
MIĘDZY ĆMĄ A MOTYLEM - HISTORIA PANNONIKI ROTHSCHILD (HANNAH ROTHSCHILD: 'BARONOWA JAZZU')
A
A
A
„Baronowa jazzu” to biograficzna historia Pannoniki Rothschild de Koenigswarter (bardziej znanej jako Nica) – niepokornej i zadziornej potomkini rodziny multimilionerów, która to rodzina – jak informuje zdanie zamieszczone na ostatniej stronie okładki – „w ciągu pięciu pokoleń przebyła drogę z dzielnicy żydowskiej do grona bajecznie bogatej arystokracji”. Podobnie burzliwe były losy samej Niki, czego dowodem jest historia spisana przez jej wnuczkę cioteczną, reżyserkę i dziennikarkę, Hannah Rothschild, dla której wydana właśnie w polskim przekładzie Dobromiły Jankowskiej „Baronowa jazzu” była debiutem w roli pisarki.
Pannonica, której nie można było odmówić umiejętności korzystania ze środków finansowych, była to rozmiłowana w szaleńczej jeździe luksusowymi samochodami kobieta, niestroniąca nie tylko od sznurów drogocennych pereł czy naturalnych futer wartych fortunę, ale i od papierosowego dymu – zapisała się w historii nie tyle jako przedstawicielka kolejnego pokolenia milionerów, co ikona nowojorskiej sceny jazzowej, mecenaska i przyjaciółka genialnego Theloniousa Monka, baronowa jazzu, która uratowała skórę niejednemu artyście, wypromowała i umilała życie wielu jazzowym wykonawcom.
Książka, wydana właśnie nakładem wydawnictwa Czarne, przenosi nas wprost w magię i jazzowy czar powojennego Nowego Jorku, a i w sam środek lat późniejszych, gdy muzyka spod znaku bebopu ustępuje rock’n’rollowej fascynacji, gdy wielcy artyści przeistaczają się w wielkich przegranych wskutek nieposkromionego alkoholizmu czy pociągu do narkotyków, gdy rozpadają się rodziny, a pobyty w więzieniu uniemożliwiają kariery na równi z brakiem funduszy, mecenasów, ale i – przykre, ale prawdziwe – niechęci do szlifowania w pocie czoła własnego talentu.
Myli się jednak ten, kto uzna „Baronową jazzu” za kolejną muzyczną biografię, jakich dostatek na księgarskim rynku. Nie z taką autorką – pochodzącą z rodziny Rothschildów, blisko spokrewnioną z Nicą – nie z takim kontekstem. To historia, w której jazz – ten niepokojący, nieraz nieco gwałtowny, nieokrzesany, a już na pewno nie wygładzony mainstreamowym gustami – stanowi tło opowieści o sprawach ważnych, bolesnych, niejednoznacznych. „Baronowa jazzu” to historia nie tylko o magii dźwięków i melodii, ale i o europejskiej rodzinie żydowskiego pochodzenia. Co jednak istotne, wielomilionowy majątek Rothschildów, udzielanie pożyczek koronowanym głowom i obiady z możnymi tego świata, stanowią w historii opowiadanej przez autorkę jedynie dodatek, wydają się akompaniamentem i małoznaczącym tłem trudnej historii spod znaku gett, niesprawiedliwości, w końcu Holokaustu oraz osobistych porażek i rodzinnych kłopotów.
Autorka „Baronowej jazzu” uznała, że z perspektywy outsidera żydowskiego pochodzenia łatwiej mówić o innym outsiderstwie. Hannah Rothschild nie ucieka od trudnej sytuacji afroamerykańskiej mniejszości w Stanach Zjednoczonych, pokazując niesprawiedliwości i niegodziwości, które towarzyszyły codziennemu życiu przeciętnych obywateli, ale przede wszystkim czarnoskórych muzyków. Autorka właśnie w owym poczuciu outsiderskiego wyobcowania widzi jedno z najsilniejszych ogniw, które mogły połączyć Pannonicę, jej cioteczną babkę i multimilionerkę, z Theloniousem Monkiem, czarnoskórym jazzowym muzykiem pochodzącym z ubogiej rodziny.
Hanna Rothschild, zabierając się do opisywania historii Pannoniki, stanęła przed trudnym zadaniem – czego zresztą się nie wypiera: wątpliwości, trudności, niepewność towarzyszą jej niemalże bez przerwy. Świadectwa tych odczuć odnajdziemy w „Baronowej jazzu”, która – z perspektywy autorki – stanowi przecież nie tylko historię nietuzinkowej kobiety łamiącej konwenanse i społeczne normy, bajecznie bogatej Rothschildówny nieszczędzącej pieniędzy dla biednych muzyków nowojorskiej sceny jazzowej, ale i historię członka rodziny. Nieprzeciętnej rodziny, uczciwie dodajmy. To rozedrganie pomiędzy obowiązkiem biografistki, a przywilejami i przekleństwami wnuczki ciotecznej wyczuwa się wyraźnie. Co więcej, to rozedrganie jest wielką siłą opowieści prowadzonej przez Rothschild. „Baronowa jazzu” nie jest bowiem wyłącznie biograficzną opowieścią o kolejach losu Pannoniki. To także fascynująca historia rodziny Rothschildów, w której niejeden członek zasługuje na własną książkę biograficzną. Autorka nie ucieka więc od rodzinnych kontekstów, przedstawiając swoich antenatów ze zwadą, humorem, ale i punktując ich wady, wytykając niekonsekwencje, obnażając słabości ducha. Nie boi się pisać wprost o tych, których historie poprzednie pokolenia wolałyby przemilczeć. Odsłania przed swoimi czytelnikami fascynujące, ale i tragiczne – wielopłaszczyznowo – życie ojca Pannoniki, Charlesa czy Waltera Rothschilda, ekscentrycznego mężczyzny, który pozostawił po sobie nieskończone w swej mnogości botaniczne zbiory. Opowieść o przodkach, która stanowi nie tyle biograficzne tło dla historii Pannoniki, ale odrębną – i równie urzekającą – opowieść, w której olbrzymie pieniądze przenikają się z równie olbrzymimi dramatami: częstokroć skrywanymi, nieujawnianymi, budzącymi w rodzinie obawę przed wyśmianiem czy utratą prestiżu.
Hannah Rothschild, nieraz odwodzona od zamiarów sportretowania najbliższych w swej książce, z zapałem przygląda się jednak wszelkim rodzinnym sekretom, ujawniając nie tylko ogromne rozmiary kolekcji Waltera, z której dziś korzystają angielskie i amerykańskie muzea historii naturalnej („dwa miliony okazów motyli i ciem, sto czterdzieści cztery ogromne żółwie, dwieście tysięcy ptasich jaj, trzysta ptasich skór oraz innych rzadkich, wyjątkowych gatunków – od rozgwiazdy po żyrafy” [s. 39]), ale i poszukiwania małżonków czy usilne próby przedłużenia rodu, które rozgrzewały rodzinę na równi z problemami psychicznymi, stanowiącymi nie lada wyzwanie dla potomków niebotycznej fortuny.
Historia, którą opowiada swoim czytelnikom autorka, może przyciągnąć wielu – czego prawdopodobnie Hannah Rothschild była świadoma od początku. Wielki majątek stojący za jej nazwiskiem kojarzy się jednoznacznie prawie każdemu obywatelowi świata, zainteresowanie – wśród fanów jazzu – budzi pierwsza na księgarskim rynku biografia Pannoniki, „baronowej jazzu” niestroniącej od ekstrawagancji i wplątanej w niewyjaśnione do końca stosunki osobiste i finansowe nie tylko z Monkiem. Do tego temat osadzony mocno w europejskiej historii spod znaku Holokaustu oraz amerykańskiego rasizmu pierwszej połowy XX wieku – to wszystko, doprawione magnetycznym wzrokiem Niki spoglądającej filuternie z okładki, musi przyciągać czytelników. Na autorce musiała więc ciążyć spora presja – ze strony najbliższych (czego daje wyraz expressis verbis), jazzowego środowiska, fanów muzyki i lustratorów historii.
Hannah Rothschild wybrnęła jednak ze swojego zadania z wielką gracją i sprytem. Złaknionym buduarowych plotek dostarcza kilku pikantnych szczegółów, nie brnie jednak w tabloidowy styl, nie chełpi się możliwością nieograniczonego opowiadania o wszelkich rodzinnych tajemnicach. Decyduje się na opowieść o zdrowotnych problemach Charlesa, ojca bohaterki tej historii, jedynie dla zilustrowania wpływu, jaki jego kiepska kondycja psychiczna mogła wywrzeć na dzieciach. O kontaktach Pannoniki z Monkiem wypowiada się w sposób oszczędny i pełen dziennikarskiej wręcz rzetelności – tak, by wyłożyć wszystko, co istotne, ale jednocześnie zachować margines prywatności. Niezwykle sprawnie opowiada także o środowisku jazzmanów, o nowojorskiej scenie jazzowej. „Baronowej jazzu” daleko do typowych biografii muzycznych, w których roi się od terminologii niezrozumiałej dla laików, gdzie przytacza się bez wytchnienia kolejne opisy koncertów, recitali, występów, muzycznych audycji, nagrań, gdzie relacjonuje się z zegarmistrzowską precyzją całą dyskografię, opisuje dokładnie sposoby wykonania poszczególnych partii utworów. Hannah Rothschild wplata jazz w słowo, wydaje się, że towarzyszy on nam niczym akompaniament, że w uszach pobrzmiewa melodia, że wraz za okiem podąża ucho, że w lekturze słychać dźwięki muzyki firmowanej nazwiskiem Monka czy Davisa. W tych jazzowych poszumach tkwi wielka siła książki Rothschild. Podobnie jak w przypadku odwołań do historii rodzinnych – nienachalnych, wyważonych – także historia jazzu jawi się jako opowieść niemalże fluktuująca, jej swobodny przepływ przypomina czytelnikowi melodię i płynie jak ona, łatwo przenosi wyobraźnię w czasy, o których pisze autorka.
Hannah Rothschild w „Baronowej jazzu” próbowała uchwycić urodę, wdzięk i istotę życia kobiety, której imię wywodzi się od gatunku niepozornej ćmy, choć wszyscy (na czele z samą zainteresowaną) utrzymywali, że Pannonica oznacza motyla. Oczywiście wiemy, że ćma to również motyl (o czym z pewną naiwnością informuje nas sama autorka), lecz zgadzamy się z jednym z poznanych przez Rothschild entomologów, że z tej dwójki to motyle mają znacznie lepszy PR. Pannonica w swoim życiu wiele czerpała z tej motylo-ćmiej dwoistości, lekkości i niejednoznacznego piękna. Urodzona wśród niekończących się kolekcji dzieł sztuki, przechadzająca się po labiryntach korytarzy rodzinnych rezydencji, otoczona niemierzalnym zbytkiem, chętnie uciekała od ciężkiego, przytłaczającego blichtru w stronę tego, co nieuchwytne, migotliwe, impresyjne. Hannah Rothchild tak wspominała krewną: „Nica, którą poznałam w Ameryce, wybrała zupełnie inne życie. Uwielbiała muzykę na żywo, tę formę sztuki, która ulatnia się natychmiast, gdy tylko się pojawi. Miała tysiące płyt i setki godzin amatorskich nagrań, ale najważniejszy był dla niej żywy występ i liczyło się nie posiadanie muzyki, ale jej doświadczanie” (s. 79).
Historia, którą autorce udało się ująć w swojej książce, jest jak życie Pannoniki – muzycznie zestrojona, niejednoznaczna, ulotna, wielobarwna na kształt motyla, ale i w ćmi sposób skąpana w mroku jazzowych knajp. Warto oddać się lekturze, by – podobnie jak Nica – odkryć piękno drzemiące w tym, co niestałe, chwilowe, zwinne.
Pannonica, której nie można było odmówić umiejętności korzystania ze środków finansowych, była to rozmiłowana w szaleńczej jeździe luksusowymi samochodami kobieta, niestroniąca nie tylko od sznurów drogocennych pereł czy naturalnych futer wartych fortunę, ale i od papierosowego dymu – zapisała się w historii nie tyle jako przedstawicielka kolejnego pokolenia milionerów, co ikona nowojorskiej sceny jazzowej, mecenaska i przyjaciółka genialnego Theloniousa Monka, baronowa jazzu, która uratowała skórę niejednemu artyście, wypromowała i umilała życie wielu jazzowym wykonawcom.
Książka, wydana właśnie nakładem wydawnictwa Czarne, przenosi nas wprost w magię i jazzowy czar powojennego Nowego Jorku, a i w sam środek lat późniejszych, gdy muzyka spod znaku bebopu ustępuje rock’n’rollowej fascynacji, gdy wielcy artyści przeistaczają się w wielkich przegranych wskutek nieposkromionego alkoholizmu czy pociągu do narkotyków, gdy rozpadają się rodziny, a pobyty w więzieniu uniemożliwiają kariery na równi z brakiem funduszy, mecenasów, ale i – przykre, ale prawdziwe – niechęci do szlifowania w pocie czoła własnego talentu.
Myli się jednak ten, kto uzna „Baronową jazzu” za kolejną muzyczną biografię, jakich dostatek na księgarskim rynku. Nie z taką autorką – pochodzącą z rodziny Rothschildów, blisko spokrewnioną z Nicą – nie z takim kontekstem. To historia, w której jazz – ten niepokojący, nieraz nieco gwałtowny, nieokrzesany, a już na pewno nie wygładzony mainstreamowym gustami – stanowi tło opowieści o sprawach ważnych, bolesnych, niejednoznacznych. „Baronowa jazzu” to historia nie tylko o magii dźwięków i melodii, ale i o europejskiej rodzinie żydowskiego pochodzenia. Co jednak istotne, wielomilionowy majątek Rothschildów, udzielanie pożyczek koronowanym głowom i obiady z możnymi tego świata, stanowią w historii opowiadanej przez autorkę jedynie dodatek, wydają się akompaniamentem i małoznaczącym tłem trudnej historii spod znaku gett, niesprawiedliwości, w końcu Holokaustu oraz osobistych porażek i rodzinnych kłopotów.
Autorka „Baronowej jazzu” uznała, że z perspektywy outsidera żydowskiego pochodzenia łatwiej mówić o innym outsiderstwie. Hannah Rothschild nie ucieka od trudnej sytuacji afroamerykańskiej mniejszości w Stanach Zjednoczonych, pokazując niesprawiedliwości i niegodziwości, które towarzyszyły codziennemu życiu przeciętnych obywateli, ale przede wszystkim czarnoskórych muzyków. Autorka właśnie w owym poczuciu outsiderskiego wyobcowania widzi jedno z najsilniejszych ogniw, które mogły połączyć Pannonicę, jej cioteczną babkę i multimilionerkę, z Theloniousem Monkiem, czarnoskórym jazzowym muzykiem pochodzącym z ubogiej rodziny.
Hanna Rothschild, zabierając się do opisywania historii Pannoniki, stanęła przed trudnym zadaniem – czego zresztą się nie wypiera: wątpliwości, trudności, niepewność towarzyszą jej niemalże bez przerwy. Świadectwa tych odczuć odnajdziemy w „Baronowej jazzu”, która – z perspektywy autorki – stanowi przecież nie tylko historię nietuzinkowej kobiety łamiącej konwenanse i społeczne normy, bajecznie bogatej Rothschildówny nieszczędzącej pieniędzy dla biednych muzyków nowojorskiej sceny jazzowej, ale i historię członka rodziny. Nieprzeciętnej rodziny, uczciwie dodajmy. To rozedrganie pomiędzy obowiązkiem biografistki, a przywilejami i przekleństwami wnuczki ciotecznej wyczuwa się wyraźnie. Co więcej, to rozedrganie jest wielką siłą opowieści prowadzonej przez Rothschild. „Baronowa jazzu” nie jest bowiem wyłącznie biograficzną opowieścią o kolejach losu Pannoniki. To także fascynująca historia rodziny Rothschildów, w której niejeden członek zasługuje na własną książkę biograficzną. Autorka nie ucieka więc od rodzinnych kontekstów, przedstawiając swoich antenatów ze zwadą, humorem, ale i punktując ich wady, wytykając niekonsekwencje, obnażając słabości ducha. Nie boi się pisać wprost o tych, których historie poprzednie pokolenia wolałyby przemilczeć. Odsłania przed swoimi czytelnikami fascynujące, ale i tragiczne – wielopłaszczyznowo – życie ojca Pannoniki, Charlesa czy Waltera Rothschilda, ekscentrycznego mężczyzny, który pozostawił po sobie nieskończone w swej mnogości botaniczne zbiory. Opowieść o przodkach, która stanowi nie tyle biograficzne tło dla historii Pannoniki, ale odrębną – i równie urzekającą – opowieść, w której olbrzymie pieniądze przenikają się z równie olbrzymimi dramatami: częstokroć skrywanymi, nieujawnianymi, budzącymi w rodzinie obawę przed wyśmianiem czy utratą prestiżu.
Hannah Rothschild, nieraz odwodzona od zamiarów sportretowania najbliższych w swej książce, z zapałem przygląda się jednak wszelkim rodzinnym sekretom, ujawniając nie tylko ogromne rozmiary kolekcji Waltera, z której dziś korzystają angielskie i amerykańskie muzea historii naturalnej („dwa miliony okazów motyli i ciem, sto czterdzieści cztery ogromne żółwie, dwieście tysięcy ptasich jaj, trzysta ptasich skór oraz innych rzadkich, wyjątkowych gatunków – od rozgwiazdy po żyrafy” [s. 39]), ale i poszukiwania małżonków czy usilne próby przedłużenia rodu, które rozgrzewały rodzinę na równi z problemami psychicznymi, stanowiącymi nie lada wyzwanie dla potomków niebotycznej fortuny.
Historia, którą opowiada swoim czytelnikom autorka, może przyciągnąć wielu – czego prawdopodobnie Hannah Rothschild była świadoma od początku. Wielki majątek stojący za jej nazwiskiem kojarzy się jednoznacznie prawie każdemu obywatelowi świata, zainteresowanie – wśród fanów jazzu – budzi pierwsza na księgarskim rynku biografia Pannoniki, „baronowej jazzu” niestroniącej od ekstrawagancji i wplątanej w niewyjaśnione do końca stosunki osobiste i finansowe nie tylko z Monkiem. Do tego temat osadzony mocno w europejskiej historii spod znaku Holokaustu oraz amerykańskiego rasizmu pierwszej połowy XX wieku – to wszystko, doprawione magnetycznym wzrokiem Niki spoglądającej filuternie z okładki, musi przyciągać czytelników. Na autorce musiała więc ciążyć spora presja – ze strony najbliższych (czego daje wyraz expressis verbis), jazzowego środowiska, fanów muzyki i lustratorów historii.
Hannah Rothschild wybrnęła jednak ze swojego zadania z wielką gracją i sprytem. Złaknionym buduarowych plotek dostarcza kilku pikantnych szczegółów, nie brnie jednak w tabloidowy styl, nie chełpi się możliwością nieograniczonego opowiadania o wszelkich rodzinnych tajemnicach. Decyduje się na opowieść o zdrowotnych problemach Charlesa, ojca bohaterki tej historii, jedynie dla zilustrowania wpływu, jaki jego kiepska kondycja psychiczna mogła wywrzeć na dzieciach. O kontaktach Pannoniki z Monkiem wypowiada się w sposób oszczędny i pełen dziennikarskiej wręcz rzetelności – tak, by wyłożyć wszystko, co istotne, ale jednocześnie zachować margines prywatności. Niezwykle sprawnie opowiada także o środowisku jazzmanów, o nowojorskiej scenie jazzowej. „Baronowej jazzu” daleko do typowych biografii muzycznych, w których roi się od terminologii niezrozumiałej dla laików, gdzie przytacza się bez wytchnienia kolejne opisy koncertów, recitali, występów, muzycznych audycji, nagrań, gdzie relacjonuje się z zegarmistrzowską precyzją całą dyskografię, opisuje dokładnie sposoby wykonania poszczególnych partii utworów. Hannah Rothschild wplata jazz w słowo, wydaje się, że towarzyszy on nam niczym akompaniament, że w uszach pobrzmiewa melodia, że wraz za okiem podąża ucho, że w lekturze słychać dźwięki muzyki firmowanej nazwiskiem Monka czy Davisa. W tych jazzowych poszumach tkwi wielka siła książki Rothschild. Podobnie jak w przypadku odwołań do historii rodzinnych – nienachalnych, wyważonych – także historia jazzu jawi się jako opowieść niemalże fluktuująca, jej swobodny przepływ przypomina czytelnikowi melodię i płynie jak ona, łatwo przenosi wyobraźnię w czasy, o których pisze autorka.
Hannah Rothschild w „Baronowej jazzu” próbowała uchwycić urodę, wdzięk i istotę życia kobiety, której imię wywodzi się od gatunku niepozornej ćmy, choć wszyscy (na czele z samą zainteresowaną) utrzymywali, że Pannonica oznacza motyla. Oczywiście wiemy, że ćma to również motyl (o czym z pewną naiwnością informuje nas sama autorka), lecz zgadzamy się z jednym z poznanych przez Rothschild entomologów, że z tej dwójki to motyle mają znacznie lepszy PR. Pannonica w swoim życiu wiele czerpała z tej motylo-ćmiej dwoistości, lekkości i niejednoznacznego piękna. Urodzona wśród niekończących się kolekcji dzieł sztuki, przechadzająca się po labiryntach korytarzy rodzinnych rezydencji, otoczona niemierzalnym zbytkiem, chętnie uciekała od ciężkiego, przytłaczającego blichtru w stronę tego, co nieuchwytne, migotliwe, impresyjne. Hannah Rothchild tak wspominała krewną: „Nica, którą poznałam w Ameryce, wybrała zupełnie inne życie. Uwielbiała muzykę na żywo, tę formę sztuki, która ulatnia się natychmiast, gdy tylko się pojawi. Miała tysiące płyt i setki godzin amatorskich nagrań, ale najważniejszy był dla niej żywy występ i liczyło się nie posiadanie muzyki, ale jej doświadczanie” (s. 79).
Historia, którą autorce udało się ująć w swojej książce, jest jak życie Pannoniki – muzycznie zestrojona, niejednoznaczna, ulotna, wielobarwna na kształt motyla, ale i w ćmi sposób skąpana w mroku jazzowych knajp. Warto oddać się lekturze, by – podobnie jak Nica – odkryć piękno drzemiące w tym, co niestałe, chwilowe, zwinne.
Hannah Rothschild: „Baronowa jazzu”. Przeł. Dobromiła Jankowska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |