
MIŁOSIERDZIE WEDŁUG KIM KI-DUKA
A
A
A
W jednej z ostatnich scen nakręconego w 1972 roku filmu „Szepty i krzyki” – którego scenariusz w dużej mierze oparty został na śnie Ingmara Bergmana, o czym autor sam chętnie opowiadał w wywiadach – pojawia się bardzo wyraziste odwołanie do chrześcijańskiego motywu piety. Wątek ten miał jeszcze mocniej zaakcentować ogrom cierpienia głównej bohaterki, umierającej Agnes (granej przez świetną, jak zawsze u Bergmana, Harriet Andersson) oraz współczucie i matczyną opiekuńczość jej służącej, Anny. Dziś po raz kolejny możemy się przekonać, że XV-wieczna rzeźba Michała Anioła, z całą swoją złożoną symboliką, nadal stanowić może wielką inspirację dla filmowców: koreański reżyser Kim Ki-duk w dziele nagrodzonym w Wenecji Złotym Lwem dla najlepszego filmu 2012 roku uczynił „Pietę watykańską” punktem wyjścia historii.
Podczas konferencji prasowej na weneckim festiwalu twórca zwierzał się, że zobaczona na własne oczy rzeźba wywarła na nim oczywiście potężne wrażenie, ale nie do samego dzieła chciał się odwołać w swym filmie, lecz do wyrażającego litość i zjednoczenie w cierpieniu gestu, który praca ta przedstawia. Czy jednak współczucie i miłosierdzie rzeczywiście stały się dominującymi kategoriami w nowym filmie Koreańczyka? Wręcz przeciwnie: Kim Ki-duk – po pretensjonalnym, ekshibicjonistycznym, przez niektórych widzów uznanym za fatalny żart dokumencie „Arirang”, w którym mierzył się z własną depresją, a jednocześnie obnażył cały swój narcyzm – powraca z filmem o niezdolności wybaczania i konieczności zemsty.
Główny bohater filmu, Gang-do (Jung-Jin Lee), samotny 30-letni mężczyzna, pracuje jako egzekutor długów. Jego głównym zajęciem jest odnajdywanie dłużników swego zwierzchnika – bezdusznego oszusta udzielającego pożyczek na wysoki procent żyjącym na skraju ubóstwa pracownikom fabryk – i czynienie z nich inwalidów: pieniądze z polisy ubezpieczeniowej wystarczają wszak na spłatę pożyczki. Już na początku filmu możemy się przekonać, że Gang-do nie tylko doskonale realizuje się w swojej pracy i ma sporą wprawę w zadawaniu bólu, lecz również odnajduje w tego rodzaju działaniach wiele przyjemności.
Dla każdego, kto choć trochę zna twórczość Kim Ki-duka – lub przynajmniej widział „Wyspę” z 2000 roku, w której reżyser epatował widza przemocą, w moim przekonaniu zupełnie zbędną, obliczoną na wzbudzenie szoku i negatywnych uczuć – nie powinno być zaskoczeniem, że jego najnowszy film również po brzegi wypełniony jest scenami pełnymi okrucieństwa i brutalności, która momentami zdaje się po prostu przerysowana. Dobrze ułożone (sic!) życie protagonisty zaczyna się komplikować – brzmi to nadzwyczaj banalnie i według mnie, niestety, wcale nie lepiej wypada na ekranie – kiedy pojawia się w nim kobieta w średnim wieku imieniem Mi-Son (Min-soo Jo), podająca się za jego matkę. Po serii sadystycznych wręcz eksperymentów, jakie Gang-do na niej przeprowadzi, aby upewnić się, że rzeczywiście jest ona tą, która trzydzieści lat wcześniej go porzuciła, nastąpi oczywiście „wewnętrzna przemiana” bohatera: momentalnie stanie się on potulnym, troskliwym chłopcem, obawiającym się zemsty ze strony swoich ofiar. Owa metamorfoza pozostaje zupełnie niewiarygodna i kłóci się z wysoce naturalistyczną poetyką filmu, który nagle, za sprawą zastosowanego w nim schematu fabularnego, zaczyna przypominać kreskówkę. Nie wykluczam jednak, że reżyser świadomie postanowił spłaszczyć i uprościć psychologię protagonisty, aby bardziej widoczne stało się obecne w filmie odwołanie do zakorzenionego w chrześcijańskiej mitologii „odkupienia win”.
Prowokacyjna koncepcja autora „Snu”, polegająca na pozornym osadzeniu w roli umęczonego Chrystusa bezwzględnego, brutalnego bandyty, będącego na usługach jeszcze gorszego, zdemoralizowanego kapitalisty (jego „boski plan” polegałby chyba na nieskończonym bogaceniu się kosztem najbiedniejszych), jest – mimo całej swojej „zaczepności”, której nie sposób nie dostrzec – jednym z najlepszych elementów filmu. Uchyla ona bowiem drzwi do ciekawej i świeżej przestrzeni interpretacyjnej, które wraz z rozwojem akcji zostaną odbiorcy przed nosem zatrzaśnięte. Na marginesie warto dodać, że chętnie rozwinąłbym kwestię wspomnianej „pozorności”, gdyż jest niezwykle interesująca, musiałbym jednak zdradzić zakończenie filmu.
Społeczny (i w pewnym sensie także biograficzny: Koreańczyk, zanim zaczął kręcić filmy, przez lata pracował w fabryce) kontekst nowego obrazu Kim Ki-duka – pokazujący, jak na relacje między ludźmi wpływają neoliberalna ideologia i postępujący kapitalizm – choć jest bardzo wyrazisty, moim zdaniem, wcale się nie broni: trudno traktować głównego bohatera jako zwykłego, przeciętnego sługusa potwornego systemu, kiedy widzimy jego sadystyczne skłonności. Oczywiście, w filmie tym kapitalizm przedstawiony jest jako system okrutny, niesprawiedliwy i prowadzący do moralnego upadku człowieka, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na pierwszy plan wysuwa się jednak okrucieństwo jednostki, co krytyczną wymowę obrazu wytłumia, a może nawet unieważnia. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała w budzącym wiele kontrowersji filmie „Bad Guy” z 2001 roku, w którym historia o miłości – stanowiąca główny wątek – natrętnie pchająca się „na wierzch”, nie była w stanie przebić się przez silniejsze od niej tło społeczne, z którego nie dało się przecież ani na chwilę spuścić oka. Schemat fabularny – wszystkim doskonale znany, głównie z kasowych i nie najlepszych hollywoodzkich produkcji – w którym dziewczyna z dobrego domu, wzorowa studentka, poznaje „złego chłopca”, był tu jedynie rodzajem przynęty, mającej prawie niepostrzeżenie wciągnąć widza w filmową rzeczywistość, gdzie na porządku dziennym są bieda, prostytucja i gangsterski styl życia.
Podobno „Pieta” nakręcona została zaledwie za 13 000 dolarów: ów „niezależny” charakter produkcji może wprowadzać w błąd, bo choć rozhuśtana kamera „z ręki” i małe, duszne przestrzenie, w których rozgrywa się akcja, kojarzyć się mogą z kinem niszowym, to trudno oprzeć się wrażeniu, że Kim Ki-duk – któremu być może duża popularność w Europie już nie wystarcza – zaczyna łasić się do widza gustującego w kinie mainstreamowym. Dużo przemocy i sporo „brzydkiego” seksu to u Kim Ki-duka nic nowego, ale zdaje się, że próbuje on tym razem zwabić odbiorcę również sposobem budowania dramatyzmu, jaki widzieliśmy w kinie już setki razy. „Pieta” może więc podbijać serca amerykańskiej publiczności rozmiłowanej w kasowych szmirach, jednocześnie zachowując pewien „artystyczny” rys, który uchroni reżysera przed utratą twarzy.
Nigdy nie byłem wielkim entuzjastą twórczości Kim Ki-duka, nie ukrywam jednak, że chętnie zobaczyłbym jeszcze kiedyś film tak mocno uwodzący piękną naiwnością, zaskakującym połączeniem subtelności i szorstkości, jak „Pusty dom” (2004) – wszystko wskazuje jednak na to, że nieprędko takiego dzieła się doczekamy.
Podczas konferencji prasowej na weneckim festiwalu twórca zwierzał się, że zobaczona na własne oczy rzeźba wywarła na nim oczywiście potężne wrażenie, ale nie do samego dzieła chciał się odwołać w swym filmie, lecz do wyrażającego litość i zjednoczenie w cierpieniu gestu, który praca ta przedstawia. Czy jednak współczucie i miłosierdzie rzeczywiście stały się dominującymi kategoriami w nowym filmie Koreańczyka? Wręcz przeciwnie: Kim Ki-duk – po pretensjonalnym, ekshibicjonistycznym, przez niektórych widzów uznanym za fatalny żart dokumencie „Arirang”, w którym mierzył się z własną depresją, a jednocześnie obnażył cały swój narcyzm – powraca z filmem o niezdolności wybaczania i konieczności zemsty.
Główny bohater filmu, Gang-do (Jung-Jin Lee), samotny 30-letni mężczyzna, pracuje jako egzekutor długów. Jego głównym zajęciem jest odnajdywanie dłużników swego zwierzchnika – bezdusznego oszusta udzielającego pożyczek na wysoki procent żyjącym na skraju ubóstwa pracownikom fabryk – i czynienie z nich inwalidów: pieniądze z polisy ubezpieczeniowej wystarczają wszak na spłatę pożyczki. Już na początku filmu możemy się przekonać, że Gang-do nie tylko doskonale realizuje się w swojej pracy i ma sporą wprawę w zadawaniu bólu, lecz również odnajduje w tego rodzaju działaniach wiele przyjemności.
Dla każdego, kto choć trochę zna twórczość Kim Ki-duka – lub przynajmniej widział „Wyspę” z 2000 roku, w której reżyser epatował widza przemocą, w moim przekonaniu zupełnie zbędną, obliczoną na wzbudzenie szoku i negatywnych uczuć – nie powinno być zaskoczeniem, że jego najnowszy film również po brzegi wypełniony jest scenami pełnymi okrucieństwa i brutalności, która momentami zdaje się po prostu przerysowana. Dobrze ułożone (sic!) życie protagonisty zaczyna się komplikować – brzmi to nadzwyczaj banalnie i według mnie, niestety, wcale nie lepiej wypada na ekranie – kiedy pojawia się w nim kobieta w średnim wieku imieniem Mi-Son (Min-soo Jo), podająca się za jego matkę. Po serii sadystycznych wręcz eksperymentów, jakie Gang-do na niej przeprowadzi, aby upewnić się, że rzeczywiście jest ona tą, która trzydzieści lat wcześniej go porzuciła, nastąpi oczywiście „wewnętrzna przemiana” bohatera: momentalnie stanie się on potulnym, troskliwym chłopcem, obawiającym się zemsty ze strony swoich ofiar. Owa metamorfoza pozostaje zupełnie niewiarygodna i kłóci się z wysoce naturalistyczną poetyką filmu, który nagle, za sprawą zastosowanego w nim schematu fabularnego, zaczyna przypominać kreskówkę. Nie wykluczam jednak, że reżyser świadomie postanowił spłaszczyć i uprościć psychologię protagonisty, aby bardziej widoczne stało się obecne w filmie odwołanie do zakorzenionego w chrześcijańskiej mitologii „odkupienia win”.
Prowokacyjna koncepcja autora „Snu”, polegająca na pozornym osadzeniu w roli umęczonego Chrystusa bezwzględnego, brutalnego bandyty, będącego na usługach jeszcze gorszego, zdemoralizowanego kapitalisty (jego „boski plan” polegałby chyba na nieskończonym bogaceniu się kosztem najbiedniejszych), jest – mimo całej swojej „zaczepności”, której nie sposób nie dostrzec – jednym z najlepszych elementów filmu. Uchyla ona bowiem drzwi do ciekawej i świeżej przestrzeni interpretacyjnej, które wraz z rozwojem akcji zostaną odbiorcy przed nosem zatrzaśnięte. Na marginesie warto dodać, że chętnie rozwinąłbym kwestię wspomnianej „pozorności”, gdyż jest niezwykle interesująca, musiałbym jednak zdradzić zakończenie filmu.
Społeczny (i w pewnym sensie także biograficzny: Koreańczyk, zanim zaczął kręcić filmy, przez lata pracował w fabryce) kontekst nowego obrazu Kim Ki-duka – pokazujący, jak na relacje między ludźmi wpływają neoliberalna ideologia i postępujący kapitalizm – choć jest bardzo wyrazisty, moim zdaniem, wcale się nie broni: trudno traktować głównego bohatera jako zwykłego, przeciętnego sługusa potwornego systemu, kiedy widzimy jego sadystyczne skłonności. Oczywiście, w filmie tym kapitalizm przedstawiony jest jako system okrutny, niesprawiedliwy i prowadzący do moralnego upadku człowieka, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na pierwszy plan wysuwa się jednak okrucieństwo jednostki, co krytyczną wymowę obrazu wytłumia, a może nawet unieważnia. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała w budzącym wiele kontrowersji filmie „Bad Guy” z 2001 roku, w którym historia o miłości – stanowiąca główny wątek – natrętnie pchająca się „na wierzch”, nie była w stanie przebić się przez silniejsze od niej tło społeczne, z którego nie dało się przecież ani na chwilę spuścić oka. Schemat fabularny – wszystkim doskonale znany, głównie z kasowych i nie najlepszych hollywoodzkich produkcji – w którym dziewczyna z dobrego domu, wzorowa studentka, poznaje „złego chłopca”, był tu jedynie rodzajem przynęty, mającej prawie niepostrzeżenie wciągnąć widza w filmową rzeczywistość, gdzie na porządku dziennym są bieda, prostytucja i gangsterski styl życia.
Podobno „Pieta” nakręcona została zaledwie za 13 000 dolarów: ów „niezależny” charakter produkcji może wprowadzać w błąd, bo choć rozhuśtana kamera „z ręki” i małe, duszne przestrzenie, w których rozgrywa się akcja, kojarzyć się mogą z kinem niszowym, to trudno oprzeć się wrażeniu, że Kim Ki-duk – któremu być może duża popularność w Europie już nie wystarcza – zaczyna łasić się do widza gustującego w kinie mainstreamowym. Dużo przemocy i sporo „brzydkiego” seksu to u Kim Ki-duka nic nowego, ale zdaje się, że próbuje on tym razem zwabić odbiorcę również sposobem budowania dramatyzmu, jaki widzieliśmy w kinie już setki razy. „Pieta” może więc podbijać serca amerykańskiej publiczności rozmiłowanej w kasowych szmirach, jednocześnie zachowując pewien „artystyczny” rys, który uchroni reżysera przed utratą twarzy.
Nigdy nie byłem wielkim entuzjastą twórczości Kim Ki-duka, nie ukrywam jednak, że chętnie zobaczyłbym jeszcze kiedyś film tak mocno uwodzący piękną naiwnością, zaskakującym połączeniem subtelności i szorstkości, jak „Pusty dom” (2004) – wszystko wskazuje jednak na to, że nieprędko takiego dzieła się doczekamy.
„Pieta” („Pi-e-ta”). Scenariusz i reżyseria: Kim Ki-duk. Obsada: Jung-Jin Lee, Min-soo Jo i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Korea Południowa 2012, 104 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |