
TRUMIENNE PRZEZNACZENIE
A
A
A
Powiedzieć o „Wielu demonach” – najnowszej powieści Jerzego Pilcha – że jest prozą ambitnie pomyślaną i z rozmachem napisaną, to doprawdy wyrazić się nadzwyczaj oględnie. Już na wstępie należy bowiem przyznać, że trudno ogarnąć wszystkie pomieszczone w niej wątki, między którymi pisarz na niemal pięciuset stronach dość swobodnie się porusza. Pojawiają się wprawdzie w tej opowieści motywy obecne w poprzednich książkach autora „Innych rozkoszy” (np. późne lata pięćdziesiąte XX wieku, luterska Sigła) czy znani z wcześniejszych tomów bohaterowie (m.in. pan Naczelnik i jego żona, Pastor, Komendant), ale nie oznacza to, że mamy do czynienia z przynudzającym obracaniem się w doskonale znanych strukturach narracyjnych. Jest wręcz przeciwnie.
Tym razem opowieść snuta jest przez bezimiennego gościa pana Naczelnika, choć to, kto opowiada, nie jest do końca oczywiste, ponieważ nic tu nie jest takie, na jakie wygląda. Dzieje się tak chociażby dlatego, że to – jak próbuje udowodnić narrator „Wielu demonów” – „My opowiadamy historie. My, czyli nasze demony”. W rezultacie różnego rodzaju niedopowiedzeń, nierozwiązanych wątków czy nierozwikłanych tajemnic jest w najświeższej prozie Pilcha o wiele więcej. Ale czyż mogłoby być inaczej, skoro pierwsze zdania powieści brzmią tak: „W połowie minionego wieku na siglańskiej poczcie pracował listonosz Fryderyk Moitschek, który znał sekret ludzkiego życia, wiedział, ku czemu zmierzamy i co będzie po śmierci. Wierzyła w niego tylko garstka, choć wszystko, co głosił, a raczej wszystko, co odczytywał z grubego skoroszytu, zgadzało się co do joty”? Odpowiedź, na szczęście, nie jest jednoznaczna.
„Wiele demonów” nie należy bowiem do kręgu opowieści baśniowych. W centrum tej niezwykle wielowątkowej narracji sytuują się losy dwóch córek pastora Mraka: Julii i Oli. Zwłaszcza druga z nich, która zniknęła w dość dziwnych okolicznościach bez śladu, przykuwa uwagę. Nie tyle jednak wątek kryminalno-sensacyjny będzie w tej prozie najistotniejszy, ile rozważania skoncentrowane wokół spraw „ostatecznych”. Możliwe, że dlatego de facto najważniejszą postacią omawianej tu propozycji wydawniczej Pilcha okazuje się listonosz-prorok Fryc Moitschek, autor demonicznego rękopisu, w którym dyskutowane są sekrety życia i śmierci (w powieści fragmenty te wyróżnione zostały kursywą), a który potrafi dokonywać cudów i przewidywać przyszłość. Być może z tego poniekąd powodu większość pojawiających się w „Wielu demonach” anegdot zakotwiczona została w tematyce tanatycznej. W konsekwencji powolne z(a)nikanie, przemijanie, umieranie będą w najświeższej powieści autora „Mojego pierwszego samobójstwa” naświetlane z wielu różnorodnych perspektyw (od śmierci „naturalnej” czy przedwczesnej i przypadkowej na samobójstwie skończywszy). Obok więc historii Juliusza, który odebrał sobie życie, znalazła się opowieść o trumnie z panem Wzmożkiem, która utknęła w domu. Obok rozważań na temat kremacji pojawiają się rozmyślania dotyczące stryczka czy dygresja o nawykłej do znikania starce Zuzannie. Słowem, wszystko krąży wokół śmiertelności, bowiem – jak stara się przekonać autor „Miasta utrapienia” – „W istocie jest jedna historia. Spod wszystkich, leżących jedna na drugiej jak w zbiorowej mogile, opowieści prześwieca jedna żywa opowieść. Człowiek rodzi się na dnie straszliwej czeluści, żyje nie wiadomo po co i umiera w męczarniach. Innej opowieści nie ma. Nie ma innego początku, innego środka i innego zakończenia. Obraz może być różny, ale ramę ma jedną: trumienną”. Brzmi mrocznie? Ano nie od dziś wiadomo, że przed śmiercią nie można nigdzie się schronić. Niemniej, taki ponury nastrój (zabarwiany ironią i tzw. czarnym humorem) w „Wielu demonach” dominuje.
Ale najświeższa publikacja prozatorska Pilcha jest także opowieścią o ludzkich emocjach oraz o dziwnych i skomplikowanych, mniej lub bardziej jawnych lub ukrywanych, relacjach międzyludzkich. Dość przywołać namiętny romans Julii i Kornela, którzy „kochali się w każdej sytuacji i o każdej porze”, nigdy nie zapominając o użyciu podwójnej porcji „masywnych stalinowskich kondomów”, a którzy rozstali się tuż przed ołtarzem czy kolejny układ erotyczny z udziałem Julki, która związawszy się z katolikiem Grzegorzem, miała „przepaść w ramionach papisty”, albo skrywana namiętność, jaka zawiązała się między Olą i Julkiem czy opowieść o tym, jak Naczelnik hańbił swoją małżonkę, całując ją w rękę.
Jerzy Pilch nieustannie gmatwa „poszarpaną” fabułę swojej momentami nostalgicznej, momentami groteskowej powieści, nie troszcząc się o podawanie rozwiązań podrzucanych w niej tajemniczych wątków. Przeciwnie, wydaje się, że prowadząc swoistą grę z czytelnikami, stara się jednocześnie podrzucać i mylić tropy tak, by rozwikłanie zagadki nie było nigdy możliwe. Być może dzieje się tak dlatego, że tzw. prawda, która zwykle nie bywa łatwa w odkryciu, nie jest dostatecznie atrakcyjna czy chlubna. Poza tym tego typu plątanie się w „zeznaniach” tłumaczyć można właśnie tym, że nie tyle my opowiadamy, co jesteśmy opowiadani. Przez nas mówią owe tytułowe demony, nad którymi nie mamy kontroli, a które starają się udowodnić, że „warto żyć dla odwiecznych zdań. Nawet, pełne bólu i głupstwa życie bywa dobrze ułożonym zdaniem”. W efekcie otrzymujemy wyjątkowo dygresyjną i meandryczną narrację, którą czyta się z nieskrywaną przyjemnością. Frajda lekturowa bierze się także ze specyficznego Pilchowego dowcipu, którego jest tu pod dostatkiem. „Wiele demonów”, sama w sobie będąc pochwałą posiadania oratorskich umiejętności, potwierdza, że autor „Spisu cudzołożnic” jest mistrzem gawędzenia, dzięki któremu sztuka ta przekształca się w „prawdziwe święto opowieści”. W tym przypadku nie tyle zatem znaczenie ma to, o czym się rozprawia, ile sposób, w jaki się to robi.
Najnowsza proza Jerzego Pilcha, mając charakter (auto)terapeutyczny i w pewnym sensie autobiograficzny, da się przeto interpretować jako próba zagadania, a tym samym oswojenia przemijania oraz pogodzenia się z (własną i cudzą) śmiertelnością. Można to robić między innymi podążając śladami bohaterów „Wielu demonów”, a więc poprzez intensywne spędzanie czasu, ponieważ „intensywność zabija strach”. Stąd owa gęstość opowieści, której spójność celowo rozbijana jest od wewnątrz. Za każdą z postaci (wśród których pojawiają się m.in.: starzyk Schkryfani, pani Kubatschke, doktor Nieobadany, Rudek Odstertschil, Felek Podpalartschyk, Tichotschaskalik, pan Zatloukla czy Piotr Paweł Spychożertka) kryją się bowiem osobne, intrygujące biograficzne dygresje, które odciągają uwagę czytelnika od tego, co można by uznać za nadrzędną nić fabularną. Owe mikroscenki, z których w rzeczywistości złożona została najświeższa narracja Pilcha, łączą się jednak w całość, pokazując obyczajowy obraz siglańskiej społeczności.
Niemniej, jak już było wspomniane, nadrzędnym powodem gawędzenia miałaby być potrzeba uwolnienia się od bycia zakładnikiem „wizji naszej nieobecności na ziemi”. Ale nie ma przecież innego wyjścia. Wszak kończące zdanie „Wiele demonów” Jerzego Pilcha brzmi: „Trochę popłaczemy, a potem z ciężkimi, bo ciężkimi sercami będziemy żyć dalej. Będziemy żyć dalej, ponieważ żyć trzeba”.
Tym razem opowieść snuta jest przez bezimiennego gościa pana Naczelnika, choć to, kto opowiada, nie jest do końca oczywiste, ponieważ nic tu nie jest takie, na jakie wygląda. Dzieje się tak chociażby dlatego, że to – jak próbuje udowodnić narrator „Wielu demonów” – „My opowiadamy historie. My, czyli nasze demony”. W rezultacie różnego rodzaju niedopowiedzeń, nierozwiązanych wątków czy nierozwikłanych tajemnic jest w najświeższej prozie Pilcha o wiele więcej. Ale czyż mogłoby być inaczej, skoro pierwsze zdania powieści brzmią tak: „W połowie minionego wieku na siglańskiej poczcie pracował listonosz Fryderyk Moitschek, który znał sekret ludzkiego życia, wiedział, ku czemu zmierzamy i co będzie po śmierci. Wierzyła w niego tylko garstka, choć wszystko, co głosił, a raczej wszystko, co odczytywał z grubego skoroszytu, zgadzało się co do joty”? Odpowiedź, na szczęście, nie jest jednoznaczna.
„Wiele demonów” nie należy bowiem do kręgu opowieści baśniowych. W centrum tej niezwykle wielowątkowej narracji sytuują się losy dwóch córek pastora Mraka: Julii i Oli. Zwłaszcza druga z nich, która zniknęła w dość dziwnych okolicznościach bez śladu, przykuwa uwagę. Nie tyle jednak wątek kryminalno-sensacyjny będzie w tej prozie najistotniejszy, ile rozważania skoncentrowane wokół spraw „ostatecznych”. Możliwe, że dlatego de facto najważniejszą postacią omawianej tu propozycji wydawniczej Pilcha okazuje się listonosz-prorok Fryc Moitschek, autor demonicznego rękopisu, w którym dyskutowane są sekrety życia i śmierci (w powieści fragmenty te wyróżnione zostały kursywą), a który potrafi dokonywać cudów i przewidywać przyszłość. Być może z tego poniekąd powodu większość pojawiających się w „Wielu demonach” anegdot zakotwiczona została w tematyce tanatycznej. W konsekwencji powolne z(a)nikanie, przemijanie, umieranie będą w najświeższej powieści autora „Mojego pierwszego samobójstwa” naświetlane z wielu różnorodnych perspektyw (od śmierci „naturalnej” czy przedwczesnej i przypadkowej na samobójstwie skończywszy). Obok więc historii Juliusza, który odebrał sobie życie, znalazła się opowieść o trumnie z panem Wzmożkiem, która utknęła w domu. Obok rozważań na temat kremacji pojawiają się rozmyślania dotyczące stryczka czy dygresja o nawykłej do znikania starce Zuzannie. Słowem, wszystko krąży wokół śmiertelności, bowiem – jak stara się przekonać autor „Miasta utrapienia” – „W istocie jest jedna historia. Spod wszystkich, leżących jedna na drugiej jak w zbiorowej mogile, opowieści prześwieca jedna żywa opowieść. Człowiek rodzi się na dnie straszliwej czeluści, żyje nie wiadomo po co i umiera w męczarniach. Innej opowieści nie ma. Nie ma innego początku, innego środka i innego zakończenia. Obraz może być różny, ale ramę ma jedną: trumienną”. Brzmi mrocznie? Ano nie od dziś wiadomo, że przed śmiercią nie można nigdzie się schronić. Niemniej, taki ponury nastrój (zabarwiany ironią i tzw. czarnym humorem) w „Wielu demonach” dominuje.
Ale najświeższa publikacja prozatorska Pilcha jest także opowieścią o ludzkich emocjach oraz o dziwnych i skomplikowanych, mniej lub bardziej jawnych lub ukrywanych, relacjach międzyludzkich. Dość przywołać namiętny romans Julii i Kornela, którzy „kochali się w każdej sytuacji i o każdej porze”, nigdy nie zapominając o użyciu podwójnej porcji „masywnych stalinowskich kondomów”, a którzy rozstali się tuż przed ołtarzem czy kolejny układ erotyczny z udziałem Julki, która związawszy się z katolikiem Grzegorzem, miała „przepaść w ramionach papisty”, albo skrywana namiętność, jaka zawiązała się między Olą i Julkiem czy opowieść o tym, jak Naczelnik hańbił swoją małżonkę, całując ją w rękę.
Jerzy Pilch nieustannie gmatwa „poszarpaną” fabułę swojej momentami nostalgicznej, momentami groteskowej powieści, nie troszcząc się o podawanie rozwiązań podrzucanych w niej tajemniczych wątków. Przeciwnie, wydaje się, że prowadząc swoistą grę z czytelnikami, stara się jednocześnie podrzucać i mylić tropy tak, by rozwikłanie zagadki nie było nigdy możliwe. Być może dzieje się tak dlatego, że tzw. prawda, która zwykle nie bywa łatwa w odkryciu, nie jest dostatecznie atrakcyjna czy chlubna. Poza tym tego typu plątanie się w „zeznaniach” tłumaczyć można właśnie tym, że nie tyle my opowiadamy, co jesteśmy opowiadani. Przez nas mówią owe tytułowe demony, nad którymi nie mamy kontroli, a które starają się udowodnić, że „warto żyć dla odwiecznych zdań. Nawet, pełne bólu i głupstwa życie bywa dobrze ułożonym zdaniem”. W efekcie otrzymujemy wyjątkowo dygresyjną i meandryczną narrację, którą czyta się z nieskrywaną przyjemnością. Frajda lekturowa bierze się także ze specyficznego Pilchowego dowcipu, którego jest tu pod dostatkiem. „Wiele demonów”, sama w sobie będąc pochwałą posiadania oratorskich umiejętności, potwierdza, że autor „Spisu cudzołożnic” jest mistrzem gawędzenia, dzięki któremu sztuka ta przekształca się w „prawdziwe święto opowieści”. W tym przypadku nie tyle zatem znaczenie ma to, o czym się rozprawia, ile sposób, w jaki się to robi.
Najnowsza proza Jerzego Pilcha, mając charakter (auto)terapeutyczny i w pewnym sensie autobiograficzny, da się przeto interpretować jako próba zagadania, a tym samym oswojenia przemijania oraz pogodzenia się z (własną i cudzą) śmiertelnością. Można to robić między innymi podążając śladami bohaterów „Wielu demonów”, a więc poprzez intensywne spędzanie czasu, ponieważ „intensywność zabija strach”. Stąd owa gęstość opowieści, której spójność celowo rozbijana jest od wewnątrz. Za każdą z postaci (wśród których pojawiają się m.in.: starzyk Schkryfani, pani Kubatschke, doktor Nieobadany, Rudek Odstertschil, Felek Podpalartschyk, Tichotschaskalik, pan Zatloukla czy Piotr Paweł Spychożertka) kryją się bowiem osobne, intrygujące biograficzne dygresje, które odciągają uwagę czytelnika od tego, co można by uznać za nadrzędną nić fabularną. Owe mikroscenki, z których w rzeczywistości złożona została najświeższa narracja Pilcha, łączą się jednak w całość, pokazując obyczajowy obraz siglańskiej społeczności.
Niemniej, jak już było wspomniane, nadrzędnym powodem gawędzenia miałaby być potrzeba uwolnienia się od bycia zakładnikiem „wizji naszej nieobecności na ziemi”. Ale nie ma przecież innego wyjścia. Wszak kończące zdanie „Wiele demonów” Jerzego Pilcha brzmi: „Trochę popłaczemy, a potem z ciężkimi, bo ciężkimi sercami będziemy żyć dalej. Będziemy żyć dalej, ponieważ żyć trzeba”.
Jerzy Pilch: „Wiele demonów”. Wielka Litera. Warszawa 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |