W ZŁOTEJ SIECI (ELEANOR CATTON: 'WSZYSTKO, CO LŚNI')
A
A
A
Eleanor Catton, najmłodsza laureatka Nagrody Bookera (2013), i jej bestseller, który zachwycił krytyków. Sukces artystyczny i sprzedażowy (łącznie z koniecznością dodruku polskiego wydania) w jednym. Niełatwo czytać – i omawiać – książkę, którą zdążyli już pochwalić wszyscy. Lekturze towarzyszy z jednej strony presja (skoro wszystkim się podobało, to ewentualne wybrzydzanie może oznaczać niepoznanie się na arcydziele), a z drugiej – podejrzliwość (jakim cudem coś podoba się wszystkim i gdzie tkwi haczyk?). Równocześnie nie do odparcia jest pokusa, żeby sprawdzić, czy „Wszystko, co lśni” to faktycznie literacka żyła złota (nie tylko dla wydawców), czy jedynie sprawnie wypromowane „świecidełko”.
W głąb i na boki
„Wielowarstwowa, stylowa, oczarowująca historia… Catton umiejętnie łączy elementy wiktoriańskiej powieści przygodowej, opowieści o duchach, kryminału… Thomas Pynchon lub Julio Cortázar byliby z niej dumni. W powieści słychać nawet echa prozy Calvino – bo autorka tak umiejętnie wykorzystuje wiedzę astronomiczną i astrologiczną” – brzmi jedna z pochwalnych opinii na obwolucie. Łatwo się zgodzić, że książka Catton to prawdziwa sieć gatunków i wpływów. Do wymienionych schematów warto dodać przynajmniej dramat sądowy i romans, a do litanii nazwisk można by na rodzimym gruncie dopisać Jana Potockiego z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”. Żeby było jeszcze ciekawiej, ta wielogatunkowa hybryda chwilami realizuje wzorce absolutnie konwencjonalnie, a czasem w sposób równie radykalny je przełamuje (przykładowo „opowieść o duchach” raczej serio podejmuje temat astralnego pokrewieństwa dusz, demaskując równocześnie oszustwa dokonywane podczas seansów spirytystycznych).
Nie ma sensu streszczanie tej ponaddziewięćsetstronicowej powieści, ale warto wspomnieć, że wielowątkowa fabuła dotyczy Nowej Zelandii w latach 60. XIX wieku, a pretekstem dla licznych perypetii całej plejady bohaterów jest gorączka złota. Niewątpliwie zachwyca niebanalny wybór lokalizacji (wszak gorączkę złota kojarzy się przede wszystkim z USA), a Catton świetnie oddaje tło historyczne i geograficzne. Młodej autorce zdarzają się perełki w opisach, na przykład: „Sala wyglądała tak, jak gdyby ktoś po bardzo długim czasie przywołał ją z pamięci, kiedy wiele zostało już zapomniane (…), chociaż zachowały się w niej drugorzędne szczegóły (…)” (s. 14), „Pokój Moody’ego umeblowany został niezwykle skąpo, jakby na potrzeby spektaklu teatralnego, w którym jedno krzesło udaje duży i bogaty dom” (s. 35). Zwięzłe, ale wystarczające i trafne są portrety miasteczka, choćby: „W sobotę było widać każdą szprychę w olbrzymim kole fortuny – byli w mieście tacy, którzy szli w górę, tacy, którzy już osiągnęli szczyt, tacy, którzy się z niego staczali, tacy, co stoczyli się już na sam dół, i wreszcie tacy, którzy znaleźli spokój – toteż wieczorem każdy kopacz topił swoje smutki w alkoholu albo pił z radości” (s. 119).
Moody, jeden z poszukiwaczy, w pewnych momencie myśli: „Tych dwunastu ludzi łączył jedynie ich związek z wydarzeniami z 14 stycznia” (s. 402). Sieć powiązań między postaciami okazuje się oczywiście znacznie gęstsza, a opisane w powieści życie obfituje w zbrodnie, oszustwa, romanse i tajemnice. Siłą rzeczy przy tylu zazębiających się historiach i komplikacjach fabularnych ucierpieć muszą portrety bohaterów. Wprawdzie Catton stara się budować ciekawe postacie i unikać jasnych podziałów na ludzi dobrych i złych, ale nawet w tak obszernym tomie nie ma miejsca na to, żeby zawsze przedstawiać charakter osoby poprzez jej zachowanie. Często autorka proponuje więc schematy typu: „X był taki a taki i robił to czy tamto, dlatego że kiedyś zdarzyło mu się to i to”. Na szczęście pojawiają się też subtelniejsze sposoby prezentacji bohaterów – na przykład poprzez ulubione książki, styl ubierania się czy stosunek do innych ludzi.
„Każdy facet tutaj przed czymś ucieka, bądź pan tego pewien!” (s. 25) – tłumaczy Moody’emu nowy znajomy, a ta diagnoza znajduje potem rozwinięcie w stopniowo odsłanianych losach postaci. Wszyscy uciekają i każdy zdaje się mieć swoją osobną opowieść, a równocześnie cała książka jest jedną spójną opowieścią, z której poszczególni bohaterowie nie mogą się wyrwać, uwikłani we wzajemne powiązania. Przeszłość kroczy za nimi, a przyszłość wydaje się już zdeterminowana. Nie wszystkie poszczególne historie wciągają w tym samym stopniu, ale podejrzewam, że każdy czytelnik ma szansę znaleźć wątek, na którego rozwinięcie będzie w napięciu czekał. Na mnie – przynajmniej na planie biografii bohaterów – największe wrażenie we „Wszystkim, co lśni” zrobiły losy Chińczyków, Quee’ego i Sooka, oraz Maorysa, Te Rau, w świecie zawłaszczonym przez białych. O ile ci ostatni nieraz wydają się opisani dość powierzchownie, to świetnie udaje się Catton przedstawianie losu mniejszości.
Każdy inny, nie wszyscy równi
„Widzisz, w Nowej Zelandii wszyscy pozostawili dawne za sobą & wszyscy są tu pod pewnym względem równi” (s. 547-548) – pisze w liście jeden z poszukiwaczy, Crosbie Wells. Ta „równość” nie dotyczy jednak Chińczyków i Maorysa. Wciągająca i poruszająca jest historia życia Aha Sooka, zwłaszcza jego próby poradzenia sobie w Sydney, kiedy doskonale odczuć można zagubienie i doznawaną przez przybysza na każdym kroku wrogość. Również na przykładzie Aha Quee’ego świetnie przedstawiony zostaje problem funkcjonowania w społeczności mówiącej innym językiem i dyskryminującej innych: „W rezultacie właściwie nigdy nie był w pełni zadowolony z żadnego ze swoich wysiłków ani z ich wyników i zasadniczo miał skłonność do pesymizmu. Takich szczegółów w jego charakterze nie dostrzegali poddani Korony Brytyjskiej, z których języka Quee Long znał może osiemdziesiąt albo sto słów, wśród swoich rodaków słynął jednak z cynicznego poczucia humoru, melancholii i upartej wytrwałości w służbie nieprzekupnych ideałów” (s. 306). Ten skomplikowany Chińczyk w Nowej Zelandii sprowadzony zostaje do bycia po prostu tanim robotnikiem bez prawa do decydowania o sobie: „Dokument był krótki i został sporządzony bez konsultacji z Ahem Queem. Podawał jego wiek tylko »w przybliżeniu«, a nie dokładnie – macierzysty port statku, na którym przybył do nowej Zelandii, nie zaś miejsce jego urodzenia w Kantonie, i wymieniał krótką listę cech Quee’ego jako pracownika” (s. 637).
Fragmenty, w których poznajemy punkt widzenia podporządkowanych, nie są nachalnie dydaktyczne, wpisują się w fabularną całość i działają na emocje. Autorka subtelnie odwraca wygodny dla kolonizatorów porządek (gdy Te Rau ma objaśnić nazwę miasta Hokitika, obnażona zostaje nieprzystawalność dominującego języka, a Maorys żałuje, „że musi mówić po angielsku i opisać nazwę jedynie w przybliżeniu” [s. 132]) i pokazuje zalążki emancypacyjnego myślenia („Ty i ja musimy sobie pomagać, Ahu Sooku. Musimy. Prawo zjednoczyło się przeciwko nam, powinniśmy zatem zdobyć jakieś środki, żeby móc się zjednoczyć przeciwko prawu” [s. 383-384] – mówi Ah Quee). Mówiąc o podporządkowanych, Catton świetnie portretuje też podporządkowujących. W ich postawach dominują skrajne uprzedmiotowienie Innego („Na pewno się pan zgodzi, że dwóch Chińczyków to znacznie lepiej niż jeden. Lubię mieć w pokoju oś symetrii” [s. 566]) i podszyta niepewnością wyższość. Fenomenalna jest tu scena między Balfourem i Te Rau: „– Ja jestem Thomas Balfour – przedstawił się agent spedycyjny, kładąc rękę na sercu. – A ty jesteś Ted. – Nachylił się i poklepał Tauwharego w czubek głowy. Maorys wzdrygnął się, a zaskoczony Balfour szybko cofnął rękę i zrobił krok w tył. Zrobiło mu się głupio, wysunął więc nogę do przodu i wcisnął obie ręce w kieszenie kamizelki” (s. 121). Zachowanie wobec Aha Sooka demaskuje też Moody’ego, „którego zachowanie wahało się między nieszczerym zadowoleniem i niezdarną protekcjonalnością, jak gdyby rozmawiał z cudzym dzieckiem” (s. 606). Momenty, kiedy przynajmniej niektórzy uprzywilejowani bohaterowie uświadamiają sobie własne wyższościowe przekonania, należą do najbardziej satysfakcjonujących w powieści.
(Po)powieść
Przy całej misternej intrydze i szczegółowo budowanych przestrzenno-czasowych realiach „Wszystko, co lśni” nie bazuje wyłącznie na fabule. Równolegle do snucia wielkiej narracji Catton sięga po ciekawe rozwiązania formalnie. Konstrukcja powieści z czasem ukazuje przemyślane przeskoki czasowe i równoległość kilku płaszczyzn fabularnych, a astrologia to nie tylko temat, ale i chwyt: wraz ze zmniejszaniem się księżyca skracają się kolejne części książki, a na znaczeniu zyskują streszczenia rozdziałów. Jeśli jednak ktoś, tak jak ja, nie zna się na astrologii, to zabieg ten potraktuje raczej jako zabawę, a nie głęboko umotywowany eksperyment literacki. Ciekawe wydaje się jednak to, że klasyczna w wielu punktach powieść Catton jest równocześnie metapowieścią. Jeśli nie myśleć przez chwilę o przedstawionych wydarzeniach, to na pierwszy plan wysunie się samo opowiadanie o opowiadaniu. Także w tym aspekcie „Wszystko, co lśni” to sieć celowo „zafundowanych” odbiorcy wątpliwości – nawet ciekawszych niż te związane bezpośrednio z fabułą.
Z jednej strony Catton przekonuje, że nie istnieje inny sposób na oswojenie własnego życia niż opowiadanie o nim. Zauważa: „(…) mówić o tym teraz oznaczałoby odebrać Walterowi Moody’emu jego opowieść, to zaś byłoby niesprawiedliwe” (s. 31) i pisze o Ahu Sooku: „Jego dzisiejsze spotkanie z Lydią Greenway (…) bardzo go wytrąciło z równowagi, więc żeby jakoś zrekompensować sobie ten niepokój, odtwarzał w myślach swoje życie (…)” (s. 517). Równocześnie pierwsza część książki, polegająca na wtajemniczaniu Moody’ego w wydarzenia, których świadkiem nie był, podważa bezkrytyczne podejście do tego, co ktoś opowiada. Narrator bez oporów ujawnia dystans czasowy wobec przedstawianych zdarzeń (na przykład komentując strój jako zgodny z modą „tamtych czasów” [s. 249]) i szczegółowo relacjonuje swoje ingerencje: „Wtrącenia obecnych były zbyt męczące, a sposób opowiadania Balfoura nazbyt dygresyjny, aby zasłużyć sobie na wierne przytoczenie, dlatego wytniemy w tym miejscu niedoskonałości i nadamy wojskowy porządek niecierpliwej kronice błądzących myśli agenta spedycyjnego. Zastosujemy własne, specjalne spoiwo do załatania szpar i dziur jego przyziemnych wspomnień i przywrócimy je do życia w postaci nowej konstrukcji, która w pamięci jednostki istniej tylko jako ruina” (s. 61). Moody z kolei zraża do sobie towarzyszy, kiedy rozsądnie dystansuje się wobec usłyszanej wersji wydarzeń: „Chciałem jedynie zauważyć, że nikt nie powinien brać cudzej prawdy za własną. (…) Nie wierzę, by któryś z was w jakikolwiek sposób dopuścił się dzisiaj wieczorem krzywoprzysięstwa. Tuszę, że powiedzieliście mi prawdę i tylko prawdę. Patrzycie jednak na sprawę z wielu bardzo różnych perspektyw, dlatego musicie mi wybaczyć, ale nie mogę traktować waszej opowieści jako całości” (s. 333).
Rozważania o niewątpliwej wartości, ale wątpliwej prawdzie opowieści powracają na kartach książki wielokrotnie – przykładowo: „(…) zebrani mogli najwyżej powtórzyć to, co im przedstawiono jako prawdę” (s. 407), „Prawda nie istnieje jednak inaczej niż relatywnie (…)” (s. 427), „(…) jeden człowiek nigdy nie powinien ufać drugiemu w ocenie skłonności i dyspozycji trzeciego” (s. 457). Rozwój wydarzeń wielokrotnie podważa to, co wiemy (a raczej: to, co wydaje nam się, że wiemy). Wydaje się jednak, że w powieściowej wizji Catton opowieść zwycięża nad prawdą, a wiarygodność staje się problemem drugorzędnym. Nowy znajomy Moody’ego tak zbywa jego skrupuły, że nie można zawrzeć w opowieści „całej prawdy” i „tylko prawdy” równocześnie: „Ejże… Prawdy nie potrzeba nam wcale (…). Czy ktoś coś mówił o prawdzie? W tym kraju jesteś wolny, Walterze Moody. Możesz mi opowiadać takie banialuki, jakie tylko chcesz, a jeśli uda ci się je dociągnąć do rozstaju dróg w Kumara, to uznam, że wysłuchałem wspaniałej opowieści” (s. 819). A jednak częste przypominanie, że mamy do czynienia z konstruowaną opowieścią, każe czytać dzieje uwikłanych w nowozelandzką gorączkę złota ludzi z ciągłą przestrogą w tle: „Nie ufaj nikomu – zwłaszcza tej narracji”.
Prawie wszystko złoto, co…
Misterna fabuła w połączeniu z metadyskusją o opowieści zdradza niezwykle ambitny zamiar Catton – pogodzenie tęsknoty za wielką realistyczną narracją z postmodernistycznym pragnieniem obnażania narracyjnych mechanizmów. Niełatwe jest równoczesne wciąganie czytelnika w fabułę i podważanie jej statusu (przykładem tego, że jednak się da, jest dla mnie „Bohiń” Konwickiego, ale pewnie każdy mógłby podać inny tytuł). Mam wrażenie, że u Catton najlepiej udaje się to w pierwszej – najdłuższej, liczącej ponad 400 stron – części książki. Kolejne rozdziały, być może ze względu na apetyt zaostrzony recenzjami i odważną częścią pierwszą, czytałam wprawdzie z przyjemnością, ale często lekturze towarzyszył raczej chłodny podziw dla konstrukcji niż gorący entuzjazm.
Mimo drobnych zawodów uważam „Wszystko, co lśni” za bardzo udaną książkę. Prawie tysiącstronicowa powieść nie nuży, sieć gatunków, literackich wzorów, powiązań bohaterów i zdarzeń musi imponować, a intrygujące migotanie sprzeczności w dziele pisarki dopiero zaczynającej karierę także robi wrażenie. Nadal nie do końca pojmuję fakt, że książka wywołała aż tak powszechną euforię. Jednak nawet jeśli kruszec, z którego wytopiono powieść Catton, wydaje mi się w niektórych miejscach chłodny i odsłania blask dopiero po przeprowadzonej na zimno analizie, a nie w trakcie zgłębiania losu bohaterów, to przyznaję, że „Wszystko, co lśni” lśni przede wszystkim blaskiem literackiego złota, a nie reklamowego tombaku.
W głąb i na boki
„Wielowarstwowa, stylowa, oczarowująca historia… Catton umiejętnie łączy elementy wiktoriańskiej powieści przygodowej, opowieści o duchach, kryminału… Thomas Pynchon lub Julio Cortázar byliby z niej dumni. W powieści słychać nawet echa prozy Calvino – bo autorka tak umiejętnie wykorzystuje wiedzę astronomiczną i astrologiczną” – brzmi jedna z pochwalnych opinii na obwolucie. Łatwo się zgodzić, że książka Catton to prawdziwa sieć gatunków i wpływów. Do wymienionych schematów warto dodać przynajmniej dramat sądowy i romans, a do litanii nazwisk można by na rodzimym gruncie dopisać Jana Potockiego z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”. Żeby było jeszcze ciekawiej, ta wielogatunkowa hybryda chwilami realizuje wzorce absolutnie konwencjonalnie, a czasem w sposób równie radykalny je przełamuje (przykładowo „opowieść o duchach” raczej serio podejmuje temat astralnego pokrewieństwa dusz, demaskując równocześnie oszustwa dokonywane podczas seansów spirytystycznych).
Nie ma sensu streszczanie tej ponaddziewięćsetstronicowej powieści, ale warto wspomnieć, że wielowątkowa fabuła dotyczy Nowej Zelandii w latach 60. XIX wieku, a pretekstem dla licznych perypetii całej plejady bohaterów jest gorączka złota. Niewątpliwie zachwyca niebanalny wybór lokalizacji (wszak gorączkę złota kojarzy się przede wszystkim z USA), a Catton świetnie oddaje tło historyczne i geograficzne. Młodej autorce zdarzają się perełki w opisach, na przykład: „Sala wyglądała tak, jak gdyby ktoś po bardzo długim czasie przywołał ją z pamięci, kiedy wiele zostało już zapomniane (…), chociaż zachowały się w niej drugorzędne szczegóły (…)” (s. 14), „Pokój Moody’ego umeblowany został niezwykle skąpo, jakby na potrzeby spektaklu teatralnego, w którym jedno krzesło udaje duży i bogaty dom” (s. 35). Zwięzłe, ale wystarczające i trafne są portrety miasteczka, choćby: „W sobotę było widać każdą szprychę w olbrzymim kole fortuny – byli w mieście tacy, którzy szli w górę, tacy, którzy już osiągnęli szczyt, tacy, którzy się z niego staczali, tacy, co stoczyli się już na sam dół, i wreszcie tacy, którzy znaleźli spokój – toteż wieczorem każdy kopacz topił swoje smutki w alkoholu albo pił z radości” (s. 119).
Moody, jeden z poszukiwaczy, w pewnych momencie myśli: „Tych dwunastu ludzi łączył jedynie ich związek z wydarzeniami z 14 stycznia” (s. 402). Sieć powiązań między postaciami okazuje się oczywiście znacznie gęstsza, a opisane w powieści życie obfituje w zbrodnie, oszustwa, romanse i tajemnice. Siłą rzeczy przy tylu zazębiających się historiach i komplikacjach fabularnych ucierpieć muszą portrety bohaterów. Wprawdzie Catton stara się budować ciekawe postacie i unikać jasnych podziałów na ludzi dobrych i złych, ale nawet w tak obszernym tomie nie ma miejsca na to, żeby zawsze przedstawiać charakter osoby poprzez jej zachowanie. Często autorka proponuje więc schematy typu: „X był taki a taki i robił to czy tamto, dlatego że kiedyś zdarzyło mu się to i to”. Na szczęście pojawiają się też subtelniejsze sposoby prezentacji bohaterów – na przykład poprzez ulubione książki, styl ubierania się czy stosunek do innych ludzi.
„Każdy facet tutaj przed czymś ucieka, bądź pan tego pewien!” (s. 25) – tłumaczy Moody’emu nowy znajomy, a ta diagnoza znajduje potem rozwinięcie w stopniowo odsłanianych losach postaci. Wszyscy uciekają i każdy zdaje się mieć swoją osobną opowieść, a równocześnie cała książka jest jedną spójną opowieścią, z której poszczególni bohaterowie nie mogą się wyrwać, uwikłani we wzajemne powiązania. Przeszłość kroczy za nimi, a przyszłość wydaje się już zdeterminowana. Nie wszystkie poszczególne historie wciągają w tym samym stopniu, ale podejrzewam, że każdy czytelnik ma szansę znaleźć wątek, na którego rozwinięcie będzie w napięciu czekał. Na mnie – przynajmniej na planie biografii bohaterów – największe wrażenie we „Wszystkim, co lśni” zrobiły losy Chińczyków, Quee’ego i Sooka, oraz Maorysa, Te Rau, w świecie zawłaszczonym przez białych. O ile ci ostatni nieraz wydają się opisani dość powierzchownie, to świetnie udaje się Catton przedstawianie losu mniejszości.
Każdy inny, nie wszyscy równi
„Widzisz, w Nowej Zelandii wszyscy pozostawili dawne za sobą & wszyscy są tu pod pewnym względem równi” (s. 547-548) – pisze w liście jeden z poszukiwaczy, Crosbie Wells. Ta „równość” nie dotyczy jednak Chińczyków i Maorysa. Wciągająca i poruszająca jest historia życia Aha Sooka, zwłaszcza jego próby poradzenia sobie w Sydney, kiedy doskonale odczuć można zagubienie i doznawaną przez przybysza na każdym kroku wrogość. Również na przykładzie Aha Quee’ego świetnie przedstawiony zostaje problem funkcjonowania w społeczności mówiącej innym językiem i dyskryminującej innych: „W rezultacie właściwie nigdy nie był w pełni zadowolony z żadnego ze swoich wysiłków ani z ich wyników i zasadniczo miał skłonność do pesymizmu. Takich szczegółów w jego charakterze nie dostrzegali poddani Korony Brytyjskiej, z których języka Quee Long znał może osiemdziesiąt albo sto słów, wśród swoich rodaków słynął jednak z cynicznego poczucia humoru, melancholii i upartej wytrwałości w służbie nieprzekupnych ideałów” (s. 306). Ten skomplikowany Chińczyk w Nowej Zelandii sprowadzony zostaje do bycia po prostu tanim robotnikiem bez prawa do decydowania o sobie: „Dokument był krótki i został sporządzony bez konsultacji z Ahem Queem. Podawał jego wiek tylko »w przybliżeniu«, a nie dokładnie – macierzysty port statku, na którym przybył do nowej Zelandii, nie zaś miejsce jego urodzenia w Kantonie, i wymieniał krótką listę cech Quee’ego jako pracownika” (s. 637).
Fragmenty, w których poznajemy punkt widzenia podporządkowanych, nie są nachalnie dydaktyczne, wpisują się w fabularną całość i działają na emocje. Autorka subtelnie odwraca wygodny dla kolonizatorów porządek (gdy Te Rau ma objaśnić nazwę miasta Hokitika, obnażona zostaje nieprzystawalność dominującego języka, a Maorys żałuje, „że musi mówić po angielsku i opisać nazwę jedynie w przybliżeniu” [s. 132]) i pokazuje zalążki emancypacyjnego myślenia („Ty i ja musimy sobie pomagać, Ahu Sooku. Musimy. Prawo zjednoczyło się przeciwko nam, powinniśmy zatem zdobyć jakieś środki, żeby móc się zjednoczyć przeciwko prawu” [s. 383-384] – mówi Ah Quee). Mówiąc o podporządkowanych, Catton świetnie portretuje też podporządkowujących. W ich postawach dominują skrajne uprzedmiotowienie Innego („Na pewno się pan zgodzi, że dwóch Chińczyków to znacznie lepiej niż jeden. Lubię mieć w pokoju oś symetrii” [s. 566]) i podszyta niepewnością wyższość. Fenomenalna jest tu scena między Balfourem i Te Rau: „– Ja jestem Thomas Balfour – przedstawił się agent spedycyjny, kładąc rękę na sercu. – A ty jesteś Ted. – Nachylił się i poklepał Tauwharego w czubek głowy. Maorys wzdrygnął się, a zaskoczony Balfour szybko cofnął rękę i zrobił krok w tył. Zrobiło mu się głupio, wysunął więc nogę do przodu i wcisnął obie ręce w kieszenie kamizelki” (s. 121). Zachowanie wobec Aha Sooka demaskuje też Moody’ego, „którego zachowanie wahało się między nieszczerym zadowoleniem i niezdarną protekcjonalnością, jak gdyby rozmawiał z cudzym dzieckiem” (s. 606). Momenty, kiedy przynajmniej niektórzy uprzywilejowani bohaterowie uświadamiają sobie własne wyższościowe przekonania, należą do najbardziej satysfakcjonujących w powieści.
(Po)powieść
Przy całej misternej intrydze i szczegółowo budowanych przestrzenno-czasowych realiach „Wszystko, co lśni” nie bazuje wyłącznie na fabule. Równolegle do snucia wielkiej narracji Catton sięga po ciekawe rozwiązania formalnie. Konstrukcja powieści z czasem ukazuje przemyślane przeskoki czasowe i równoległość kilku płaszczyzn fabularnych, a astrologia to nie tylko temat, ale i chwyt: wraz ze zmniejszaniem się księżyca skracają się kolejne części książki, a na znaczeniu zyskują streszczenia rozdziałów. Jeśli jednak ktoś, tak jak ja, nie zna się na astrologii, to zabieg ten potraktuje raczej jako zabawę, a nie głęboko umotywowany eksperyment literacki. Ciekawe wydaje się jednak to, że klasyczna w wielu punktach powieść Catton jest równocześnie metapowieścią. Jeśli nie myśleć przez chwilę o przedstawionych wydarzeniach, to na pierwszy plan wysunie się samo opowiadanie o opowiadaniu. Także w tym aspekcie „Wszystko, co lśni” to sieć celowo „zafundowanych” odbiorcy wątpliwości – nawet ciekawszych niż te związane bezpośrednio z fabułą.
Z jednej strony Catton przekonuje, że nie istnieje inny sposób na oswojenie własnego życia niż opowiadanie o nim. Zauważa: „(…) mówić o tym teraz oznaczałoby odebrać Walterowi Moody’emu jego opowieść, to zaś byłoby niesprawiedliwe” (s. 31) i pisze o Ahu Sooku: „Jego dzisiejsze spotkanie z Lydią Greenway (…) bardzo go wytrąciło z równowagi, więc żeby jakoś zrekompensować sobie ten niepokój, odtwarzał w myślach swoje życie (…)” (s. 517). Równocześnie pierwsza część książki, polegająca na wtajemniczaniu Moody’ego w wydarzenia, których świadkiem nie był, podważa bezkrytyczne podejście do tego, co ktoś opowiada. Narrator bez oporów ujawnia dystans czasowy wobec przedstawianych zdarzeń (na przykład komentując strój jako zgodny z modą „tamtych czasów” [s. 249]) i szczegółowo relacjonuje swoje ingerencje: „Wtrącenia obecnych były zbyt męczące, a sposób opowiadania Balfoura nazbyt dygresyjny, aby zasłużyć sobie na wierne przytoczenie, dlatego wytniemy w tym miejscu niedoskonałości i nadamy wojskowy porządek niecierpliwej kronice błądzących myśli agenta spedycyjnego. Zastosujemy własne, specjalne spoiwo do załatania szpar i dziur jego przyziemnych wspomnień i przywrócimy je do życia w postaci nowej konstrukcji, która w pamięci jednostki istniej tylko jako ruina” (s. 61). Moody z kolei zraża do sobie towarzyszy, kiedy rozsądnie dystansuje się wobec usłyszanej wersji wydarzeń: „Chciałem jedynie zauważyć, że nikt nie powinien brać cudzej prawdy za własną. (…) Nie wierzę, by któryś z was w jakikolwiek sposób dopuścił się dzisiaj wieczorem krzywoprzysięstwa. Tuszę, że powiedzieliście mi prawdę i tylko prawdę. Patrzycie jednak na sprawę z wielu bardzo różnych perspektyw, dlatego musicie mi wybaczyć, ale nie mogę traktować waszej opowieści jako całości” (s. 333).
Rozważania o niewątpliwej wartości, ale wątpliwej prawdzie opowieści powracają na kartach książki wielokrotnie – przykładowo: „(…) zebrani mogli najwyżej powtórzyć to, co im przedstawiono jako prawdę” (s. 407), „Prawda nie istnieje jednak inaczej niż relatywnie (…)” (s. 427), „(…) jeden człowiek nigdy nie powinien ufać drugiemu w ocenie skłonności i dyspozycji trzeciego” (s. 457). Rozwój wydarzeń wielokrotnie podważa to, co wiemy (a raczej: to, co wydaje nam się, że wiemy). Wydaje się jednak, że w powieściowej wizji Catton opowieść zwycięża nad prawdą, a wiarygodność staje się problemem drugorzędnym. Nowy znajomy Moody’ego tak zbywa jego skrupuły, że nie można zawrzeć w opowieści „całej prawdy” i „tylko prawdy” równocześnie: „Ejże… Prawdy nie potrzeba nam wcale (…). Czy ktoś coś mówił o prawdzie? W tym kraju jesteś wolny, Walterze Moody. Możesz mi opowiadać takie banialuki, jakie tylko chcesz, a jeśli uda ci się je dociągnąć do rozstaju dróg w Kumara, to uznam, że wysłuchałem wspaniałej opowieści” (s. 819). A jednak częste przypominanie, że mamy do czynienia z konstruowaną opowieścią, każe czytać dzieje uwikłanych w nowozelandzką gorączkę złota ludzi z ciągłą przestrogą w tle: „Nie ufaj nikomu – zwłaszcza tej narracji”.
Prawie wszystko złoto, co…
Misterna fabuła w połączeniu z metadyskusją o opowieści zdradza niezwykle ambitny zamiar Catton – pogodzenie tęsknoty za wielką realistyczną narracją z postmodernistycznym pragnieniem obnażania narracyjnych mechanizmów. Niełatwe jest równoczesne wciąganie czytelnika w fabułę i podważanie jej statusu (przykładem tego, że jednak się da, jest dla mnie „Bohiń” Konwickiego, ale pewnie każdy mógłby podać inny tytuł). Mam wrażenie, że u Catton najlepiej udaje się to w pierwszej – najdłuższej, liczącej ponad 400 stron – części książki. Kolejne rozdziały, być może ze względu na apetyt zaostrzony recenzjami i odważną częścią pierwszą, czytałam wprawdzie z przyjemnością, ale często lekturze towarzyszył raczej chłodny podziw dla konstrukcji niż gorący entuzjazm.
Mimo drobnych zawodów uważam „Wszystko, co lśni” za bardzo udaną książkę. Prawie tysiącstronicowa powieść nie nuży, sieć gatunków, literackich wzorów, powiązań bohaterów i zdarzeń musi imponować, a intrygujące migotanie sprzeczności w dziele pisarki dopiero zaczynającej karierę także robi wrażenie. Nadal nie do końca pojmuję fakt, że książka wywołała aż tak powszechną euforię. Jednak nawet jeśli kruszec, z którego wytopiono powieść Catton, wydaje mi się w niektórych miejscach chłodny i odsłania blask dopiero po przeprowadzonej na zimno analizie, a nie w trakcie zgłębiania losu bohaterów, to przyznaję, że „Wszystko, co lśni” lśni przede wszystkim blaskiem literackiego złota, a nie reklamowego tombaku.
Eleanor Catton: „Wszystko, co lśni”. Przeł. Maciej Świerkocki. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |