ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (269) / 2015

Edna St. Vincent Millay,

PIĘĆ SONETÓW

A A A

Kochały już kobiety tak jak ja dziś kocham (Sonet XXVI)

 


Kochały już kobiety tak jak ja dziś kocham;

Przez papierowe wody archiwalnych kronik

Wciąż ku Kornwalii płynie śpiew syren, ku Troi

Płyną okręty Spartan – tak żeby ich koszta

Mogły i nas obciążyć, a ich długi płacąc,

Gonimy horyzontów ulotne rozkosze;

Tamte kobiety niosły i ja dzisiaj noszę

Serce – płonące w piersi, oblężone miasto.

Jeśli już coś zostaje z przeszłości, to raczej

Ten całkiem starożytny sposób, w jaki ciało

Wciąż choruje na miłość; nadal się kołacze

Gdzieś we mnie ich namiętność: w łóżku jestem śmiałą

I zdradziecką królową, a ty jesteś każdym

Z tamtych wydanych śmierci książąt i żeglarzy.



Miłość jest tylko sobą (Sonet XXX)



Miłość jest tylko sobą: ni ją zjeść, ni wypić,

Ani z niej drzemka, ani dach przed deszczem,

Ani belka na wodzie dryfująca przy kimś,

Kto tonie, i wypływa, i tonie raz jeszcze.

W końcu miłość powietrza nie zastąpi w płucach,

Nie goi ran, nie złoży kości połamanych,

A jednak pójść w ramiona śmierci to rzecz ludzka,

Gdy miłość obojętnie wzruszy ramionami.

Wiadomo, że jest sposób, żeby ten ból zmniejszyć,

Skoro grozi udręką i lamentem ckliwym

Lub babraniem się w błocie z śniegów niegdysiejszych,

Lepiej zamiast miłości czym innym się żywić,

Przehandlować jej pamięć za spokój i zdrowie.

Wiadomo, że tak trzeba. Ani mi to w głowie.



Jestem, jako kobieta, więc ta nieszczęśliwa (Sonet XLI)



Jestem, jako kobieta, więc ta nieszczęśliwa

Przez sromotne pragnienia i kaprysy płci,

Zobligowana losem, by wierzyć, że ty

Taki jesteś szlachetny, że nic tylko dźwigać

Na plecach twoje życie: do tego się przydał

Ten przesubtelny miazmat, ten usłużny mit,

Który narzuca, o czym kto myśli i śni,

Aż w końcu z samej siebie wywłaszcza, wyrywa.

Jakoś nie umiem, chociaż zew krwi jest tak silny

I podszeptów rozumu nie dosłyszą ciała,

Wspominać cię z miłością, lub traktować z zimnym,

Cierpkim politowaniem - - nie sądzę, bym miała

Znaleźć w tamtym szaleństwie sensowne przyczyny,

By dziś z tobą rozmawiać, gdybym cię spotkała.

 

Lamus

 


Czemuż się wzdragam, choć to oczywiste:

Ogień ma sprzątnąć po twoich tu gratach –

Śmierć bez pogrzebu tkwi w głowie przez lata

I mówi głosem, w którym ględzą wszystkie

Rzeczy z przeszłości oduczone istnieć –

A teraźniejszość swoje mgły roztacza,

Bym mogła sobie rdzewieć jak zębatka,

Która się kręci w codziennym przemyśle.

A jednak kiedy w końcu mówię „żegnam”

Kiepskim symbolom górnolotnych westchnień,

Czuję ból, chociaż to nieodpowiednia,

śmieszna reakcja – wszak dziś nikt już nie chce

Uwierzyć w prawdę w tanich sentymentach;

Ale ta prawda wierzy w siebie jeszcze.



Czyje usta na mych ustach, kto całował (Sonet XLIII)



Czyje usta na mych ustach, kto całował,  

Gdzie i czemu, nie pamiętam, ile mocnych

Ramion mnie obejmowało; deszcz jest w nocy

Pełen duchów, co wzdychają i bez słowa

W szkło stukają, i czekają aż od nowa

Wzbierze w sercu cichy żal, że tamci chłopcy

Zapomniani znów się stali całkiem obcy,

Że mój płacz ich z tej ciemności nie przywoła.

Tak się może czuć samotne drzewo zimą,

Kiedy nie wie, ile z niego znikło ptaków,

Ale czuje, jakie puste ma gałęzie:

Nie powtórzę już miłości zgasłych imion,

Wiem jedynie, że śpiewało we mnie lato

Krótką chwilę, i nie będzie śpiewać więcej.

 
Przełożył Maciej Woźniak

Fot. Arnold Genthe, Nowy Jork 1914