GOŚCIŃCEM AMERYKI (JOHN STEINBECK: 'PODRÓŻE Z CHARLEYEM')
A
A
A
„Kiedy byłem bardzo młody i czułem uporczywe pragnienie znalezienia się gdzieś indziej, ludzie dojrzali zapewniali mnie, że dojrzałość uleczy te zachcianki. Kiedy zaś lata określiły mnie jako dojrzałego, przepisanym lekarstwem miał być wiek średni. W średnim wieku zapewniano mnie, że starszy wiek uśmierzy moją gorączkę, a teraz kiedy mam lat pięćdziesiąt osiem, może załatwi to zgrzybiałość. Nic nie poskutkowało” (s. 9). Nie dający się uciszyć zew włóczęgi sprawił, że w 1960 roku John Steinbeck postanowił zadośćuczynić podskórnemu pragnieniu, przygotowując się do ostatniej w swoim życiu epickiej podróży amerykańskim traktem.
Dla przyszłego laureata literackiej Nagrody Nobla każda wędrówka (precyzyjnie rozplanowana oraz poprzedzona gruntownymi przygotowaniami) miała swoją własną, odrębną osobowość, wyróżniającą ją na tle innych turystycznych eskapad. Co więcej, autor „Tortilla Flat” żywił przekonanie, że „(…) to nie my robimy podróż, to podróż robi nas” (s. 10), wskazując zarówno na jej symboliczny, uwznioślający wymiar, ale także poznawczy charakter, realnie wpływający na percepcję, wrażliwość czy światopogląd (w tym przypadku zmotoryzowanego) pielgrzyma.
Główną przyczynę stojącą za podjęciem przez pisarza decyzji o wyruszeniu w kilkumiesięczną tułaczkę zdradza – pominięty w polskim przekładzie – podtytuł recenzowanej książki. Steinbeck udaje się bowiem na poszukiwanie Ameryki, w której mowę (rozumianą zarówno w kategorii językowej, kulturowej, ale także odnoszącą się do sfery natury) nie wsłuchiwał się już od dobrego ćwierćwiecza. Autor „Na wschód od Edenu”, śledząc do tej pory przemiany zachodzące w Stanach Zjednoczonych wyłącznie za pośrednictwem prasy oraz literatury, postanawia na własne oczy (nie zaniedbując przy tym pozostałych zmysłów) przekonać się o współczesnej kondycji ojczyzny, którą opisywał w swojej prozie.
Steinbeck równocześnie nie ukrywa, że ma pełną świadomość co do czekających na niego trudów i wyrzeczeń. Dowcipnie przyznaje, iż u podstaw długofalowego planowania wyprawy (mającego wiele wspólnego z rozpoczynaniem prac nad nową powieścią) leży przeświadczenie, że nie dojdzie ona do skutku – napływające zewsząd rady o konieczności „zwolnienia tempa” oraz pokusa domowych wygód w obecności ukochanej żony są w takiej chwili wyjątkowo silne. Niektóre przeszkody czekające obieżyświata mogą wypływać z faktu, iż w ciągu minionych dwudziestu pięciu lat zyskał sporą (mówiąc eufemistycznie) popularność, realnie rzutującą na przebieg spotkania z drugim człowiekiem, przede wszystkim na aspekt autentyczności rozmowy. Wszak jak pisarz słusznie zauważa, w kontakcie z kimś sławnym ludzie często udają kogoś, kim nie są.
Pozostawiając za sobą swoje nazwisko oraz artystyczną tożsamość, twórca „Ulicy nabrzeżnej” zasiada za kierownicą fantazyjnego Rosynanta (opatrzonego nowojorskimi numerami rejestracyjnymi kampera), by jako zwykły Amerykanin przemierzać kolejne stany szlakiem wiodącym lokalnymi drogami, autostradami czy pasmami ciągnącymi się wzdłuż górskich łańcuchów, równin i spalonych słońcem rubieży. Maine, Pensylwania, Montana, Illinois, Wisconsin, Louisiana czy Teksas – to tylko niektóre z punktów na mapie samochodowej eskapady Johna Steinbecka, składającego krótką wizytę w zakątku Deer Isle, parku narodowym Yellowstone i w rodzinnym Salinas, nie mówiąc już o półwyspie Monterey oraz pustyni Mojave.
Prześladujące z początku pisarza uczucie wielkiego osamotnienia i bezradności w obliczu karkołomnego przedsięwzięcia z powodzeniem przełamuje czworonożny towarzysz, francuski pudel o imieniu Charley (w zasadzie: Charles le Chien). Autor „Myszy i ludzi” na każdym kroku zaznacza wyjątkowość swojego towarzysza, znającego podstawy psiej angielszczyzny (aczkolwiek reagującego wyłącznie na komendy w języku Balzaka) oraz dzielnie znoszącego wyzwania podróży, za nic mając sobie nawet niebezpiecznie bliskie przejście huraganu. To właśnie nietuzinkowy pupil pełni rolę „ambasadora” w kontakcie Steinbecka z obcymi, z których większość bardzo pozytywnie zaskakuje pisarza gościnnością, otwartością na dialog oraz wyrazem solidarności z (nie)przypadkowym turystą.
Literat zaprzyjaźnia się z kierowcami ciężarówek, odwiedza starych znajomych z San Francisco czy podejmuje w swoim obozowisku przedstawicieli mikrospołeczności Kanuków. Przy okazji snuje ciekawe rozważania o potencjalnych losach poprzedniego lokatora pokoju hotelowego (w którym zatrzymał się na spoczynek), dzieląc się przy okazji spostrzeżeniami na temat niefortunnych wypadków w trasie, które w pewnym momencie dają o sobie znać (vide: awaria samochodu gdzieś w odludnym, deszczowym zakątku stanu Oregon).
Uznając siebie za niepoprawnego podglądacza – oczywiście w sensie metaforycznym – autor „Gron gniewu” z ciekawością i uwagą wsłuchuje się w opowieści napotkanych osób, zwierzających się pisarzowi ze swoich ukrytych marzeń, nadziei, obaw oraz egzystencjalnych bolączek. Także czytelnik staje się milczącym współpasażerem literata, który jednak nie odsłania przed nim wszystkich kart. Kiedy bowiem dociera do Chicago, gdzie spotyka się ze swoją małżonką, skrupulatnie przemilcza tę chwilę błogiego wytchnienia, nie mającą – wedle zapewnień autora – nic wspólnego z refleksyjnym wymiarem jego wędrówki.
Utrzymana w konwencji podróżniczej eseistyki książka Steinbecka jest wnikliwym, realistycznym, choć nie pozbawionym poetyckiej nuty oraz subtelnej dawki humoru spojrzeniem na Stany Zjednoczone przełomu piątej i szóstej dekady XX wieku. To galeria portretów zwyczajnych/niezwyczajnych obywateli próbujących znaleźć własną receptę na spełnienie amerykańskiego snu czy chociażby osiągnięcie małej stabilizacji. Nie pozbawione aluzji do innych tekstów kultury „Podróże z Charleyem” doskonale sprawdzają się jako kameralne studium przemijania, jak również przyczynek do dyskusji na temat tożsamości miejsc, poszukiwania przez człowieka jego własnych korzeni, istoty rasizmu czy specyficznego rodzaju samotności, jaką (wedle zapewnień Steinbecka) można odnaleźć tylko w Ameryce.
„Ta podróż była jak pełny, wielodaniowy posiłek postawiony przed zgłodniałym człowiekiem. Najpierw człowiek ten próbuje zjeść wszystko, co mu dają, ale stopniowo zaczyna stwierdzać, że musi pominąć pewne rzeczy, aby zachować apetyt i funkcjonowanie swoich kubków smakowych” (s. 248). Wybiórczy charakter rozważań oraz literackich impresji Steinbecka uwiecznionych na kartach recenzowanej książki bynajmniej nie umniejszają jej poznawczego waloru oraz humanistycznego wydźwięku. Zwieńczone przewrotnym, ale i pod pewnymi względami symbolicznym finałem „Podróże z Charleyem” są kroniką jedynej w swoim rodzaju wędrówki, która de facto zaczęła się jeszcze na długo przed odjazdem bohaterskiego duetu, a dobiegła końca zanim kompani na dobre powrócili na Long Island.
Dla przyszłego laureata literackiej Nagrody Nobla każda wędrówka (precyzyjnie rozplanowana oraz poprzedzona gruntownymi przygotowaniami) miała swoją własną, odrębną osobowość, wyróżniającą ją na tle innych turystycznych eskapad. Co więcej, autor „Tortilla Flat” żywił przekonanie, że „(…) to nie my robimy podróż, to podróż robi nas” (s. 10), wskazując zarówno na jej symboliczny, uwznioślający wymiar, ale także poznawczy charakter, realnie wpływający na percepcję, wrażliwość czy światopogląd (w tym przypadku zmotoryzowanego) pielgrzyma.
Główną przyczynę stojącą za podjęciem przez pisarza decyzji o wyruszeniu w kilkumiesięczną tułaczkę zdradza – pominięty w polskim przekładzie – podtytuł recenzowanej książki. Steinbeck udaje się bowiem na poszukiwanie Ameryki, w której mowę (rozumianą zarówno w kategorii językowej, kulturowej, ale także odnoszącą się do sfery natury) nie wsłuchiwał się już od dobrego ćwierćwiecza. Autor „Na wschód od Edenu”, śledząc do tej pory przemiany zachodzące w Stanach Zjednoczonych wyłącznie za pośrednictwem prasy oraz literatury, postanawia na własne oczy (nie zaniedbując przy tym pozostałych zmysłów) przekonać się o współczesnej kondycji ojczyzny, którą opisywał w swojej prozie.
Steinbeck równocześnie nie ukrywa, że ma pełną świadomość co do czekających na niego trudów i wyrzeczeń. Dowcipnie przyznaje, iż u podstaw długofalowego planowania wyprawy (mającego wiele wspólnego z rozpoczynaniem prac nad nową powieścią) leży przeświadczenie, że nie dojdzie ona do skutku – napływające zewsząd rady o konieczności „zwolnienia tempa” oraz pokusa domowych wygód w obecności ukochanej żony są w takiej chwili wyjątkowo silne. Niektóre przeszkody czekające obieżyświata mogą wypływać z faktu, iż w ciągu minionych dwudziestu pięciu lat zyskał sporą (mówiąc eufemistycznie) popularność, realnie rzutującą na przebieg spotkania z drugim człowiekiem, przede wszystkim na aspekt autentyczności rozmowy. Wszak jak pisarz słusznie zauważa, w kontakcie z kimś sławnym ludzie często udają kogoś, kim nie są.
Pozostawiając za sobą swoje nazwisko oraz artystyczną tożsamość, twórca „Ulicy nabrzeżnej” zasiada za kierownicą fantazyjnego Rosynanta (opatrzonego nowojorskimi numerami rejestracyjnymi kampera), by jako zwykły Amerykanin przemierzać kolejne stany szlakiem wiodącym lokalnymi drogami, autostradami czy pasmami ciągnącymi się wzdłuż górskich łańcuchów, równin i spalonych słońcem rubieży. Maine, Pensylwania, Montana, Illinois, Wisconsin, Louisiana czy Teksas – to tylko niektóre z punktów na mapie samochodowej eskapady Johna Steinbecka, składającego krótką wizytę w zakątku Deer Isle, parku narodowym Yellowstone i w rodzinnym Salinas, nie mówiąc już o półwyspie Monterey oraz pustyni Mojave.
Prześladujące z początku pisarza uczucie wielkiego osamotnienia i bezradności w obliczu karkołomnego przedsięwzięcia z powodzeniem przełamuje czworonożny towarzysz, francuski pudel o imieniu Charley (w zasadzie: Charles le Chien). Autor „Myszy i ludzi” na każdym kroku zaznacza wyjątkowość swojego towarzysza, znającego podstawy psiej angielszczyzny (aczkolwiek reagującego wyłącznie na komendy w języku Balzaka) oraz dzielnie znoszącego wyzwania podróży, za nic mając sobie nawet niebezpiecznie bliskie przejście huraganu. To właśnie nietuzinkowy pupil pełni rolę „ambasadora” w kontakcie Steinbecka z obcymi, z których większość bardzo pozytywnie zaskakuje pisarza gościnnością, otwartością na dialog oraz wyrazem solidarności z (nie)przypadkowym turystą.
Literat zaprzyjaźnia się z kierowcami ciężarówek, odwiedza starych znajomych z San Francisco czy podejmuje w swoim obozowisku przedstawicieli mikrospołeczności Kanuków. Przy okazji snuje ciekawe rozważania o potencjalnych losach poprzedniego lokatora pokoju hotelowego (w którym zatrzymał się na spoczynek), dzieląc się przy okazji spostrzeżeniami na temat niefortunnych wypadków w trasie, które w pewnym momencie dają o sobie znać (vide: awaria samochodu gdzieś w odludnym, deszczowym zakątku stanu Oregon).
Uznając siebie za niepoprawnego podglądacza – oczywiście w sensie metaforycznym – autor „Gron gniewu” z ciekawością i uwagą wsłuchuje się w opowieści napotkanych osób, zwierzających się pisarzowi ze swoich ukrytych marzeń, nadziei, obaw oraz egzystencjalnych bolączek. Także czytelnik staje się milczącym współpasażerem literata, który jednak nie odsłania przed nim wszystkich kart. Kiedy bowiem dociera do Chicago, gdzie spotyka się ze swoją małżonką, skrupulatnie przemilcza tę chwilę błogiego wytchnienia, nie mającą – wedle zapewnień autora – nic wspólnego z refleksyjnym wymiarem jego wędrówki.
Utrzymana w konwencji podróżniczej eseistyki książka Steinbecka jest wnikliwym, realistycznym, choć nie pozbawionym poetyckiej nuty oraz subtelnej dawki humoru spojrzeniem na Stany Zjednoczone przełomu piątej i szóstej dekady XX wieku. To galeria portretów zwyczajnych/niezwyczajnych obywateli próbujących znaleźć własną receptę na spełnienie amerykańskiego snu czy chociażby osiągnięcie małej stabilizacji. Nie pozbawione aluzji do innych tekstów kultury „Podróże z Charleyem” doskonale sprawdzają się jako kameralne studium przemijania, jak również przyczynek do dyskusji na temat tożsamości miejsc, poszukiwania przez człowieka jego własnych korzeni, istoty rasizmu czy specyficznego rodzaju samotności, jaką (wedle zapewnień Steinbecka) można odnaleźć tylko w Ameryce.
„Ta podróż była jak pełny, wielodaniowy posiłek postawiony przed zgłodniałym człowiekiem. Najpierw człowiek ten próbuje zjeść wszystko, co mu dają, ale stopniowo zaczyna stwierdzać, że musi pominąć pewne rzeczy, aby zachować apetyt i funkcjonowanie swoich kubków smakowych” (s. 248). Wybiórczy charakter rozważań oraz literackich impresji Steinbecka uwiecznionych na kartach recenzowanej książki bynajmniej nie umniejszają jej poznawczego waloru oraz humanistycznego wydźwięku. Zwieńczone przewrotnym, ale i pod pewnymi względami symbolicznym finałem „Podróże z Charleyem” są kroniką jedynej w swoim rodzaju wędrówki, która de facto zaczęła się jeszcze na długo przed odjazdem bohaterskiego duetu, a dobiegła końca zanim kompani na dobre powrócili na Long Island.
John Steinbeck: „Podróże z Charleyem”. Tłum.: Bronisław Zieliński. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |