SŁOWEŃSKA LOVE STORY
A
A
A
Czytasz i myślisz: co za kicz? Ale coś każe ci czytać dalej, myślisz – no to już przesada, ale jednak nie odkładasz książki. Tak było w moim wypadku, lektura „Widziałem ją tej nocy” Drago Jančara nie była bolesna, ale nie przyniosła też przyjemności, której się spodziewałam. Moje obawy, że słoweńskie realia będą stanowić przeszkodę nie do przejścia, okazały się nieuzasadnione, z łatwością odnalazłam się w wojennej historii późniejszej Jugosławii. Mamy do czynienia z opowieścią, która moim zdaniem zyskałaby w czach odbiorcy jako film, nie powieść.
Opowiadana z pięciu perspektyw historia tak właściwie składa się z kliszy zaczerpniętych z... – i tutaj można rozwijać nawiązania zgodne z własną listą lektur. Piękna Veronika Zarnik ma kaprys nauki jazdy konnej, znajomy męża zleca to zadanie swojemu najlepszemu oficerowi – Stefanowi Radovanoviciowi. Ten, jak łatwo przewidzieć, nie jest entuzjastycznie nastawiony do raczej uwłaczającej oficerowi roli nauczyciela jazdy konnej dla znudzonej mężatki z wyższych sfer. A Veronika jest znudzona z całą pewnością, kusi i emanuje seksualnością, podobno oszałamia urodą i odstrasza swoim dzikim charakterem, czyli jest kimś w rodzaju serbskiej Scarlett O’Hara. Niechęć Stefana zostaje rzecz jasna przełamana, zmienia się w fascynację, którą do czasu hamuje obawa przed złamaniem barier odgradzających skromnego oficera pochodzącej z prostej rodziny od bogatej i ustosunkowanej mężatki, kształconej aż w Berlinie. Nawiązuje się romans, który jednak nie udaje się nie z powodu oporu środowiska, lecz z innych, znacznie bardziej przyziemnych powodów. Narrator pierwszego rozdziału, rozkochany i porzucony Stefan usprawiedliwia ucieczkę kochanki i powrót do męża, który przyjmuje wiarołomną pod swój dach niczym Karol Bovary. Tylko że Veronika nie planuje dramatycznego gestu niczym głupiutka Emma. W drugim rozdziale akcja przeskakuje o kilka lat do przodu, już do powojennej Jugosławii, w której zagubiona w rzeczywistości matka Veroniki oczekuje powrotu córki zabranej w nocy przez tajemniczych gości zamku. Dla czytelnika dość szybko staje się jasnym, co spotkało Veronikę i jej męża.
Kolejna opowieść należy do niemieckiego lekarza, który wprawdzie pozostawał pod urokiem Veroniki, jednak nie zamierza przyłożyć ręki do odkrycia tajemnicy jej zaginięcia, gdyż zdaje sobie sprawę, czym grozi wychylenie się z cienia, w który udało mu się wejść. Dwie inne opowieści przybliżają, co wydarzyło się mroźnej styczniowej nocy 1944 roku na zamku. Zarnikowie padli ofiarą pomówień o zdradę, na nic zdało się wspieranie lokalnych partyzantów, jeśli wcześniej gościli na kolacjach niemieckiego lekarza wojskowego i udało im się uratować od obozu jednego z chłopców z lasu. Ich los przypieczętowała walka klas.
Co uderza w tej historii – chyba największym rozczarowaniem była dla mnie postać głównej bohaterki, bo trudno uwierzyć w jej fascynującą postać z powodu tylko pozornie dokładnej charakterystyki. Wydaje się, że w powieści ciągle mowa jest o Veronice i to na pewno uzasadnione, lecz mówi się to samo. Jeśli zabieg powtarzania był świadomy, to absolutnie mnie nie zachwycił, bo nie mogę sobie jej wyobrazić – wiem, że była blondynką, doskonale mówiącą po niemiecku, świadomą swej urody, podtrzymującą zainteresowanie znajomych i nieznajomych na przykład spacerami z aligatorem czy certyfikatem pilota. Wszyscy powtarzają te kilka faktów, tak jakby anegdotkami chcieli zakryć nieznajomość prawdziwej strony tej pożeraczki serc.
Powtarzalność motywów czy wręcz fraz to główny zabieg porządkujący narrację – wszyscy mówią mniej więcej o podobnych kwestiach – spacerach z aligatorem, samowolnym wyjeździe Veroniki nad morze czy włoskiej piosence śpiewanej przez Josipinę, matkę Veroniki. Nie mogę zdecydować, czy „Widziałem ją tej nocy” to kicz, czy porządna proza, skoro jednak odbiór zależy od czytelnika, to dla mnie sytuuje się jednak w strefie kiczu. Nagromadzenie klisz czasem razi, podobnie jak język – niektóre zdania zamiast zamierzoną prostotą trącą pretensjonalnością pensjonarskiego dziennika: „Ostatni list dostałem od niej wiosną trzydziestego ósmego roku, teraz jest początek lata czterdziestego piątego. Minęło zaledwie siedem lat, odkąd odeszła. A mnie się wydaje, jakby to było wczoraj (…) Jakby się coś zatrzymało i zaczęło biec inaczej, dokładnie pamiętam, choć przez te siedem lat zdarzyło się więcej niż w całym moim poprzednim życiu (…) Czas, który przeżyłem pomiędzy jej odejściem a początkiem wojny. W moich wspomnieniach jest jak otchłań bez dna”. Zapewniam, że nie wybrałam tego fragmentu szczególnie złośliwie lub tendencyjnie, całość utrzymana jest w podobnym stylu – westchnień, ale również nieporadności emocjonalnej i językowej. Być może powieść Jančara zachwyci bardziej lirycznie nastawionych czytelników, może dla wielbicieli Cesarstwa Habsburgów i dawnego porządku historia niemożliwej miłości mieć będzie urok narracji o dawno minionym świecie jasnych podziałów klasowych, skandali towarzyskich. Innych przekona znana już teza o fatalizmie i skrupulatnie odnajdą w tej niedługiej wszak powieści momenty, w których losy bohaterów mogły inaczej się potoczyć, niczym w „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego, ci w końcu pokuszą się o ułożenie innego scenariusza dla pięknej, kapryśnej Veroniki.
„Widziałem ją tej nocy”, mimo lirycznego tytułu i narzucającego ton tej recenzji wątku miłosnego, jest powieścią o wojnie – jej bezsensie, degradacji uczuć, którą za sobą niesie i chwiejnej granicy między sojusznikami a wrogami, nicości jednostki wobec rozpętanej machiny, o poczuciu, że nie ma powrotu do przeszłości, nawet jeżeli jedynie o tym byśmy marzyli i pragnęli. Tak jak pozostawieni przez Veronikę – kochanek, matka, służąca, którzy marzą o jeszcze jednym choćby przelotnym z nią spotkaniu. Nie uległam czarowi tej powieści, gdyż nie uległam czarowi Veroniki, brak mi było jej indywidualizacji, nie dałam się złapać na opowieść o motylu i polecam ją raczej ostrożnie i bez zachwytu podziwiając entuzjazm krytyków cytowanych na ostatniej stronie okładki.
Opowiadana z pięciu perspektyw historia tak właściwie składa się z kliszy zaczerpniętych z... – i tutaj można rozwijać nawiązania zgodne z własną listą lektur. Piękna Veronika Zarnik ma kaprys nauki jazdy konnej, znajomy męża zleca to zadanie swojemu najlepszemu oficerowi – Stefanowi Radovanoviciowi. Ten, jak łatwo przewidzieć, nie jest entuzjastycznie nastawiony do raczej uwłaczającej oficerowi roli nauczyciela jazdy konnej dla znudzonej mężatki z wyższych sfer. A Veronika jest znudzona z całą pewnością, kusi i emanuje seksualnością, podobno oszałamia urodą i odstrasza swoim dzikim charakterem, czyli jest kimś w rodzaju serbskiej Scarlett O’Hara. Niechęć Stefana zostaje rzecz jasna przełamana, zmienia się w fascynację, którą do czasu hamuje obawa przed złamaniem barier odgradzających skromnego oficera pochodzącej z prostej rodziny od bogatej i ustosunkowanej mężatki, kształconej aż w Berlinie. Nawiązuje się romans, który jednak nie udaje się nie z powodu oporu środowiska, lecz z innych, znacznie bardziej przyziemnych powodów. Narrator pierwszego rozdziału, rozkochany i porzucony Stefan usprawiedliwia ucieczkę kochanki i powrót do męża, który przyjmuje wiarołomną pod swój dach niczym Karol Bovary. Tylko że Veronika nie planuje dramatycznego gestu niczym głupiutka Emma. W drugim rozdziale akcja przeskakuje o kilka lat do przodu, już do powojennej Jugosławii, w której zagubiona w rzeczywistości matka Veroniki oczekuje powrotu córki zabranej w nocy przez tajemniczych gości zamku. Dla czytelnika dość szybko staje się jasnym, co spotkało Veronikę i jej męża.
Kolejna opowieść należy do niemieckiego lekarza, który wprawdzie pozostawał pod urokiem Veroniki, jednak nie zamierza przyłożyć ręki do odkrycia tajemnicy jej zaginięcia, gdyż zdaje sobie sprawę, czym grozi wychylenie się z cienia, w który udało mu się wejść. Dwie inne opowieści przybliżają, co wydarzyło się mroźnej styczniowej nocy 1944 roku na zamku. Zarnikowie padli ofiarą pomówień o zdradę, na nic zdało się wspieranie lokalnych partyzantów, jeśli wcześniej gościli na kolacjach niemieckiego lekarza wojskowego i udało im się uratować od obozu jednego z chłopców z lasu. Ich los przypieczętowała walka klas.
Co uderza w tej historii – chyba największym rozczarowaniem była dla mnie postać głównej bohaterki, bo trudno uwierzyć w jej fascynującą postać z powodu tylko pozornie dokładnej charakterystyki. Wydaje się, że w powieści ciągle mowa jest o Veronice i to na pewno uzasadnione, lecz mówi się to samo. Jeśli zabieg powtarzania był świadomy, to absolutnie mnie nie zachwycił, bo nie mogę sobie jej wyobrazić – wiem, że była blondynką, doskonale mówiącą po niemiecku, świadomą swej urody, podtrzymującą zainteresowanie znajomych i nieznajomych na przykład spacerami z aligatorem czy certyfikatem pilota. Wszyscy powtarzają te kilka faktów, tak jakby anegdotkami chcieli zakryć nieznajomość prawdziwej strony tej pożeraczki serc.
Powtarzalność motywów czy wręcz fraz to główny zabieg porządkujący narrację – wszyscy mówią mniej więcej o podobnych kwestiach – spacerach z aligatorem, samowolnym wyjeździe Veroniki nad morze czy włoskiej piosence śpiewanej przez Josipinę, matkę Veroniki. Nie mogę zdecydować, czy „Widziałem ją tej nocy” to kicz, czy porządna proza, skoro jednak odbiór zależy od czytelnika, to dla mnie sytuuje się jednak w strefie kiczu. Nagromadzenie klisz czasem razi, podobnie jak język – niektóre zdania zamiast zamierzoną prostotą trącą pretensjonalnością pensjonarskiego dziennika: „Ostatni list dostałem od niej wiosną trzydziestego ósmego roku, teraz jest początek lata czterdziestego piątego. Minęło zaledwie siedem lat, odkąd odeszła. A mnie się wydaje, jakby to było wczoraj (…) Jakby się coś zatrzymało i zaczęło biec inaczej, dokładnie pamiętam, choć przez te siedem lat zdarzyło się więcej niż w całym moim poprzednim życiu (…) Czas, który przeżyłem pomiędzy jej odejściem a początkiem wojny. W moich wspomnieniach jest jak otchłań bez dna”. Zapewniam, że nie wybrałam tego fragmentu szczególnie złośliwie lub tendencyjnie, całość utrzymana jest w podobnym stylu – westchnień, ale również nieporadności emocjonalnej i językowej. Być może powieść Jančara zachwyci bardziej lirycznie nastawionych czytelników, może dla wielbicieli Cesarstwa Habsburgów i dawnego porządku historia niemożliwej miłości mieć będzie urok narracji o dawno minionym świecie jasnych podziałów klasowych, skandali towarzyskich. Innych przekona znana już teza o fatalizmie i skrupulatnie odnajdą w tej niedługiej wszak powieści momenty, w których losy bohaterów mogły inaczej się potoczyć, niczym w „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego, ci w końcu pokuszą się o ułożenie innego scenariusza dla pięknej, kapryśnej Veroniki.
„Widziałem ją tej nocy”, mimo lirycznego tytułu i narzucającego ton tej recenzji wątku miłosnego, jest powieścią o wojnie – jej bezsensie, degradacji uczuć, którą za sobą niesie i chwiejnej granicy między sojusznikami a wrogami, nicości jednostki wobec rozpętanej machiny, o poczuciu, że nie ma powrotu do przeszłości, nawet jeżeli jedynie o tym byśmy marzyli i pragnęli. Tak jak pozostawieni przez Veronikę – kochanek, matka, służąca, którzy marzą o jeszcze jednym choćby przelotnym z nią spotkaniu. Nie uległam czarowi tej powieści, gdyż nie uległam czarowi Veroniki, brak mi było jej indywidualizacji, nie dałam się złapać na opowieść o motylu i polecam ją raczej ostrożnie i bez zachwytu podziwiając entuzjazm krytyków cytowanych na ostatniej stronie okładki.
Drago Jančar: „Widziałem ją tej nocy”. Przeł. Joanna Pomorska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |