ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (243) / 2014

Mirella Siedlaczek-Mikoda,

UCIEKAJĄC PRZED BIAŁĄ KRÓLOWĄ

A A A
Jeśli dobra powieść powinna – jak film – zaczynać się od trzęsienia ziemi, to powieść Jonasa T. Bengtssona otwiera właśnie takie wydarzenie. Wydarzenie, które stało się przeżyciem pokoleniowym Szwedów i zachwiało ich poczuciem bezpieczeństwa: „Akurat kończę sześć lat, kiedy od strzału ginie Olof Palme. Jest luty, na dworze bardzo zimno. Siedzimy z ojcem w kuchni, jemy bułki, ja rysuję. Mówią o tym w radiu. Ojciec pogłaśnia. Głos spikerki brzmi tak, jakby to było coś ważnego (…) Nie przypominam sobie, żebym wcześniej widział, jak ojciec płacze. Pytam, czy ten Palme to był ktoś znajomy, ale on nie odpowiada. Tuli mnie do siebie, Nogi mi zmarzły w kaloszach. / - Dorwali go – powtarza (…) / - Chyba niedługo znów będziemy musieli się przeprowadzić”.

Proste, dziecięce zdania naprowadzają nas na trop zabójstwa premiera Szwecji – może ojciec zna mocodawców tej niesłychanej zbrodni, opisanej i przez G.W. Perssona i Henninga Mankella, może ucieczki wiążą się z koniecznością znalezienia schronienia? Gdzie jest matka chłopca, inni członkowie rodziny, jak się nazywają? Dlaczego są ludzie, którzy pomagają ojcu, a przed innymi trzeba się ukrywać? Dlaczego wykonuje prace poniżej swoich możliwości intelektualnych, ale gdy już zdobywa źródło utrzymania, szybko traci zainteresowanie nim? Czytelnik zadaje podobne pytania, oczekując jasno podanej odpowiedzi – którą znajduje, choć niewyrażoną jednoznacznie. Narratorem „Baśni” jest kilkulatek, całą historię poznajemy przefiltrowaną przez jego świadomość, potem z każdym rokiem nastrój opowieści gęstnieje, aż do finału pierwszej części. To zatem dziwna, niepokojąca opowieść o ojcu i synu, prowadzących życie w ciągłej ucieczce. Narrator właściwie nie pamięta pierwszego domu ani rodziny. Tuż po zabójstwie Olofa Palmego ojciec i syn wyruszają w podróż, opuszczają Szwecję i zacierają za sobą ślady, które mogłyby wskazać Białej Królowej miejsce ich pobytu. Ojciec potrafi właściwie wszystko – jest doskonałym nauczycielem, erudytą, zawodowo postarza meble, jest włamywaczem i złodziejem. Co wieczór opowiada synowi baśń. Prowadzą bardzo skromne życie, ludzi żyjących poza społeczeństwem i systemem opieki zdrowotnej, szkolnictwa itd., w tym sensie są wolni. Czasem ojciec zabiera ze sklepów różne potrzebne im rzeczy bez płacenia, ale i to potrafi wytłumaczyć. Stabilizacja okazuje się pozorna, gdyż pewnego dnia dochodzi do gwałtownego rozdzielenia ojca z synem.

Kolejna odsłona przenosi czytelnika do narratora już kilkunastoletniego, którego bunt upodabnia go do postaci neurotycznego Holdena Cauldfielda z „Buszującego w zbożu”. W odróżnieniu od amerykańskiego nastolatka sprzed kilkudziesięcioleci Peter nie dziwi się hipokryzji dorosłych i chociaż odmawia podporządkowania się zasadom, czyni to paradoksalnie na własnych zasadach. Gdy nadarza się okazja poznania rodziny ze strony ojca, wykorzystuje ją do swoistego wyrównania rachunków. Obserwuje innych jak postaci w grze, nie angażując się uczuciowo i bacznie pilnując swojego wyobcowania. Pojawia się matka, ale jest już nic nieznaczącą postacią, nie ma w niej grozy Białej Królowej, budzi raczej politowanie nieporadnymi próbami zrozumienia syna, który przeżył tak wiele, że nie potrafi wpasować się w oczekiwania innych, co nie znaczy, że ich nie rozumie. Peter jest bardzo inteligentny i ostro postrzega świat, jednak szaleństwo, z którym się zetknął i rozluźnienie kontaktu z ojcem sprawiły, że funkcjonuje, przecinając więzi rodzinne. Ojciec nauczył go zacierania za sobą śladów, częściowego stawania się niewidzialnym, czasem taka strategia wiąże się z ukrywaniem inteligencji, zdolności. Bohater  lubi rysować, to zajęcie go uspokaja, pozwala mu na uzewnętrznienie emocji, w okresie wczesnej młodości to oręż przeciwko nielubianym nauczycielom, potem okazja do porzucenia pracy w sortowni listów i rozpoczęcia nowego życia – dosłownie, bo pod sfałszowaną tożsamością.

Zresztą, nie dowiemy się, jaka jest prawdziwa tożsamość narratora, używa on imienia, które mogłoby być zupełnie inne. „Co za różnica?”powiedziałby Peter. W całej powieści nie padają ani imiona, ani nazwiska syna i ojca – są idealnymi „niktami”, ale nie są everymanami, bo trudno wyobrazić sobie osoby bardziej rezygnujące z przynależności do grupy. Peterowi o urodzie Skandynawa, tak przynajmniej zdaje się być odbierany, nie przeszkadza, że przywłaszczył sobie tożsamość tureckiego emigranta, wręcz przeciwnie – szalenie bawi go konfuzja innych z powodu spotkania z nietypowym Turkiem.

Czytając „Baśń” Bengtssona, zamieramy w przestrachu, co stanie się z tym malcem, potem kibicujemy jego ojcu, żeby wreszcie wyszedł na prostą, wreszcie uświadamiamy sobie, że żadne szczęśliwe rozwiązanie nie wchodzi w grę, że niczym w „Drodze” Cormaca McCarthy’ego bohaterowie napotykają tylko zgliszcza, ale nie są to pozostałości świata materialnego, tylko smętne resztki ludzkich relacji, godności, miłości. Napotykają nie osoby, ale figury niemal symboliczne – jak brzydka staruszka, która wydaje się Babą Jagą, albo ponętna aktorka, która nie znajdzie swojego Mistrza. Zdajemy sobie sprawę, że musi dojść do katastrofy, przesilenia i gdy ono nadchodzi, jesteśmy już gotowi na wstrząs. Potem poznajemy konsekwencje kulminacyjnych wydarzeń i wiemy, że Peter także nie przestał się ukrywać. Im dalej, tym ciekawiej, może powyższy opis na to nie wskazuje, ale niczym czytelnik baśni przemierzamy ciemny las i choć się boimy się, to nie odkładamy lektury. Dobre baśnie są po coś, po to, żeby bezpiecznie przeżyć lęk, przepracować strach przed smokiem, oswoić się z śmiercią, dobre książki są po to, żeby przeżyć coś z kimś. To jest dobra książka i dowód, że straszyć nie trzeba tylko hektolitrami krwi, a do opisania samotności nie potrzeba koncentracji na własnym ja. Mamy do czynienia z bardzo dobrą, nietuzinkową powieścią, niełatwą w odbiorze, wymagającą skupienia, zanurzenia w narracji, w której pewne motywy są powtarzalne, inne zaś – jak przyczyny choroby ojca – ledwie zarysowane. Czytelnik otrzymuje odpowiedzi na jedynie niektóre z pytań, a przedostatnia scena zwala z nóg. I tak powinno być, nie oczekujmy prostego zakończenia – jeśli liczysz na „żyli długo i szczęśliwie”, to nie ta baśń, tu nic nie jest takie oczywiste, nawet po zabiciu smoka.
Jonas T. Bengtsson: „Baśń”. Przeł. Iwona Zimnicka. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013 [seria: Proza świata].