
SHOW MUST GO ON
A
A
A
Mówi się, że w życiu pewne są jedynie dwie rzeczy: podatki i śmierć. Cóż, z tym pierwszym kłopocikiem jakoś sobie radzimy. Ze śmiercią sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Z jednej strony, moment przekraczania granicy między doczesnym a wiecznym fascynuje, z drugiej zaś – przeraża. Ale nic w tym dziwnego, tak jest ze wszystkim, czego nie możemy obnażyć, poznać, słowem: czego nie sposób oswoić. Problem gmatwa się jeszcze bardziej, gdy uświadomimy sobie, że nigdy nie uda się dotrzec do sedna zagadnienia z tego to choćby powodu, że śmierć jest niewyrażalna w ludzkim języku. Wynika to z właściwości ontologicznych, jakie się jej przypisuje: ostentacyjności, niepojętości, przezroczystości, nieczytelności, całkowitości, nieobecności, niesłowności. Cokolwiek byśmy o niej powiedzieli – ujmując ją przecież fragmentarycznie, gdyż z reguły mówimy o śmierci pojedynczej, jednostkowej – zawsze napotkamy na opór komunikacyjny, bowiem albo powiemy za dużo, albo za mało. Nasza wypowiedź – o czym wielokrotnie przekonywali badacze tematyki – będzie niefortunna lub konwencjonalna. Być może dlatego śmierć tak pociąga pisarzy, którzy starają się wbrew wszystkiemu jakoś ją językowo dotknąć. Z tego poniekąd powodu (ciekawości) tematowi śmierci poświęcono wiele analiz, a ta nadal niezmiennie wymyka się kategoriom opisu. Powiadano m.in., że o śmierci dyskutować można jedynie za pośrednictwem języka mitu, który zdaje się być najlepszym przekaźnikiem jakości metafizycznych, prowadzących do oddania egzystencjalnej autentyczności. Z drugiej strony zauważano, że – skoro nie mogą istnieć świadectwa doświadczenia śmierci – literatura musi tworzyć hipotetyczne wyobrażenia, gdyż opowiada się o niej za pomocą i z perspektywy tego, kto był świadkiem zgonu Innego. Im więcej niepewności, tym – jak się wydaje – więcej pokus, by z problemem się zmierzyć...
Jednym z takich „śmiałków” jest Marek Ławrynowicz – autor wydanego właśnie „Korytarza”, będącego zbiorem siedmiu opowiadań, snutych właśnie wokół zagadnień ze zgonem (czy ściślej: ze zgonami – wszak każda agonia jest intymna, niepowtarzalna, jednostkowa) związanych. Ale nie jest to takie mierzenie się z tematem „niewyrażalności”, jak choćby w „Zapiskach z nocnych dyżurów” Jacka Baczaka czy „Metafizyce mięsa” Jolanty Brach-Czainy. Utrzymane w tonacji bądź groteskowo-melancholijnej, bądź poważnej teksty są nieprzysparzającymi kłopotów interpretacyjnych opowieściami, przypominającymi, w gruncie rzeczy, oczywistości: że śmierć obecna jest wszędzie (nie tylko na cmentarzach czy w salach szpitalnych), że do zatańczenia dance macabre zostaną zaproszeni wszyscy bez względu na płeć, wyznanie lub piastowane stanowisko, że nie znamy dnia ani godziny, w której przyjdzie się pożegnać ze światem doczesnym, że przemijaniu podlegają nie tylko ludzie, ale i otaczająca ich rzeczywistość, złudzenia, ideologie. To jednak, wbrew powierzchownemu wrażeniu prostolijności, misternie skonstruowane i przemyślane małe narracje, które śmierć traktują – w moim odczuciu – bardziej pretekstowo aniżeli opisowo. Prozaik obnaża absurdalność otaczającej nas rzeczywistości (na czele z rządzącymi nią regułami, zasadami, które w obliczu śmierci i tak – o czym zwykle zapominamy – nic nie znaczą). Temu poniekąd konceptowi podporządkowane byłoby pisanie o agonii z perspektywy tych, którzy ze śmiercią obcują na co dzień, więc przez pryzmat ludzi na umieranie niejako uodpornionych (pracowników cmentarzy, prosektoriów, zakładów pogrzebowych, lekarzy). Pisarz kreśli swoistą kolekcję obrazów potwierdzających traktowanie śmierci w kategoriach towaru. Dobre miejsce pochówku na cmentarzu staje się obiektem walk, intryg i podchodów, w jakich udział biorą wszyscy (nie wyłączając także księży), zaś wizyta w zakładzie pogrzebowym przypomina składanie zamówienia w sklepie meblarskim. Słowem, autor „Diabła na dzwonnicy” obśmiewa współczesność, w której wszystko – na czele z możliwością przetrwania w pamięci innych (obcych sobie ludzi) – można kupić. „Jeśli wniesiesz odpowiednią opłatę, pewna firma, która zresztą należy do mojego brata, zaopiekuje się w przyszłości waszym grobem. Wszystko będzie jak należy, nie tylko w Święto Zmarłych, ale przez cały czas... Gdzieś tu miałem folder...” – czytamy w jednym z opowiadań. Śmierć śmiercią, but show must go on! Może stąd, jak twierdzi bohater „Miejsca”, ci, którzy swe zawodowe losy związali z Kostuchą, chcą długo żyć, gdyż „ciągłe obcowanie ze śmiercią trzyma przy życiu”. Ławrynowicz skroił zmyślną, balansującą na granicy realizmu i iluzji, satyrę na zdegenerowane „tu i teraz”, wymierzoną nade wszystko w dopuszczenie do zmaterializowania wartości duchowych (będącego konsekwencją m.in. ulegania przez duchownych presji społecznej) czy też dewaloryzację sfery duchowej.
O „Korytarzu” powiada się, że śmierć w wydaniu Ławrynowicza ma ludzką twarz. Pisarz, upraszczając nieco sprawy, postanowił się ze śmiercią „zaprzyjaźnić”, pokazując ją w groteskowej szacie. A bo i u podstaw zamysłu twórczego (obok obnażenia absurdalności świata doczesnego) legła – jak sądzę – potrzeba przezwyciężenia strachu przed tym, co zakryte pod grubą warstwą Tajemnicy. Ławrynowicz – co, oczywiście, żadnym novum nie jest – śmierć chce oswoić za pomocą śmiechu. W najnowszym tomie autora „Pogody dla wszystkich” znaleźć można choćby opowieść o przemieszczających się między kostnicą nr 1 i kostnicą nr 2 zwłokach zegarmistrza („Czarne oczy nie chcą spać”) czy dramatyczną historię umierających kolejno (w dość prozaicznych okolicznościach) artystów kabaretowych podczas trasy dla klienteli agencji ubezpieczeniowej („Trasa”). Ale mamy tu do czynienia raczej ze śmiechem przez łzy.
„Panowie – oświadczyła surowo kobieta – Jesteśmy poważną instytucją. Nie obchodzi nas, czy ktoś żyje, czy nie. Nas interesuje akt zgonu. Bez aktu zgonu nie ma pogrzebu. [...] To bezczelność przychodzić do zakładu pogrzebowego bez aktu zgonu! [...] To są kpiny ze śmierci!” Ławrynowicz daleki jest od robienia sobie kpin z umierania. Pokazuje jedynie (czy raczej: aż), że agonia wkracza wszędzie: do szpitala („Korytarz”), na estradę („Trasa”), do galerii sztuki („Retrospektywa”). Przychodzi znienacka, bez zaproszenia, naturalnie lub wywoływana przez ludzką głupotę i nienawiść („Nafta”). Tytuł zbioru jest więc tyleż dosłowny, co metaforyczny, zaś to, co w „Korytarzu” uwodzi, to nietypowy klimat mieszczących się tu tekstów, budowany dzięki swoistemu połączeniu czarnego humoru z liryzmem.
Śmierć przybiera rozmaite twarze, czasami przywdziewa maskę Pierrota, innym razem – jest groźną Kostuchą. Jedyne, co nam pozostaje to, wzięcie sobie do serca optymistycznego stwierdzenia Epikura powiadającego, że „śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, skoro bowiem my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a skoro tylko śmierć się pojawi, nas wtedy już nie ma”. Jeśli i tak się nie wywiniemy, to póki co zatroszczmy się o podatki... Wszak, show must go on, ot co!
Jednym z takich „śmiałków” jest Marek Ławrynowicz – autor wydanego właśnie „Korytarza”, będącego zbiorem siedmiu opowiadań, snutych właśnie wokół zagadnień ze zgonem (czy ściślej: ze zgonami – wszak każda agonia jest intymna, niepowtarzalna, jednostkowa) związanych. Ale nie jest to takie mierzenie się z tematem „niewyrażalności”, jak choćby w „Zapiskach z nocnych dyżurów” Jacka Baczaka czy „Metafizyce mięsa” Jolanty Brach-Czainy. Utrzymane w tonacji bądź groteskowo-melancholijnej, bądź poważnej teksty są nieprzysparzającymi kłopotów interpretacyjnych opowieściami, przypominającymi, w gruncie rzeczy, oczywistości: że śmierć obecna jest wszędzie (nie tylko na cmentarzach czy w salach szpitalnych), że do zatańczenia dance macabre zostaną zaproszeni wszyscy bez względu na płeć, wyznanie lub piastowane stanowisko, że nie znamy dnia ani godziny, w której przyjdzie się pożegnać ze światem doczesnym, że przemijaniu podlegają nie tylko ludzie, ale i otaczająca ich rzeczywistość, złudzenia, ideologie. To jednak, wbrew powierzchownemu wrażeniu prostolijności, misternie skonstruowane i przemyślane małe narracje, które śmierć traktują – w moim odczuciu – bardziej pretekstowo aniżeli opisowo. Prozaik obnaża absurdalność otaczającej nas rzeczywistości (na czele z rządzącymi nią regułami, zasadami, które w obliczu śmierci i tak – o czym zwykle zapominamy – nic nie znaczą). Temu poniekąd konceptowi podporządkowane byłoby pisanie o agonii z perspektywy tych, którzy ze śmiercią obcują na co dzień, więc przez pryzmat ludzi na umieranie niejako uodpornionych (pracowników cmentarzy, prosektoriów, zakładów pogrzebowych, lekarzy). Pisarz kreśli swoistą kolekcję obrazów potwierdzających traktowanie śmierci w kategoriach towaru. Dobre miejsce pochówku na cmentarzu staje się obiektem walk, intryg i podchodów, w jakich udział biorą wszyscy (nie wyłączając także księży), zaś wizyta w zakładzie pogrzebowym przypomina składanie zamówienia w sklepie meblarskim. Słowem, autor „Diabła na dzwonnicy” obśmiewa współczesność, w której wszystko – na czele z możliwością przetrwania w pamięci innych (obcych sobie ludzi) – można kupić. „Jeśli wniesiesz odpowiednią opłatę, pewna firma, która zresztą należy do mojego brata, zaopiekuje się w przyszłości waszym grobem. Wszystko będzie jak należy, nie tylko w Święto Zmarłych, ale przez cały czas... Gdzieś tu miałem folder...” – czytamy w jednym z opowiadań. Śmierć śmiercią, but show must go on! Może stąd, jak twierdzi bohater „Miejsca”, ci, którzy swe zawodowe losy związali z Kostuchą, chcą długo żyć, gdyż „ciągłe obcowanie ze śmiercią trzyma przy życiu”. Ławrynowicz skroił zmyślną, balansującą na granicy realizmu i iluzji, satyrę na zdegenerowane „tu i teraz”, wymierzoną nade wszystko w dopuszczenie do zmaterializowania wartości duchowych (będącego konsekwencją m.in. ulegania przez duchownych presji społecznej) czy też dewaloryzację sfery duchowej.
O „Korytarzu” powiada się, że śmierć w wydaniu Ławrynowicza ma ludzką twarz. Pisarz, upraszczając nieco sprawy, postanowił się ze śmiercią „zaprzyjaźnić”, pokazując ją w groteskowej szacie. A bo i u podstaw zamysłu twórczego (obok obnażenia absurdalności świata doczesnego) legła – jak sądzę – potrzeba przezwyciężenia strachu przed tym, co zakryte pod grubą warstwą Tajemnicy. Ławrynowicz – co, oczywiście, żadnym novum nie jest – śmierć chce oswoić za pomocą śmiechu. W najnowszym tomie autora „Pogody dla wszystkich” znaleźć można choćby opowieść o przemieszczających się między kostnicą nr 1 i kostnicą nr 2 zwłokach zegarmistrza („Czarne oczy nie chcą spać”) czy dramatyczną historię umierających kolejno (w dość prozaicznych okolicznościach) artystów kabaretowych podczas trasy dla klienteli agencji ubezpieczeniowej („Trasa”). Ale mamy tu do czynienia raczej ze śmiechem przez łzy.
„Panowie – oświadczyła surowo kobieta – Jesteśmy poważną instytucją. Nie obchodzi nas, czy ktoś żyje, czy nie. Nas interesuje akt zgonu. Bez aktu zgonu nie ma pogrzebu. [...] To bezczelność przychodzić do zakładu pogrzebowego bez aktu zgonu! [...] To są kpiny ze śmierci!” Ławrynowicz daleki jest od robienia sobie kpin z umierania. Pokazuje jedynie (czy raczej: aż), że agonia wkracza wszędzie: do szpitala („Korytarz”), na estradę („Trasa”), do galerii sztuki („Retrospektywa”). Przychodzi znienacka, bez zaproszenia, naturalnie lub wywoływana przez ludzką głupotę i nienawiść („Nafta”). Tytuł zbioru jest więc tyleż dosłowny, co metaforyczny, zaś to, co w „Korytarzu” uwodzi, to nietypowy klimat mieszczących się tu tekstów, budowany dzięki swoistemu połączeniu czarnego humoru z liryzmem.
Śmierć przybiera rozmaite twarze, czasami przywdziewa maskę Pierrota, innym razem – jest groźną Kostuchą. Jedyne, co nam pozostaje to, wzięcie sobie do serca optymistycznego stwierdzenia Epikura powiadającego, że „śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, skoro bowiem my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a skoro tylko śmierć się pojawi, nas wtedy już nie ma”. Jeśli i tak się nie wywiniemy, to póki co zatroszczmy się o podatki... Wszak, show must go on, ot co!
Marek Ławrynowicz: „Korytarz”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2006.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |