż to, co otrzymujemy, to nie „dziennik z połowy czasu, notatki z okresu przesilenia” (s. 7). Jako że na razie planuje się publikację zapisków do 1958 r., widocznie wstęp ma być wspólny dla całej serii. Niemniej póki co czytelnik dostaje do rąk notatki 13- i 14-latki.
„Naszą bajkę niedorosłą chcę przechować gdzieś na dnie”
Śledzimy więc ze szczegółami życie młodej dziewczyny; życie nad podziw aktywne (Osiecka uczyła się kilku języków, trenowała siatkówkę i pływanie), ale zasadniczo „zwykłe”, złożone ze szkolnych bolączek, potańcówek, wycieczek, perturbacji miłosnych (śliczna, roześmiana, wysportowana Agnieszka przyciągała rzesze adoratorów), przygód paczki „zwariowanych” przyjaciółek („Nasza dewiza: zielono mamy w głowie i nic sobie z nikogo nie robimy” (s. 83)… Jest tutaj sporo – normalnej w tym wieku – infantylności. Jednak choć żywiołowo-romantyczna natura wyciska z autorki na karty dziennika hektolitry afektacji (przejawiającej się w ogromie wykrzykników i zbędnych cudzysłowów oraz w dramatyzowaniu błahostek), znamienny jest u niej dystans i samoobserwacja. Oto Osiecka, świadoma swojej egzaltacji, przyzwala na nią, bo będąc dzieckiem, ma wszak do niej prawo: „Jeśli ja mam być »ta dorosła«, to muszę bardzo uważać na to, co robię. Naturalnie, to nie wyklucza popełniania głupstw na terenie pozadomowym. Przecież nie mogę być stara-maleńka. Będę myśleć i idealizować, jak każe mi młodość i mój charakter (…). Myślę, że np. rozpacz z powodu przerwanej klasówki, miłość do Jerzego czy idealistyczne dyskusje z Elizą nie ogłupią mnie, nie sfałszują, nie odmłodzą, bo jestem głupia i jestem młoda” (s. 373).
Jedno trzeba od razu sprostować: ta dziewczyna na pewno nie jest głupia, wyodrębnia ją na tle równolatków dojrzałość i nietuzinkowa osobowość. Z jednej strony Agnieszka to wrażliwa marzycielka, z drugiej precyzyjna (również w rejestrowaniu faktów czy refleksji), twardo stąpająca po ziemi, ambitna młoda kobieta. Pełna werwy i bystra, pragnąca chłonąć życie w stu procentach – zmysłami, lecz także umysłem, toteż wymowne jest jej zdjęcie pochylonej w skupieniu nad mikroskopem. Chodzi jednak o ciekawość świata, o nie spetryfikowany zestaw wiadomości (kojarzymy to: „Nie daj mi Boże, broń Boże, skosztować tak zwanej życiowej mądrości…”). Za żadne skarby nie chce więc „zagrzebać się w książkach”, nieustannie dąży natomiast do wiedzy i formowania swej osobowości. Egotyczna jak wiele nastolatek, nieraz zdobywa się na autoironię. O zejściu z góry pisze: „Dziadek zaproponował mi jakąś okrężną drogę, ale ja usiadłam sobie z wdziękiem na »tym, o czym się nie mówi« i »o czym nawet myśleć nie można« i zjechałam na dół z gracją trzynastoletniej krowy w podrygach, a ziemia i góry drżały w posadach…” (s. 53).
Podobnego spojrzenia z boku dokonuje, gdy w grę wchodzą kwestie religijne (stara się nawet w swoim krytycyzmie nie być dogmatyczna), przyjaźń (potrafi mądrze uzasadnić, czemu lubi kogoś albo nie) czy wreszcie specyficzna, wcale nie sielankowa sytuacja domowa (uwagi na temat „podwójnej gry” ojca). Znakomity autoportret Osieckiej – ilustrujący zasygnalizowane powyżej wątki – wyłania się choćby z takiego fragmentu, który warto zacytować w całości: „Dla głupich histerii czy zboczeń seksualnych mego ojca i chwilowych ambicji Mamy nie wyniosę się w chwili nastroju wraz z nią z domu, aby sobie ostatecznie popsuć młodość przez pogorszenie sytuacji materialnej. Gdyby ojciec się nad mamą znęcał, to co innego, ale na razie wiem dobrze, co się dzieje, i kierowanie (…) przebiegiem sytuacji, i niejako »opieka« nad Mamą leży w moich rękach. Jak już dawno (…) stwierdziłyśmy, byłam przez cały czas jedynym normalnym człowiekiem w domu. Pozostanę nim nadal (jestem już człowiekiem, chociaż umiem być głupim podlotkiem). / Jestem w tej chwili wściekła na siebie. (…) Za kilka lat, gdy to przeczytam, wyobrażę sobie siebie teraźniejszą jako umorusanego atramentem podlotka, z buzią napchaną jedzeniem, a głową – nawałnicą myśli, bynajmniej nie twórczych, wołającego: »(…)Mądra jestem!!!«. (…) Trzeba sobie wziąć przykład z »powyższego« i postanowić: najpierw zdam sobie sprawę z sytuacji i z tego, co mam napisać, a potem napiszę” (s. 371).
Czy jednak pomiędzy myślą a zapisem młoda diarystka poprzestaje na uzmysłowieniu sobie i ewentualnym powściągnięciu emocji?
„Ta piosenka jest tylko dla ciebie, bo w niej dźwięczy mój śmiech i szloch…”
Czy na pewno jej zwierzenia są takie intymne, „tylko dla pamiętniczka”? Wszak jeśli autor nie zniszczy dziennika, uwzględnia ewentualność jego rozpowszechnienia, co już implikuje autocenzurę. W przypadku Osieckiej dowiadujemy się, że niejednokrotnie swoje notatki przeglądała, redagowała, uzupełniała adnotacjami, czasem coś wykreślała – nie są zatem „w stanie surowym”. Ponadto pokazywała je przyjaciółkom, które prowadziły podobne zapiski, choć zastrzega, iż mimo wszystko dziennik pozostaje „moim »wiernym odbiciem«, porządnie skomplikowanym” (s. 411). Skomplikowanie owego odbicia potęguje opatrywanie zeszytów pseudonimem. Owszem, nierzadki to zabieg, jednak rodzi się pytanie: ile tu samokreacji? Kreacji, której nieodłącznym instrumentem jest język. „Powzięłam (…) postanowienie: będę się starała pisać w pamiętniku trochę lepszym (…) stylem. (…) Nie mam ani prawa, ani chęci kalania języka tylko dlatego, że jest to dla mnie odpoczynkiem. Styl i język literacki nie mają na razie miejsca w moim potocznym sposobie wyrażania się, ale odtąd będę się starała o oczyszczenie zarówno mej mowy, jak i pisma niekontrolowanego (…). Nie przewiduję większych trudności w drodze do mego celu ani związanej z tym zmiany charakteru pamiętnika. Chcę po prostu znajdować się na poziomie, na jakim znajdować się powinnam” (s. 348).
Widzimy, że Osiecka, po pierwsze, jest wymagająca wobec siebie, po drugie, naiwnie wierzy w przezroczystość języka. Albo raczej w możliwość panowania nad nim, patrzy nań bowiem krytycznie, gdy widzi, że wymyka się kontroli („Znowu tak pompatycznie brzmi”). Brak jej tej absolutnej ufności wobec języka: choć część zapisków przypomina nieraz konsternujący „pamiętniczek pensjonarki”, co pewien czas autorka – niczym na okładce – wychyla się poza balustradę, poza powierzchnię zjawisk. Jawi się jakby rozdwojona – na osobę przeżywającą i analizującą, oprócz przeżyć, także ich zapis. Nie chodzi bowiem tylko o ciekawą introspekcję, dotyczącą m.in. labilności poglądów, czy przenikliwe komentarze do bieżących wydarzeń…
Notatka jedna z wielu, łatwo ją przeoczyć, mnie jednakże uderzyła. Otóż to, co wydaje się wrodzonym temperamentem Osieckiej, pasją życia czy też młodzieńczą spontanicznością, w jakiejś mierze okazuje się wyborem strategii przemilczenia „ciemnego jądra”. Niespełna 14-letnią Agnieszkę nęka „niedająca się odstraszyć myśl”, dlaczego w tak młodym wieku jest już tak myśląca i poznała życie do podszewki. Gdyby ograniczyła się do tego wyznania, można by stwierdzić, że jak wiele nastolatek wyolbrzymia swoje nieszczęścia. Tyle iż trapi ją własne niedookreślenie, brak stabilnego „ja”, „w najtajniejszej głębi” cierpi zaś, gdyż nie może być niewinnym dzieckiem – całkiem jakby przekroczyła już „smugę cienia”. Po czym dodaje niby filozof moralista: „Ale zapominam o jednym ważnym czynniku: o woli ludzkiej” (s. 136) i postanowiwszy wmówić sobie, że będzie „wesoła, dziecinna i, co najważniejsze, swobodna i taka (…) szczera [podkr. K.Sz.]”, wraca do opisywania spraw „realnych” – przyziemnego życia nastolatki. Jak wiadomo, jedyną realność wedle założeń marksizmu stanowi materia, więc skoro „w socjalizmie skaleczony palec nie boli”, to dusze tym bardziej. Można pisać o zjawiskach widzialnych, wytłumaczalnych, ale o „najtajniejszej głębi”, do której nie przystają potoczne kombinacje słów? Wychodzące spod pióra 13-latki refleksje tego typu zdumiewają, a nawet niepokoją. Co istotne z perspektywy psychologii literatury, „szczerość” dziennika nastolatki odsłania swój charakter zasłony dymnej.
„Słowa jak sztuczny miód, ersatz, cholera, nie życie”
Czy zatem słowa są tu sztucznością? Na pewno nie, gdy mowa o warstwie oddającej rzeczy „realne”. Język autorka ma wyrobiony, spoza żargonu uczniowskiego przebija niezła jak na jej wiek erudycja. Nie wiedzieć czemu redaktor twierdzi, że mamy do czynienia z mieszaniną „nowomowy, języka domowego i młodzieżowego (…), a także literackiej polszczyzny” (s. 476) – zupełnie jakby nowomowa dominowała. Wprawdzie Osiecka – należąca najpierw do Służby Polsce, później ZMP – powtarza niekiedy propagandowe slogany, lecz zaskakuje np. wątpliwościami, jak można sądzić Piłsudskiego, jeżeli „historycznie, konkretnie, z różnych naświetleń i różnych wypowiedzi dostatecznie o tym nie wiemy?!” (s. 419).
Zarzut „sztucznego miodu” odnieść trzeba raczej do tego, czego chciałaby redaktor Karolina Felberg, jawnie nadgorliwa, skoro sformułowania „tym niemniej”, „zapytałam się”, „założyła spodnie” czy „dumna wobec koleżanek” opatruje wykrzyknikiem w nawiasie, objaśnionym jako „znak edytorskiego zdziwienia”. A to jej należałoby się dziwić, istnieje przecież norma wzorcowa oraz użytkowa i w ramach tej drugiej powyższe przykłady są zupełnie poprawne. Inna rzecz, gdy w grę wchodzą ewidentne anakoluty, tu jednak wykrzykniki niepotrzebnie przykuwają uwagę czytelnika, jak gdyby na siłę chciało się go uczyć poprawnej polszczyzny. Na dodatek z noty edytorskiej wynika, że poprawiono błędy ortograficzne i zmodernizowano pisownię, tymczasem natrafimy na zdanie: „Ciekawe, jakbym się czuła w jakimś olbrzymim, odwiecznym archiwum herbów, papierów i ksiąg, przesyconych historią żyć [!] ludzkich i Wielką Tajemnicą” (s. 315). Abstrahując od jego interesującej treści – redaktorka ma obiekcje co do liczby mnogiej wyrazu „życie”, natomiast przepuszcza tzw. ort (w znaczeniu „w jaki sposób” pisze się „jak bym”)… Do czego prowadzi źle ukierunkowana skrupulatność?
Trzeba jednak przyznać, że skrupulatność pani Felberg poszła też w dobrą stronę, mianowicie zawdzięczamy jej dokładne przypisy dotyczące zarówno postaci, jak i instytucji, a nawet topografii, przez co książka staje się swoistym varsavianum, kompendium informacji o stolicy z przełomu lat 40. i 50. Przypisy uzupełniają faktografią atmosferę Warszawy odtwarzaną mimochodem przez samą Osiecką nie jako „ersatz”, ale właśnie życie – możemy nieomal poczuć, jak „pachniała Saska Kępa”. W kontekście sensualności cenne są także reprodukcje tego, co autorka wklejała do swoich dzienników, ich strona materialna.
Istnieje wszakże i to, co poza dziennikiem, poza sprawami „realnymi”, wycinkiem świata, który poddaje się opisowi, poza „sztucznym miodem słów”. Dlatego warto tu powrócić do fotografii z okładki, na której wychylająca się z balkonu młoda Osiecka zagląda jakby poza brzeg kartki, w przepaść... „Wisła była cudowna. Miałam wrażenie, przechylając się przez most, że ciągnie mnie jakiś magnes w dół, do jej stalowych fal”. Natychmiast jednak zmienia nastrój: „Po obiedzie byłyśmy na spacerze wałem nad Wisłą i po drodze grałyśmy w Ymce w siatkę” (s. 171). To, co mroczne, wynurza się z utajenia, więc trzeba je poskromić. Szala znowu przechyla się na stronę życia. Agnieszka nadal tutaj mieszka.
Pomieszka tu jeszcze wiele lat, a dzięki swoim dziennikom znacznie dłużej, szczególnie iż pierwszy tom – z pozoru dziecinny – naprawdę rozbudza apetyt na kolejne. Przypomina się piosenka Osieckiej z refrenem „nie żałuję”: „że w tym kraju przeżyłam tych parę trudnych lat, że na koniec się dowiem: ot, tak się toczy świat”. Czytelnik również nie powinien czuć się zawiedziony jej młodzieńczą relacją z trudnych lat tużpowojennej Polski. I miejmy nadzieję, że doczekamy chwili, kiedy dowiemy się, jak toczy się świat w całych dziennikach autorki „Okularników”.
„I zeszyt zaczęty, niezapisany, od tylu lat”
Osiecka nie tylko rozpoczęła zeszyt, ale zapisała ich bardzo wiele; prowadziła wszak notatki osobiste (z przerwami) przez całe życie. To wtrącenie jest ważne, bo już okładka inicjalnego tomu dezinformuje: zamiast pełnych sześciu lat otrzymujemy rodzaj mikroautobiografii, parę wspomnień zapisanych przez 9-letnią Agnieszkę pod koniec 1945 r. i mających otwierać regularny dziennik (zakończony na dwóch notkach), po czym następuje wyrwa aż do maja 1949 r. i dopiero odtąd siedem zeszytów zapisków, uciętych przez wydawcę na końcu roku następnego – niemniej ów wąski przedział czasu zajmuje ponad 400 stron, gdyż edytor nie bawił się w „wycinanki” i wybór „the best of”.
Taki drobiazgowy obraz może nużyć pokolenie o osłabionej zdolności koncentracji, lecz jest autentycznie fascynujący. Nie tylko dlatego, że dziennik autorki „Małgośki” bynajmniej nie przedstawia sennego rytmu życia (o czym niżej), ale głównie dlatego, że opowiada o latach uznanych za „okres błędów i wypaczeń” i jako hańba skutecznie kasowanych z pamięci zbiorowej. Stanowią one ów „zeszyt niezapisany”, lub raczej zapiski wymazane zwłaszcza z życiorysów młodych aktywistów – formacji, która wówczas dojrzewając, angażowała się w akcje dyktowane przez partię nie z oportunizmu czy wyrachowania, lecz szczęśliwa z udziału w czymś ważnym i na swój sposób ciekawego spędzania czasu z rówieśnikami. Brało się to też w dużej mierze z braku alternatywy, nie dziwi przeto szok, jaki przeżyła owa młodzież, kiedy potępiono świat, z którym wspólnie się stawała. „Nie było przecież innej rzeczywistości – przypomina we wprowadzeniu Andrzej Zieniewicz – a całą jej złożoność i prowizorkę, jej półgruzy i półprawdy Agnieszka diarystka spisuje z taką samą pasją jak (…) to, że Staszek znaczy dla niej najwięcej, choć to zrozumieć może tylko Małgosia” (s. 9).
Realia doby socrealizmu nie tyle przeplatają, ile splatają się z „dziewczyńskimi” kłopotami, przez co oprócz osobowości autorki dziennik odzwierciedla też ową zapomnianą epokę. Na ten wymiar kładzie nacisk Zieniewicz, acz jego skądinąd znakomity wstęp rozczarowuje, skupia się bowiem na przełomie roku 1956, latach uniwersyteckich Osieckiej, działalności w STS, wielowymiarowym związku jej osobistego życia z klimatem „odwilży”. Niepotrzebnie rozbudza oczekiwania taką antycypacją, gdyż to, co otrzymujemy, to nie „dziennik z połowy czasu, notatki z okresu przesilenia” (s. 7). Jako że na razie planuje się publikację zapisków do 1958 r., widocznie wstęp ma być wspólny dla całej serii. Niemniej póki co czytelnik dostaje do rąk notatki 13- i 14-latki.
„Naszą bajkę niedorosłą chcę przechować gdzieś na dnie”
Śledzimy więc ze szczegółami życie młodej dziewczyny; życie nad podziw aktywne (Osiecka uczyła się kilku języków, trenowała siatkówkę i pływanie), ale zasadniczo „zwykłe”, złożone ze szkolnych bolączek, potańcówek, wycieczek, perturbacji miłosnych (śliczna, roześmiana, wysportowana Agnieszka przyciągała rzesze adoratorów), przygód paczki „zwariowanych” przyjaciółek („Nasza dewiza: zielono mamy w głowie i nic sobie z nikogo nie robimy” (s. 83)… Jest tutaj sporo – normalnej w tym wieku – infantylności. Jednak choć żywiołowo-romantyczna natura wyciska z autorki na karty dziennika hektolitry afektacji (przejawiającej się w ogromie wykrzykników i zbędnych cudzysłowów oraz w dramatyzowaniu błahostek), znamienny jest u niej dystans i samoobserwacja. Oto Osiecka, świadoma swojej egzaltacji, przyzwala na nią, bo będąc dzieckiem, ma wszak do niej prawo: „Jeśli ja mam być »ta dorosła«, to muszę bardzo uważać na to, co robię. Naturalnie, to nie wyklucza popełniania głupstw na terenie pozadomowym. Przecież nie mogę być stara-maleńka. Będę myśleć i idealizować, jak każe mi młodość i mój charakter (…). Myślę, że np. rozpacz z powodu przerwanej klasówki, miłość do Jerzego czy idealistyczne dyskusje z Elizą nie ogłupią mnie, nie sfałszują, nie odmłodzą, bo jestem głupia i jestem młoda” (s. 373).
Jedno trzeba od razu sprostować: ta dziewczyna na pewno nie jest głupia, wyodrębnia ją na tle równolatków dojrzałość i nietuzinkowa osobowość. Z jednej strony Agnieszka to wrażliwa marzycielka, z drugiej precyzyjna (również w rejestrowaniu faktów czy refleksji), twardo stąpająca po ziemi, ambitna młoda kobieta. Pełna werwy i bystra, pragnąca chłonąć życie w stu procentach – zmysłami, lecz także umysłem, toteż wymowne jest jej zdjęcie pochylonej w skupieniu nad mikroskopem. Chodzi jednak o ciekawość świata, o nie spetryfikowany zestaw wiadomości (kojarzymy to: „Nie daj mi Boże, broń Boże, skosztować tak zwanej życiowej mądrości…”). Za żadne skarby nie chce więc „zagrzebać się w książkach”, nieustannie dąży natomiast do wiedzy i formowania swej osobowości. Egotyczna jak wiele nastolatek, nieraz zdobywa się na autoironię. O zejściu z góry pisze: „Dziadek zaproponował mi jakąś okrężną drogę, ale ja usiadłam sobie z wdziękiem na »tym, o czym się nie mówi« i »o czym nawet myśleć nie można« i zjechałam na dół z gracją trzynastoletniej krowy w podrygach, a ziemia i góry drżały w posadach…” (s. 53).
Podobnego spojrzenia z boku dokonuje, gdy w grę wchodzą kwestie religijne (stara się nawet w swoim krytycyzmie nie być dogmatyczna), przyjaźń (potrafi mądrze uzasadnić, czemu lubi kogoś albo nie) czy wreszcie specyficzna, wcale nie sielankowa sytuacja domowa (uwagi na temat „podwójnej gry” ojca). Znakomity autoportret Osieckiej – ilustrujący zasygnalizowane powyżej wątki – wyłania się choćby z takiego fragmentu, który warto zacytować w całości: „Dla głupich histerii czy zboczeń seksualnych mego ojca i chwilowych ambicji Mamy nie wyniosę się w chwili nastroju wraz z nią z domu, aby sobie ostatecznie popsuć młodość przez pogorszenie sytuacji materialnej. Gdyby ojciec się nad mamą znęcał, to co innego, ale na razie wiem dobrze, co się dzieje, i kierowanie (…) przebiegiem sytuacji, i niejako »opieka« nad Mamą leży w moich rękach. Jak już dawno (…) stwierdziłyśmy, byłam przez cały czas jedynym normalnym człowiekiem w domu. Pozostanę nim nadal (jestem już człowiekiem, chociaż umiem być głupim podlotkiem). / Jestem w tej chwili wściekła na siebie. (…) Za kilka lat, gdy to przeczytam, wyobrażę sobie siebie teraźniejszą jako umorusanego atramentem podlotka, z buzią napchaną jedzeniem, a głową – nawałnicą myśli, bynajmniej nie twórczych, wołającego: »(…)Mądra jestem!!!«. (…) Trzeba sobie wziąć przykład z »powyższego« i postanowić: najpierw zdam sobie sprawę z sytuacji i z tego, co mam napisać, a potem napiszę” (s. 371).
Czy jednak pomiędzy myślą a zapisem młoda diarystka poprzestaje na uzmysłowieniu sobie i ewentualnym powściągnięciu emocji?
„Ta piosenka jest tylko dla ciebie, bo w niej dźwięczy mój śmiech i szloch…”
Czy na pewno jej zwierzenia są takie intymne, „tylko dla pamiętniczka”? Wszak jeśli autor nie zniszczy dziennika, uwzględnia ewentualność jego rozpowszechnienia, co już implikuje autocenzurę. W przypadku Osieckiej dowiadujemy się, że niejednokrotnie swoje notatki przeglądała, redagowała, uzupełniała adnotacjami, czasem coś wykreślała – nie są zatem „w stanie surowym”. Ponadto pokazywała je przyjaciółkom, które prowadziły podobne zapiski, choć zastrzega, iż mimo wszystko dziennik pozostaje „moim »wiernym odbiciem«, porządnie skomplikowanym” (s. 411). Skomplikowanie owego odbicia potęguje opatrywanie zeszytów pseudonimem. Owszem, nierzadki to zabieg, jednak rodzi się pytanie: ile tu samokreacji? Kreacji, której nieodłącznym instrumentem jest język. „Powzięłam (…) postanowienie: będę się starała pisać w pamiętniku trochę lepszym (…) stylem. (…) Nie mam ani prawa, ani chęci kalania języka tylko dlatego, że jest to dla mnie odpoczynkiem. Styl i język literacki nie mają na razie miejsca w moim potocznym sposobie wyrażania się, ale odtąd będę się starała o oczyszczenie zarówno mej mowy, jak i pisma niekontrolowanego (…). Nie przewiduję większych trudności w drodze do mego celu ani związanej z tym zmiany charakteru pamiętnika. Chcę po prostu znajdować się na poziomie, na jakim znajdować się powinnam” (s. 348).
Widzimy, że Osiecka, po pierwsze, jest wymagająca wobec siebie, po drugie, naiwnie wierzy w przezroczystość języka. Albo raczej w możliwość panowania nad nim, patrzy nań bowiem krytycznie, gdy widzi, że wymyka się kontroli („Znowu tak pompatycznie brzmi”). Brak jej tej absolutnej ufności wobec języka: choć część zapisków przypomina nieraz konsternujący „pamiętniczek pensjonarki”, co pewien czas autorka – niczym na okładce – wychyla się poza balustradę, poza powierzchnię zjawisk. Jawi się jakby rozdwojona – na osobę przeżywającą i analizującą, oprócz przeżyć, także ich zapis. Nie chodzi bowiem tylko o ciekawą introspekcję, dotyczącą m.in. labilności poglądów, czy przenikliwe komentarze do bieżących wydarzeń…
Notatka jedna z wielu, łatwo ją przeoczyć, mnie jednakże uderzyła. Otóż to, co wydaje się wrodzonym temperamentem Osieckiej, pasją życia czy też młodzieńczą spontanicznością, w jakiejś mierze okazuje się wyborem strategii przemilczenia „ciemnego jądra”. Niespełna 14-letnią Agnieszkę nęka „niedająca się odstraszyć myśl”, dlaczego w tak młodym wieku jest już tak myśląca i poznała życie do podszewki. Gdyby ograniczyła się do tego wyznania, można by stwierdzić, że jak wiele nastolatek wyolbrzymia swoje nieszczęścia. Tyle iż trapi ją własne niedookreślenie, brak stabilnego „ja”, „w najtajniejszej głębi” cierpi zaś, gdyż nie może być niewinnym dzieckiem – całkiem jakby przekroczyła już „smugę cienia”. Po czym dodaje niby filozof moralista: „Ale zapominam o jednym ważnym czynniku: o woli ludzkiej” (s. 136) i postanowiwszy wmówić sobie, że będzie „wesoła, dziecinna i, co najważniejsze, swobodna i taka (…) szczera [podkr. K.Sz.]”, wraca do opisywania spraw „realnych” – przyziemnego życia nastolatki. Jak wiadomo, jedyną realność wedle założeń marksizmu stanowi materia, więc skoro „w socjalizmie skaleczony palec nie boli”, to dusze tym bardziej. Można pisać o zjawiskach widzialnych, wytłumaczalnych, ale o „najtajniejszej głębi”, do której nie przystają potoczne kombinacje słów? Wychodzące spod pióra 13-latki refleksje tego typu zdumiewają, a nawet niepokoją. Co istotne z perspektywy psychologii literatury, „szczerość” dziennika nastolatki odsłania swój charakter zasłony dymnej.
„Słowa jak sztuczny miód, ersatz, cholera, nie życie”
Czy zatem słowa są tu sztucznością? Na pewno nie, gdy mowa o warstwie oddającej rzeczy „realne”. Język autorka ma wyrobiony, spoza żargonu uczniowskiego przebija niezła jak na jej wiek erudycja. Nie wiedzieć czemu redaktor twierdzi, że mamy do czynienia z mieszaniną „nowomowy, języka domowego i młodzieżowego (…), a także literackiej polszczyzny” (s. 476) – zupełnie jakby nowomowa dominowała. Wprawdzie Osiecka – należąca najpierw do Służby Polsce, później ZMP – powtarza niekiedy propagandowe slogany, lecz zaskakuje np. wątpliwościami, jak można sądzić Piłsudskiego, jeżeli „historycznie, konkretnie, z różnych naświetleń i różnych wypowiedzi dostatecznie o tym nie wiemy?!” (s. 419).
Zarzut „sztucznego miodu” odnieść trzeba raczej do tego, czego chciałaby redaktor Karolina Felberg, jawnie nadgorliwa, skoro sformułowania „tym niemniej”, „zapytałam się”, „założyła spodnie” czy „dumna wobec koleżanek” opatruje wykrzyknikiem w nawiasie, objaśnionym jako „znak edytorskiego zdziwienia”. A to jej należałoby się dziwić, istnieje przecież norma wzorcowa oraz użytkowa i w ramach tej drugiej powyższe przykłady są zupełnie poprawne. Inna rzecz, gdy w grę wchodzą ewidentne anakoluty, tu jednak wykrzykniki niepotrzebnie przykuwają uwagę czytelnika, jak gdyby na siłę chciało się go uczyć poprawnej polszczyzny. Na dodatek z noty edytorskiej wynika, że poprawiono błędy ortograficzne i zmodernizowano pisownię, tymczasem natrafimy na zdanie: „Ciekawe, jakbym się czuła w jakimś olbrzymim, odwiecznym archiwum herbów, papierów i ksiąg, przesyconych historią żyć [!] ludzkich i Wielką Tajemnicą” (s. 315). Abstrahując od jego interesującej treści – redaktorka ma obiekcje co do liczby mnogiej wyrazu „życie”, natomiast przepuszcza tzw. ort (w znaczeniu „w jaki sposób” pisze się „jak bym”)… Do czego prowadzi źle ukierunkowana skrupulatność?
Trzeba jednak przyznać, że skrupulatność pani Felberg poszła też w dobrą stronę, mianowicie zawdzięczamy jej dokładne przypisy dotyczące zarówno postaci, jak i instytucji, a nawet topografii, przez co książka staje się swoistym varsavianum, kompendium informacji o stolicy z przełomu lat 40. i 50. Przypisy uzupełniają faktografią atmosferę Warszawy odtwarzaną mimochodem przez samą Osiecką nie jako „ersatz”, ale właśnie życie – możemy nieomal poczuć, jak „pachniała Saska Kępa”. W kontekście sensualności cenne są także reprodukcje tego, co autorka wklejała do swoich dzienników, ich strona materialna.
Istnieje wszakże i to, co poza dziennikiem, poza sprawami „realnymi”, wycinkiem świata, który poddaje się opisowi, poza „sztucznym miodem słów”. Dlatego warto tu powrócić do fotografii z okładki, na której wychylająca się z balkonu młoda Osiecka zagląda jakby poza brzeg kartki, w przepaść... „Wisła była cudowna. Miałam wrażenie, przechylając się przez most, że ciągnie mnie jakiś magnes w dół, do jej stalowych fal”. Natychmiast jednak zmienia nastrój: „Po obiedzie byłyśmy na spacerze wałem nad Wisłą i po drodze grałyśmy w Ymce w siatkę” (s. 171). To, co mroczne, wynurza się z utajenia, więc trzeba je poskromić. Szala znowu przechyla się na stronę życia. Agnieszka nadal tutaj mieszka.
Pomieszka tu jeszcze wiele lat, a dzięki swoim dziennikom znacznie dłużej, szczególnie iż pierwszy tom – z pozoru dziecinny – naprawdę rozbudza apetyt na kolejne. Przypomina się piosenka Osieckiej z refrenem „nie żałuję”: „że w tym kraju przeżyłam tych parę trudnych lat, że na koniec się dowiem: ot, tak się toczy świat”. Czytelnik również nie powinien czuć się zawiedziony jej młodzieńczą relacją z trudnych lat tużpowojennej Polski. I miejmy nadzieję, że doczekamy chwili, kiedy dowiemy się, jak toczy się świat w całych dziennikach autorki „Okularników”.
Agnieszka Osiecka: Dzienniki 1945-1950. Prószyński i S-ka. Warszawa 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |