
Agnieszka Ożóg, Eliza Kubarska,
BYĆ WSPÓŁCZESNYM NOMADĄ
A
A
A
Agnieszka Ożóg: Obecnie kończysz kolejny film dokumentalny, z którego zdjęcia widziałam przed chwilą w montażowni. O czym będzie on opowiadał?
Eliza Kubarska: To historia dzieci alpinistów, którzy zginęli na szczycie K2 w 1986 roku. Niektóre „dzieci” mają już dziś pięćdziesiąt lat, ale dla każdego jest to wciąż trauma. Tamten sezon zapisał się w historii himalaizmu jako „czarne lato”. To właśnie wtedy góra K2 po raz pierwszy w historii została zaatakowana przez wiele wypraw z całego świata w tym samym czasie. Niestety, wielu wspinaczy nie wróciło wtedy do domu. A tragedia w górach zawsze przecież ma swój dalszy ciąg, bo na większość z tych ludzi ktoś czekał. Nad zdjęciami do filmu pracowaliśmy w sierpniu i wrześniu 2013 roku w Karakorum na terenie Pakistanu; z zebranego wówczas materiału musimy zmontować historię, która będzie przekazywała odpowiednie emocje.
A.O.: Twój wcześniejszy film, „Badjao. Duchy z morza”, który obecnie zdobywa nagrody i wyróżnienia na festiwalach na całym świecie, powstał na Borneo. Kiedy po raz pierwszy wybrałaś się w podróż do Azji?
E.K.: Pierwszy raz do Azji pojechałam w 2000 roku jako wspinacz. Kluczem do podróżowania od początku było dla mnie wspinanie, więc nigdy nie byłam zwykłym turystą. To dzięki wspinaczce odkryłam wiele ciekawych miejsc; dała mi ona możliwość, a zarazem umiejętność zbliżania się do ludzi, którzy zamieszkiwali dane rejony. Wspinaczka, którą uprawiałam i nadal uprawiam, często wymaga, by w jednym miejscu zostać przez dłuższy czas. Dla miejscowych nasz cel jest zazwyczaj dosyć abstrakcyjny, ale podoba im się nasza determinacja w dążeniu do niego i zwykle są bardzo przyjaźnie nastawieni. Poznawanie ludzi zawsze było nieodłączną częścią wszystkich górskich wypraw, na których byłam razem z moim partnerem życiowym i wspinaczkowym, fotografem Davidem Kaszlikowskim.
A.O.: Czy nie uważasz, że jesteście w pewnym sensie trochę podobni do Nomadów Morza, będących bohaterami filmu? Oboje lubicie poznawać dzikie i niedostępne dla masowej turystyki rejony.
E.K.: Może mamy w sobie coś ze współczesnych nomadów? Nasze wspólne podróżowanie trwa już ponad piętnaście lat i przez ten czas oboje wciąż się zmieniamy. Nadal jest wiele miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć i ludzi, których warto poznać, ale czasem pojawia się też tęsknota za własnym domem. Takiego miejsca, naszej stałej bazy, ciągle nam brakuje, bo zwykle zarobione pieniądze przeznaczaliśmy na podróże związane z naszymi projektami. Nie żałuję takiego trybu życia, bo ostatnie lata intensywnego podróżowania to właściwie największy skarb, jaki mam. A jednak większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jaka jest cena takiej drogi życiowej.
A.O.: Nie myśleliście nigdy o tym, żeby przynajmniej na jakiś czas przenieść się na stałe w jedno z odwiedzonych miejsc, na przykład w Azji?
E.K.: Naprawdę często się zastanawiam, czemu nigdy tego nie zrobiliśmy. Podczas każdej wyprawy jest we mnie taka myśl: „Może to jest właśnie moje miejsce?”. Pamiętam czas spędzony w Meksyku, gdzie byłam przez ponad pół roku na stypendium, a po dwóch miesiącach dojechał do mnie David. Było nam tam naprawdę dobrze, ludzie byli ciepli, istniały perspektywy pracy i znaleźliśmy ciekawe miejsca do wspinaczki, a jednak wróciliśmy do Polski z powodu zaplanowanej wcześniej wyprawy na Grenlandię. Za każdym razem znajdywało się coś, co kazało nam wrócić. W pewnym momencie były to także produkcje filmowe, które zaczęliśmy realizować.
A.O.: Wcześniej, zanim zostałaś reżyserką filmów dokumentalnych, studiowałaś na Wydziale Rzeźby warszawskiej ASP. Czy przez ostatnich kilka lat porzuciłaś całkowicie rzeźbę na rzecz podróży wspinaczkowych i filmu?
E.K.: Na razie tak to wygląda. Świadomie wybrałam taką ścieżkę, ponieważ już mój dyplom na Wydziale Rzeźby był wideo-instalacją. Odkąd byłam mała, marzyłam o podróżach, byłam bardzo ciekawa świata, a z czasem coraz ważniejsza stawała się dla mnie wspinaczka, dlatego klasyczna praca przy rzeźbie nie do końca mnie interesowała. Do tego potrzebna by mi była własna pracownia i musiałabym przebywać przez dłuższy czas w jednym miejscu. Poza tym stwierdziłam, że film jest w stanie dotrzeć do większej ilości widzów; dodatkowo, to właśnie tu najlepiej spełniam się artystycznie. Oczywiście film to praca zespołowa, więc częściej musisz iść na kompromisy, czego na początku musiałam się nauczyć. Tworząc rzeźbę, masz więcej niezależności i podejmujesz samodzielne decyzje, a film jest wypadkową działań jego współtwórców, ważne jest więc to, by mieć wokół siebie zdolnych ludzi.
A.O.: Jak oceniasz swoją sytuację na tle innych dokumentalistów, których poznajesz na festiwalach filmowych i co zaskoczyło cię w odbiorze filmu poza naszym krajem?
E.K.: Większość ludzi robi dokumenty z potrzeby realizacji własnej wizji i chęci opowiedzenia historii. Zdarzają się przypadki, kiedy ktoś zdobywa wysoki budżet na film dokumentalny, ale są to raczej wyjątki. To nie jest lukratywne zajęcie również w Europie Zachodniej. A jeśli chodzi o miłe niespodzianki związane z filmem "Badjao. Duchy z Morza", to największą na pewno był bardzo pozytywny odbiór naszego filmu w Ameryce, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy (film kilka miesięcy temu znalazł się w dystrybucji w Kanadzie). Nagroda na Hot Docs w Toronto czy pobyt na festiwalach w Los Angeles i Nowym Jorku - w tym osatnim zakwalifikowało się tylko osiem filmów dokumentalnych z całego świata - to dla nas duże wyróżnienie.
A.O.: Jak bohaterowie filmu zareagowali na gotowy materiał? Czy będą mogli sami promować film na festiwalach?
E.K.: Niestety, Badjao nie posiadają dokumentów, nie mają więc możliwości opuszczenia swojego miejsca zamieszkania. Podczas kręcenia filmu pomagała nam pewna Angielka, która jest żoną Badjao i przeszła już prawdziwe piekło, składając niezliczoną ilość pism w celu uzyskania dokumentów dla swojego małżonka. Do tej pory nic nie udało się załatwić. Chciałabym za jakiś czas odwiedzić moich bohaterów i na miejscu pokazać im gotowy film, zrobić w wiosce coś na wzór kina objazdowego.
A.O.: Podczas kręcenia filmu przez długie miesiące mieszkałaś z członkami plemienia Badjao. Jak wspominasz wasze pierwsze spotkania i początek pracy nad filmem?
E.K.: Ten film trafił na szczególny czas w moim życiu. Z jednej strony, w kraju nie było mi wtedy dobrze, a z drugiej (być może z racji mojego wieku), zrodziła się we mnie tęsknota za rodziną. U Badjao zawsze jest bardzo dużo dzieci, mąż często odbiera porody lub przynajmniej asystuje przy nich, bo wszystko odbywa się w łodziach lub domkach na morzu. Członkowie rodziny wspierają się nawzajem, są ze sobą bardzo blisko związani. Początkowo mój film miał opowiadać historię trzech braci, nurków kompresorowych, którzy wybierali się w podróż do świętego miejsca na Filipinach. Poznałam ich dzięki Baserowi, przewodnikowi Badjao, który wprowadził mnie do świata Cyganów Morza i dzięki któremu od razu uzyskałam w tej społeczności duży kredyt zaufania. Po jego nagłej śmierci byłam zmuszona właściwie rozpocząć pracę nad filmem od początku. Szczęśliwie był już wówczas ze mną operator Piotr Rosołowski. Razem przeanalizowaliśmy moje pomysły i postanowiliśmy wrócić do pierwszej inspiracji, sceny, którą kiedyś widziałam: na środku morza, na małej łódeczce siedział mały chłopiec. Dziecko było odpowiedzialne za życie swojego ojca, nurka kompresorowego, który łowił na głębokości 20-30 metrów, oddychając przez gumową rurkę. Powietrze pompowane było do rurki z kompresora podłączonego do prymitywnego silnika znajdującego się na chybotliwej łódce. W ten sposób ostatecznie bohaterami mojego filmu stali się Alexan i Sari, wujek i siostrzeniec.
A.O.: Czy Badjao zadawali ci pytania o twoje życie w Polsce?
E.K.: Nie bardzo. Dla nich ludzie dzielą się na takich jak oni i białego człowieka, którego określają mianem Amelikan. Tak mówią na wszystkich białych ludzi: na mnie, na Włocha lub Australijczyka. Podobnie jest w Meksyku, gdzie na każdego człowieka z jasnymi włosami mówi się Güero. Z uwagi na fakt, że u Nomadów Morza dzieci są największym bogactwem, Badjao cały czas dziwili się, czemu, mając męża, nadal nie mam dzieci. Zajęło mi dużo czasu nauczenie się tego, jak to jest „być Badjao”, bo z jednej strony wielu z nich używa już telefonu komórkowego i nosi dżinsy, ale z drugiej ich świat nadal bardzo różni się od naszego. Badjao z Borneo wciąż są animistami. Za choroby, które ich nękają, obarczają winą duchy z morza, powietrza i drzew. Po pomoc idą do szamana Bomoh, który niestety często nie jest w stanie nic zrobić. Tak stało się w przypadku mojego przewodnika i przyjaciela Basera, który osierocił sześcioro dzieci. Dzięki Baserowi, pomimo braku znajomości języka Badjao, udało mi się poznać wiele ich zwyczajów. W 2010 roku, kiedy rozpoczęłam pracę nad filmem, w Internecie ciągle niewiele było informacji na ich temat. Bardzo lubiłam spędzać czas z ich rodzinami na morzu. Dzięki nim nauczyłam się również nurkować, bo wcześniej moim światem były raczej góry. Pomimo tak wielu różnic, jakie dzielą nas i Badjao, okazuje się, że w wielu rzeczach ludzie na świecie są do siebie bardzo podobni. Wystarczy obejrzeć scenę powrotu Alexana do domu, kiedy w wiosce czeka na niego niezadowolona żona. A jednak u Badjao wszystko wydało mi się o wiele bardziej wyraźne i przezroczyste, żaden komunikat nie był obudowany kłamstwem lub polityką. Moi Badjao żyli po prostu w zgodzie z naturą. I tego możemy im zazdrościć.
O filmie „Badjao. Duchy z morza” pisaliśmy w numerze z 15 stycznia 2015 roku: http://www.artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=216&artykul=4730.
Oficjalna strona filmu: www.badjaofilm.com.
Eliza Kubarska: To historia dzieci alpinistów, którzy zginęli na szczycie K2 w 1986 roku. Niektóre „dzieci” mają już dziś pięćdziesiąt lat, ale dla każdego jest to wciąż trauma. Tamten sezon zapisał się w historii himalaizmu jako „czarne lato”. To właśnie wtedy góra K2 po raz pierwszy w historii została zaatakowana przez wiele wypraw z całego świata w tym samym czasie. Niestety, wielu wspinaczy nie wróciło wtedy do domu. A tragedia w górach zawsze przecież ma swój dalszy ciąg, bo na większość z tych ludzi ktoś czekał. Nad zdjęciami do filmu pracowaliśmy w sierpniu i wrześniu 2013 roku w Karakorum na terenie Pakistanu; z zebranego wówczas materiału musimy zmontować historię, która będzie przekazywała odpowiednie emocje.
A.O.: Twój wcześniejszy film, „Badjao. Duchy z morza”, który obecnie zdobywa nagrody i wyróżnienia na festiwalach na całym świecie, powstał na Borneo. Kiedy po raz pierwszy wybrałaś się w podróż do Azji?
E.K.: Pierwszy raz do Azji pojechałam w 2000 roku jako wspinacz. Kluczem do podróżowania od początku było dla mnie wspinanie, więc nigdy nie byłam zwykłym turystą. To dzięki wspinaczce odkryłam wiele ciekawych miejsc; dała mi ona możliwość, a zarazem umiejętność zbliżania się do ludzi, którzy zamieszkiwali dane rejony. Wspinaczka, którą uprawiałam i nadal uprawiam, często wymaga, by w jednym miejscu zostać przez dłuższy czas. Dla miejscowych nasz cel jest zazwyczaj dosyć abstrakcyjny, ale podoba im się nasza determinacja w dążeniu do niego i zwykle są bardzo przyjaźnie nastawieni. Poznawanie ludzi zawsze było nieodłączną częścią wszystkich górskich wypraw, na których byłam razem z moim partnerem życiowym i wspinaczkowym, fotografem Davidem Kaszlikowskim.
A.O.: Czy nie uważasz, że jesteście w pewnym sensie trochę podobni do Nomadów Morza, będących bohaterami filmu? Oboje lubicie poznawać dzikie i niedostępne dla masowej turystyki rejony.
E.K.: Może mamy w sobie coś ze współczesnych nomadów? Nasze wspólne podróżowanie trwa już ponad piętnaście lat i przez ten czas oboje wciąż się zmieniamy. Nadal jest wiele miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć i ludzi, których warto poznać, ale czasem pojawia się też tęsknota za własnym domem. Takiego miejsca, naszej stałej bazy, ciągle nam brakuje, bo zwykle zarobione pieniądze przeznaczaliśmy na podróże związane z naszymi projektami. Nie żałuję takiego trybu życia, bo ostatnie lata intensywnego podróżowania to właściwie największy skarb, jaki mam. A jednak większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jaka jest cena takiej drogi życiowej.
A.O.: Nie myśleliście nigdy o tym, żeby przynajmniej na jakiś czas przenieść się na stałe w jedno z odwiedzonych miejsc, na przykład w Azji?
E.K.: Naprawdę często się zastanawiam, czemu nigdy tego nie zrobiliśmy. Podczas każdej wyprawy jest we mnie taka myśl: „Może to jest właśnie moje miejsce?”. Pamiętam czas spędzony w Meksyku, gdzie byłam przez ponad pół roku na stypendium, a po dwóch miesiącach dojechał do mnie David. Było nam tam naprawdę dobrze, ludzie byli ciepli, istniały perspektywy pracy i znaleźliśmy ciekawe miejsca do wspinaczki, a jednak wróciliśmy do Polski z powodu zaplanowanej wcześniej wyprawy na Grenlandię. Za każdym razem znajdywało się coś, co kazało nam wrócić. W pewnym momencie były to także produkcje filmowe, które zaczęliśmy realizować.
A.O.: Wcześniej, zanim zostałaś reżyserką filmów dokumentalnych, studiowałaś na Wydziale Rzeźby warszawskiej ASP. Czy przez ostatnich kilka lat porzuciłaś całkowicie rzeźbę na rzecz podróży wspinaczkowych i filmu?
E.K.: Na razie tak to wygląda. Świadomie wybrałam taką ścieżkę, ponieważ już mój dyplom na Wydziale Rzeźby był wideo-instalacją. Odkąd byłam mała, marzyłam o podróżach, byłam bardzo ciekawa świata, a z czasem coraz ważniejsza stawała się dla mnie wspinaczka, dlatego klasyczna praca przy rzeźbie nie do końca mnie interesowała. Do tego potrzebna by mi była własna pracownia i musiałabym przebywać przez dłuższy czas w jednym miejscu. Poza tym stwierdziłam, że film jest w stanie dotrzeć do większej ilości widzów; dodatkowo, to właśnie tu najlepiej spełniam się artystycznie. Oczywiście film to praca zespołowa, więc częściej musisz iść na kompromisy, czego na początku musiałam się nauczyć. Tworząc rzeźbę, masz więcej niezależności i podejmujesz samodzielne decyzje, a film jest wypadkową działań jego współtwórców, ważne jest więc to, by mieć wokół siebie zdolnych ludzi.
A.O.: Jak oceniasz swoją sytuację na tle innych dokumentalistów, których poznajesz na festiwalach filmowych i co zaskoczyło cię w odbiorze filmu poza naszym krajem?
E.K.: Większość ludzi robi dokumenty z potrzeby realizacji własnej wizji i chęci opowiedzenia historii. Zdarzają się przypadki, kiedy ktoś zdobywa wysoki budżet na film dokumentalny, ale są to raczej wyjątki. To nie jest lukratywne zajęcie również w Europie Zachodniej. A jeśli chodzi o miłe niespodzianki związane z filmem "Badjao. Duchy z Morza", to największą na pewno był bardzo pozytywny odbiór naszego filmu w Ameryce, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy (film kilka miesięcy temu znalazł się w dystrybucji w Kanadzie). Nagroda na Hot Docs w Toronto czy pobyt na festiwalach w Los Angeles i Nowym Jorku - w tym osatnim zakwalifikowało się tylko osiem filmów dokumentalnych z całego świata - to dla nas duże wyróżnienie.
A.O.: Jak bohaterowie filmu zareagowali na gotowy materiał? Czy będą mogli sami promować film na festiwalach?
E.K.: Niestety, Badjao nie posiadają dokumentów, nie mają więc możliwości opuszczenia swojego miejsca zamieszkania. Podczas kręcenia filmu pomagała nam pewna Angielka, która jest żoną Badjao i przeszła już prawdziwe piekło, składając niezliczoną ilość pism w celu uzyskania dokumentów dla swojego małżonka. Do tej pory nic nie udało się załatwić. Chciałabym za jakiś czas odwiedzić moich bohaterów i na miejscu pokazać im gotowy film, zrobić w wiosce coś na wzór kina objazdowego.
A.O.: Podczas kręcenia filmu przez długie miesiące mieszkałaś z członkami plemienia Badjao. Jak wspominasz wasze pierwsze spotkania i początek pracy nad filmem?
E.K.: Ten film trafił na szczególny czas w moim życiu. Z jednej strony, w kraju nie było mi wtedy dobrze, a z drugiej (być może z racji mojego wieku), zrodziła się we mnie tęsknota za rodziną. U Badjao zawsze jest bardzo dużo dzieci, mąż często odbiera porody lub przynajmniej asystuje przy nich, bo wszystko odbywa się w łodziach lub domkach na morzu. Członkowie rodziny wspierają się nawzajem, są ze sobą bardzo blisko związani. Początkowo mój film miał opowiadać historię trzech braci, nurków kompresorowych, którzy wybierali się w podróż do świętego miejsca na Filipinach. Poznałam ich dzięki Baserowi, przewodnikowi Badjao, który wprowadził mnie do świata Cyganów Morza i dzięki któremu od razu uzyskałam w tej społeczności duży kredyt zaufania. Po jego nagłej śmierci byłam zmuszona właściwie rozpocząć pracę nad filmem od początku. Szczęśliwie był już wówczas ze mną operator Piotr Rosołowski. Razem przeanalizowaliśmy moje pomysły i postanowiliśmy wrócić do pierwszej inspiracji, sceny, którą kiedyś widziałam: na środku morza, na małej łódeczce siedział mały chłopiec. Dziecko było odpowiedzialne za życie swojego ojca, nurka kompresorowego, który łowił na głębokości 20-30 metrów, oddychając przez gumową rurkę. Powietrze pompowane było do rurki z kompresora podłączonego do prymitywnego silnika znajdującego się na chybotliwej łódce. W ten sposób ostatecznie bohaterami mojego filmu stali się Alexan i Sari, wujek i siostrzeniec.
A.O.: Czy Badjao zadawali ci pytania o twoje życie w Polsce?
E.K.: Nie bardzo. Dla nich ludzie dzielą się na takich jak oni i białego człowieka, którego określają mianem Amelikan. Tak mówią na wszystkich białych ludzi: na mnie, na Włocha lub Australijczyka. Podobnie jest w Meksyku, gdzie na każdego człowieka z jasnymi włosami mówi się Güero. Z uwagi na fakt, że u Nomadów Morza dzieci są największym bogactwem, Badjao cały czas dziwili się, czemu, mając męża, nadal nie mam dzieci. Zajęło mi dużo czasu nauczenie się tego, jak to jest „być Badjao”, bo z jednej strony wielu z nich używa już telefonu komórkowego i nosi dżinsy, ale z drugiej ich świat nadal bardzo różni się od naszego. Badjao z Borneo wciąż są animistami. Za choroby, które ich nękają, obarczają winą duchy z morza, powietrza i drzew. Po pomoc idą do szamana Bomoh, który niestety często nie jest w stanie nic zrobić. Tak stało się w przypadku mojego przewodnika i przyjaciela Basera, który osierocił sześcioro dzieci. Dzięki Baserowi, pomimo braku znajomości języka Badjao, udało mi się poznać wiele ich zwyczajów. W 2010 roku, kiedy rozpoczęłam pracę nad filmem, w Internecie ciągle niewiele było informacji na ich temat. Bardzo lubiłam spędzać czas z ich rodzinami na morzu. Dzięki nim nauczyłam się również nurkować, bo wcześniej moim światem były raczej góry. Pomimo tak wielu różnic, jakie dzielą nas i Badjao, okazuje się, że w wielu rzeczach ludzie na świecie są do siebie bardzo podobni. Wystarczy obejrzeć scenę powrotu Alexana do domu, kiedy w wiosce czeka na niego niezadowolona żona. A jednak u Badjao wszystko wydało mi się o wiele bardziej wyraźne i przezroczyste, żaden komunikat nie był obudowany kłamstwem lub polityką. Moi Badjao żyli po prostu w zgodzie z naturą. I tego możemy im zazdrościć.
O filmie „Badjao. Duchy z morza” pisaliśmy w numerze z 15 stycznia 2015 roku: http://www.artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=216&artykul=4730.
Oficjalna strona filmu: www.badjaofilm.com.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |