
W POGONI ZA MIŁOŚCIĄ
A
A
A
Jerzy Sosnowski dał się już doskonale poznać jako autor przewrotnych i zaskakujących narracji, nieoczywistych puent i szczegółowo przemyślanych rozwiązań warsztatowych, opowieści, które przyciągają czytelników nienachalną erudycją i są świadectwem imponującego oczytania pisarza. Jego prozy sytuują się na pograniczu literatury wysokoartystycznej i popularnej, dzięki czemu autora „Apokryfu Agłai” wymienia się wśród czołowych reprezentantów tzw. literatury środka. W warstwie problemowej, najoględniej rzecz ujmując, prozaika zajmują szeroko rozumiane sprawy egzystencjalne. Nie inaczej dzieje się w „Spotkamy się w Honolulu” – najnowszej powieści Jerzego Sosnowskiego – której nadrzędnym tematem jest miłość. Nie mamy jednak do czynienia tylko i wyłącznie z prostą i schematyczną opowieścią romansową. Autor „Instalacji Idziego” nie byłby wszakże sobą, gdyby i tym razem nie postawił na (i)granie z konwencją. W konsekwencji, dając prozę psychologiczno-obyczajową, wychodzi poza stereotypowe klisze choćby poprzez wybranie na bohaterów „Spotkamy się w Honolulu” dość nietypowych kochanków: czterdziestopięcioletniego mężczyzny i ponad siedemdziesięcioletniej kobiety. Po kolei jednak.
Akcja najświeższej powieści Sosnowskiego toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Pierwsza z nich sięga lat sześćdziesiątych XX wieku, w których trójka przyjaciół – Roma, Bella i adorujący je Stefan – korzystają z uroków życia, bawiąc się beztrosko w bigbitowych rytmach. Jak się jednak okazuje, ich przyjaźń była pozorna i ulotna. Kryły się za nią silne namiętności, z zazdrością i rywalizacją na czele. Katastrofa lotnicza, w której niedaleko Okęcia rozbił się lecący z Brukseli samolot, odsłoniła nietrwałość łączących tę trójkę relacji oraz zmieniła życie nie tylko Belli i Stefana, ale także Romy. Ta ostatnia, będąc stewardesą, cudem uniknęła śmierci i dostała od losu drugą szansę. Ów tragiczny lot Vickersa Viscount w 1962 roku stał się katalizatorem sekwencji zdarzeń. Dystans czasowy pokazał jednak, że bohaterowie, podążając krętymi ścieżkami egzystencji, nie zawsze dokonywali właściwych wyborów.
Druga płaszczyzna czasowa rozgrywa się współcześnie w Warszawie. Piotr jest mężczyzną z przeszłością. Klęską zakończył się zarówno jego związek z młodszą o dziesięć lat Magdą, jak i małżeństwo z rówieśniczką Bożeną. Pracuje jako dziennikarz, choć – gdy go poznajemy – przechodzi kryzys, wynikający po części z tego, że nie potrafi zmierzyć się z reportażem o kobiecie, której sąd odebrał dzieci, ponieważ starała się przekonać świat o swoich mistycznych objawieniach. Piotr, mieszkając w Wieży razem z przyjacielem z dawnych lat, Markiem, nie spodziewa się od życia właściwie niczego. Jednakże przypadkowe spotkanie w klinice okulistycznej z Romą zmienia wszystko. Coś od razu między nimi zaiskrzyło. Starsza kobieta intryguje i pociąga Piotra, który wreszcie (również sam przed sobą) przyznaje: „Nigdy nie znałem kogoś takiego. Jeśli mamy się zobaczyć, cieszę się od rana. Jeśli nie – liczę, kiedy się spotkamy w najbliższym czasie”.
Ale nasilająca się fascynacja budzi strach. Mężczyzna nie do końca wie, co się z nim dzieje i w jaki sposób powinien się zachowywać. Ma świadomość, że pożądając o wiele starszą od siebie kobietę, wykracza poza tzw. normy społeczne. W rezultacie boi się reakcji najbliższego otoczenia. Podobne obiekcje ma Roma, która także stara się zachować ich związek w tajemnicy przed rodziną i znajomymi. Ale w końcu afekt okazuje się silniejszy niż obawy, w efekcie czego Piotr i Romą nawiązują romans. Tytuł najnowszej powieści Sosnowskiego nie pozostawia jednakże najmniejszych złudzeń. „Spotkamy się w Honolulu” nie kończy się happy endem. Ich związek trwa wprawdzie krótko, niemniej nie wpływa na bohaterów destrukcyjnie. Przeciwnie: budzi ich do życia, pozwalając im odnaleźć sens własnej egzystencji.
Miłość łącząca kochanków okazuje się tedy miłością niemożliwą. Dzieje się tak z kilku powodów. Roma dzięki uczuciu (do) Piotra znów poczuła się atrakcyjną kobietą, która nie musi myśleć jedynie o zbliżającej się śmierci. Przypłaci to zdrowiem, choć nie będzie niczego żałowała. Zrobi jednak wszystko, by ukochany zapamiętał ją jako enigmę, a nie jako „suszonego legwana pod kroplówką”. Ważne jest dla niej podtrzymanie iluzji. Stąd na przykład wyobraża sobie nie tylko to, że za pomocą oglądania slajdów podróżuje po całym świecie, lecz również to, iż z kochankiem czuje się niemal jak w raju. Podobnie sprawa wygląda w przypadku Piotra, który zakochał się nie tyle w Romie, co w wyobrażeniu, jakie sobie na temat kobiety stworzył. Stało się tak również dlatego, że „(...) miłość działa jak silny środek oszałamiający, jeśli nie: halucynogenny. I teraz zastanawia się, czy z wnętrza halucynacji można oszacować, co w niej jest, a co nie jest prawdziwe. A przynajmniej – czy uczciwie sprawę stawiając, w ogóle interesuje go to rozróżnienie. Bo prawdopodobnie nie. Kochać to jak wierzyć – nie da się zaaranżować procedury weryfikacyjnej, nagromadzić dowodów empirycznych; idzie się za tym albo nie, ale raczej idzie, trochę tak, jak się mruga albo oddycha”.
W „Spotkamy się w Honolulu” Sosnowski snuje przede wszystkim refleksje na temat ontologii miłości. Pisarz opowiada nie tylko o walce rozumu z uczuciami, ale interesują go również granice wstydu i skandaliczności, wzajemne przenikanie się sfery duchowej i erotycznej czy rola przypadku. Autora „Prądu zatokowego” zajmuje także pamięć, która będąc kapryśna, selektywna, subiektywna zniekształca wspomnienia i destabilizuje nasze myślenie o przeszłości. Gdy po latach Roma powraca do dnia, który zmienił jej życie, nie jest pewna, czy rzeczywiście wyglądał tak, jak jej się wydaje. Ale nieustanne cofanie się do wydarzeń, które miały miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej, ma wymiar autoterapeutyczny. Roma „opowiada sobie, bo przecież nie przypomina, tylko opowiada tę scenę wielokrotnie sobie opowiadaną, przepowiadaną, stylizowaną tak, żeby wyjaśnić, co niezrozumiałe, najdziwniejsze”.
Z jednej zatem strony, kobieta rozmyśla o przeszłości, by dzięki czynieniu (roz)rachunków uporządkować i zrozumieć własne życie. Z drugiej jednak, starzejąca się stewardesa tęskni do swojej młodości, do chwil, gdy była „młoda, piękna i wolna. Bez wspomnień i planów”. Oddaje się zatem regresywnym powrotom do tego, co bezpowrotnie minione, a co nieprzerwanie wiruje w jej myślach, by przywoływać klimat lat sześćdziesiątych, a więc czas, w którym czuła się szczęśliwa. Dzięki Romie Sosnowski rekonstruuje tedy obyczajowość tamtego okresu, zestawiając ją niejako ze współczesnością.
Mimo iż opisana w „Spotkamy się w Honolulu” historia kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach nie ma szczęśliwego finału, to jednak autor „Wielościanu” zdecydowanie opowiada się po stronie miłości. Uczucie bowiem przekonuje zrezygnowanych bohaterów, że mimo wszystko życie ma sens. Miłość, posiadając zatem moc regenerującą, potrafi dać siłę do podjęcia zmagań z przeciwnościami losu. I nawet jeśli nie jest w stanie wygrać z czasem i okolicznościami, to uświadamia, że warto kochać i troszczyć się o drugiego człowieka. Sosnowski staje także po stronie opowieści, perswadując, że „Istniejemy, póki ktoś o nas opowiada”, oraz po stronie marzeń, które sprawiają między innymi, że codzienność przestaje uwierać monotonią.
Najnowsza powieść Jerzego Sosnowskiego, mimo iż opiera się na prostym schemacie romansowym, to jednak jest przekroczeniem tejże konwencji. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że pisarz zatroszczył się o pogłębienie warstwy psychologicznej bohaterów, ale również dlatego, że – do czego zresztą też zdążył nas już przyzwyczaić – umiejętnie przemycił do swej narracji wątki chrześcijańskie. Tym samym Sosnowski znów zachęcając do stawiania trudnych, choć fundamentalnych pytań (na czele z tymi dotyczącymi nowoczesnych relacji międzyludzkich), dał sprawnie napisaną i intrygującą opowieść, którą czyta się z przyjemnością. Cóż, miłość jest wprawdzie samograjem i nieodzownie wiąże się z ryzykiem. Ale nie wygrywa ten, kto owego ryzyka nie podejmuje. Ale, jak przekonuje „Spotkamy się w Honolulu”, warto kusić los i gonić za miłością.
Akcja najświeższej powieści Sosnowskiego toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Pierwsza z nich sięga lat sześćdziesiątych XX wieku, w których trójka przyjaciół – Roma, Bella i adorujący je Stefan – korzystają z uroków życia, bawiąc się beztrosko w bigbitowych rytmach. Jak się jednak okazuje, ich przyjaźń była pozorna i ulotna. Kryły się za nią silne namiętności, z zazdrością i rywalizacją na czele. Katastrofa lotnicza, w której niedaleko Okęcia rozbił się lecący z Brukseli samolot, odsłoniła nietrwałość łączących tę trójkę relacji oraz zmieniła życie nie tylko Belli i Stefana, ale także Romy. Ta ostatnia, będąc stewardesą, cudem uniknęła śmierci i dostała od losu drugą szansę. Ów tragiczny lot Vickersa Viscount w 1962 roku stał się katalizatorem sekwencji zdarzeń. Dystans czasowy pokazał jednak, że bohaterowie, podążając krętymi ścieżkami egzystencji, nie zawsze dokonywali właściwych wyborów.
Druga płaszczyzna czasowa rozgrywa się współcześnie w Warszawie. Piotr jest mężczyzną z przeszłością. Klęską zakończył się zarówno jego związek z młodszą o dziesięć lat Magdą, jak i małżeństwo z rówieśniczką Bożeną. Pracuje jako dziennikarz, choć – gdy go poznajemy – przechodzi kryzys, wynikający po części z tego, że nie potrafi zmierzyć się z reportażem o kobiecie, której sąd odebrał dzieci, ponieważ starała się przekonać świat o swoich mistycznych objawieniach. Piotr, mieszkając w Wieży razem z przyjacielem z dawnych lat, Markiem, nie spodziewa się od życia właściwie niczego. Jednakże przypadkowe spotkanie w klinice okulistycznej z Romą zmienia wszystko. Coś od razu między nimi zaiskrzyło. Starsza kobieta intryguje i pociąga Piotra, który wreszcie (również sam przed sobą) przyznaje: „Nigdy nie znałem kogoś takiego. Jeśli mamy się zobaczyć, cieszę się od rana. Jeśli nie – liczę, kiedy się spotkamy w najbliższym czasie”.
Ale nasilająca się fascynacja budzi strach. Mężczyzna nie do końca wie, co się z nim dzieje i w jaki sposób powinien się zachowywać. Ma świadomość, że pożądając o wiele starszą od siebie kobietę, wykracza poza tzw. normy społeczne. W rezultacie boi się reakcji najbliższego otoczenia. Podobne obiekcje ma Roma, która także stara się zachować ich związek w tajemnicy przed rodziną i znajomymi. Ale w końcu afekt okazuje się silniejszy niż obawy, w efekcie czego Piotr i Romą nawiązują romans. Tytuł najnowszej powieści Sosnowskiego nie pozostawia jednakże najmniejszych złudzeń. „Spotkamy się w Honolulu” nie kończy się happy endem. Ich związek trwa wprawdzie krótko, niemniej nie wpływa na bohaterów destrukcyjnie. Przeciwnie: budzi ich do życia, pozwalając im odnaleźć sens własnej egzystencji.
Miłość łącząca kochanków okazuje się tedy miłością niemożliwą. Dzieje się tak z kilku powodów. Roma dzięki uczuciu (do) Piotra znów poczuła się atrakcyjną kobietą, która nie musi myśleć jedynie o zbliżającej się śmierci. Przypłaci to zdrowiem, choć nie będzie niczego żałowała. Zrobi jednak wszystko, by ukochany zapamiętał ją jako enigmę, a nie jako „suszonego legwana pod kroplówką”. Ważne jest dla niej podtrzymanie iluzji. Stąd na przykład wyobraża sobie nie tylko to, że za pomocą oglądania slajdów podróżuje po całym świecie, lecz również to, iż z kochankiem czuje się niemal jak w raju. Podobnie sprawa wygląda w przypadku Piotra, który zakochał się nie tyle w Romie, co w wyobrażeniu, jakie sobie na temat kobiety stworzył. Stało się tak również dlatego, że „(...) miłość działa jak silny środek oszałamiający, jeśli nie: halucynogenny. I teraz zastanawia się, czy z wnętrza halucynacji można oszacować, co w niej jest, a co nie jest prawdziwe. A przynajmniej – czy uczciwie sprawę stawiając, w ogóle interesuje go to rozróżnienie. Bo prawdopodobnie nie. Kochać to jak wierzyć – nie da się zaaranżować procedury weryfikacyjnej, nagromadzić dowodów empirycznych; idzie się za tym albo nie, ale raczej idzie, trochę tak, jak się mruga albo oddycha”.
W „Spotkamy się w Honolulu” Sosnowski snuje przede wszystkim refleksje na temat ontologii miłości. Pisarz opowiada nie tylko o walce rozumu z uczuciami, ale interesują go również granice wstydu i skandaliczności, wzajemne przenikanie się sfery duchowej i erotycznej czy rola przypadku. Autora „Prądu zatokowego” zajmuje także pamięć, która będąc kapryśna, selektywna, subiektywna zniekształca wspomnienia i destabilizuje nasze myślenie o przeszłości. Gdy po latach Roma powraca do dnia, który zmienił jej życie, nie jest pewna, czy rzeczywiście wyglądał tak, jak jej się wydaje. Ale nieustanne cofanie się do wydarzeń, które miały miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej, ma wymiar autoterapeutyczny. Roma „opowiada sobie, bo przecież nie przypomina, tylko opowiada tę scenę wielokrotnie sobie opowiadaną, przepowiadaną, stylizowaną tak, żeby wyjaśnić, co niezrozumiałe, najdziwniejsze”.
Z jednej zatem strony, kobieta rozmyśla o przeszłości, by dzięki czynieniu (roz)rachunków uporządkować i zrozumieć własne życie. Z drugiej jednak, starzejąca się stewardesa tęskni do swojej młodości, do chwil, gdy była „młoda, piękna i wolna. Bez wspomnień i planów”. Oddaje się zatem regresywnym powrotom do tego, co bezpowrotnie minione, a co nieprzerwanie wiruje w jej myślach, by przywoływać klimat lat sześćdziesiątych, a więc czas, w którym czuła się szczęśliwa. Dzięki Romie Sosnowski rekonstruuje tedy obyczajowość tamtego okresu, zestawiając ją niejako ze współczesnością.
Mimo iż opisana w „Spotkamy się w Honolulu” historia kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach nie ma szczęśliwego finału, to jednak autor „Wielościanu” zdecydowanie opowiada się po stronie miłości. Uczucie bowiem przekonuje zrezygnowanych bohaterów, że mimo wszystko życie ma sens. Miłość, posiadając zatem moc regenerującą, potrafi dać siłę do podjęcia zmagań z przeciwnościami losu. I nawet jeśli nie jest w stanie wygrać z czasem i okolicznościami, to uświadamia, że warto kochać i troszczyć się o drugiego człowieka. Sosnowski staje także po stronie opowieści, perswadując, że „Istniejemy, póki ktoś o nas opowiada”, oraz po stronie marzeń, które sprawiają między innymi, że codzienność przestaje uwierać monotonią.
Najnowsza powieść Jerzego Sosnowskiego, mimo iż opiera się na prostym schemacie romansowym, to jednak jest przekroczeniem tejże konwencji. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że pisarz zatroszczył się o pogłębienie warstwy psychologicznej bohaterów, ale również dlatego, że – do czego zresztą też zdążył nas już przyzwyczaić – umiejętnie przemycił do swej narracji wątki chrześcijańskie. Tym samym Sosnowski znów zachęcając do stawiania trudnych, choć fundamentalnych pytań (na czele z tymi dotyczącymi nowoczesnych relacji międzyludzkich), dał sprawnie napisaną i intrygującą opowieść, którą czyta się z przyjemnością. Cóż, miłość jest wprawdzie samograjem i nieodzownie wiąże się z ryzykiem. Ale nie wygrywa ten, kto owego ryzyka nie podejmuje. Ale, jak przekonuje „Spotkamy się w Honolulu”, warto kusić los i gonić za miłością.
Jerzy Sosnowski: „Spotkamy się w Honolulu”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |