ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (271) / 2015

Michał Paweł Urbaniak,

TAK RODZI SIĘ POWIEŚĆ (ALFRED SIATECKI: 'POLONISTKI')

A A A
„Mam szczery zamiar napisać powieść z podtekstem psychologicznym o wzajemnej pomocy w starszym wieku, pod roboczym tytułem »Zjazd koleżeński«” – mówi Marek, emerytowany dziennikarz i przeciętny pisarz, którego można uznać za głównego bohatera powieści Alfreda Siateckiego „Polonistki”. Materiał do książki „mającej szansę uznania przez krytykę za dzieło wysokiego lotu” zamierza zebrać podczas kilkudniowego dorocznego zjazdu sześciu przyjaciółek – absolwentek zielonogórskiej polonistyki. Spotkanie odbywa się w domu Marka i jego żony Magdy w Jodłowie. Tam właśnie przybywają: Beata (ambitna dyrektorka szkoły zamierzająca zostać senatorką lub radną), mieszkająca w Niemczech i pracująca w domu starców Jadwiga, Inez – emerytowana nauczycielka o niewyparzonym języku, dwukrotna wdowa Natalia odczuwająca brak perspektyw życiowych i Pola, doktor habilitowana nauk humanistycznych. Oprócz tytułowych polonistek i Marka, w zjeździe biorą udział również Eugeniusz (poseł dostosowujący swoje przekonania do aktualnej sytuacji politycznej, mąż Beaty) oraz Nikos, z pochodzenia Grek, emerytowany urzędnik państwowy, mąż Poli.

Bohaterowie podczas spotkania spędzają czas głównie na rozmowach. Poruszają najróżniejsze tematy, dyskutują o sprawach błahych i poważnych, trywialnych i bolesnych, o swoich ambicjach i niepowodzeniach, o przeszłości i przyszłości, o najbliższych, znajomych, współpracownikach. Dość kolokwialne określenie „o wszystkim i o niczym” byłoby tu bardzo na miejscu. Można śmiało stwierdzić, że „Polonistki” są przeładowane dialogami. Szereg krótkich scen wypełniają rozmowy niemal całkowicie wypierające akcję (niebezzasadnie niektóre z nich zostały zapisane w sposób charakterystyczny dla dramatu). Mało tu się dzieje – uczestnicy zjazdu potańczą, pójdą do restauracji, nad jezioro. Ktoś kogoś pokątnie obgada, ktoś spróbuje załatwić prywatne interesy, ktoś inny znajdzie czas na (poza)małżeński seks, ale to w zasadzie wszystko. W powieści Siateckiego właściwie wieje nudą. Jednak czy to mankament tej prozy? Na to pytanie odpowiem w dalszej części niniejszego szkicu.

Podczas lektury „Polonistek” można łatwo odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z literaturą miałką, zupełnie pozbawioną polotu. Rzecz w tym, że dialogi, które wypełniają powieść, przeważnie nic nie wnoszą. Większość z nich dałoby się wyciąć bez szkody dla tekstu. U Siateckiego dialog nie przyspiesza rozwoju akcji, naprawdę rzadko uzupełnia portrety psychologiczne postaci, nie wpływa także na atmosferę tej historii (prawie nie ma tu napięcia). Już pobieżne przejrzenie tematów poruszanych przy stole dobrze to obrazuje. Dyskusja dotyczy na przykład pogody, filmów, samochodów, przepisów kulinarnych, tabletek, imion dla przyszłych wnuków, smaku podanej kawy, łysych Greków, prawidłowego sposobu odżywiania, eksportu grzybów, szwedzkich kuzynów, lokat bankowych czy właściwości kamieni szlachetnych.

W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć dwa przykłady ilustrujące dialogi w niniejszej książce – płaskie, najeżone banałami, niekonkretne, nudne, pełne zbędnych szczegółów. W cytowanej rozmowie Magda zdradza przyjaciółkom, dlaczego przyrządzona przez nią herbata jest taka dobra: „– W ubiegłym roku Marek posadził miętę pieprzową, żeby nie kłuć nóg w chaszczach, ale nasza, ta bardziej szlachetna, okazała się mniej aromatyczna niż nadwodna. Herbatce, którą się zachwycacie, aromat dają suszone liście mięty nadwodnej, czyli zebranej przed kuźnią. Przyroda najlepiej wie, czego ludzie potrzebują. (…) – Zioła rosnące w naturalnych warunkach mają bardziej intensywny zapach - przypomina sobie Eugeniusz. Tyle jeszcze pamięta ze studiów (…). – Bijcie zabijcie [kontynuuje Magda – przyp. mój – M. P. U.], nie pamiętam, skąd mam ten przepis. Pewnie znalazłam go w jakiejś gazecie… Nie, już wiem! Przed zeszłoroczną Wielkanocą byłam na medytacjach u Benedyktynów. Codziennie do każdego posiłku zamiast czarnej herbaty z cytryną czy kompotu podawali nam napar. Wyjątkowo mi smakował. Co to jest? (…) Napar był z melisy lekarskiej, dziurawca zwyczajnego, kopru włoskiego i pospolitego kminku. Jeszcze w sklepiku klasztornym kupiłam wszystkie suszone zioła. Gdy je zaparzyłam w domu, Marek podpowiedział, że herbatka byłaby bardziej orzeźwiająca, gdyby do ziół dodać odrobinę mięty. Oto i cała sztuka. – Chyba lepsza na kaca niż browarek – mówi z niedowierzaniem Eugeniusz, odsuwając od siebie szklankę z piwem”. I jeszcze jeden fragment: „– Co cię Jaga tak (…) bawi? – przerywa jej fantazjowanie Inez (…). – Przypomniała sobie scenę z filmu o Pawlaku i Kargulu. Jak jeden tłukł garnki, a drugi tatowym sierpem obcinał rękawy koszul – Magda spieszy Jadźce z odsieczą. – Lepsze było to, jak Kargul przemalował świnię domową na dzi-ika [tak w org. – M. P. U.] – twierdzi Nikos. (…) – Mnie się podobała Dymna w roli Ani Pawlaczki. Chociaż nie, Dymna była najlepsza jako Barbara Radziwiłłówna – mówi Pola”. Oczywiście w dyskusjach czasami pojawiają się również poważniejsze tematy (miłość, religijna hipokryzja, dwulicowość, starość, śmierć, kontrowersyjne wybory dokonywane w obliczu zawirowań politycznych i kulturowych), wychodzą także na jaw długo skrywane tajemnice. To podłoże dla ożywiających fabułę konfliktów – a jednak Siatecki z tego zupełnie nie korzysta (przykładowo: gdy zszokowany Eugeniusz dowiaduje się, że przed laty jego żona dokonała aborcji. mówi tylko: „Żono moja, zabiłaś swoje dziecko? Nigdy o tym nie mówiłaś […]. Boże mój, Boże" – i wątek zostaje zamknięty). Zresztą spory ideologiczne nie bez kozery nazywa się w powieści godną pożałowania erystyką.

Przechodząc do ogólnych wniosków, można stwierdzić, że Siatecki wydaje się nie korzystać z funkcji dialogu jako narzędzia literackiego, nie poddaje toczących się dyskusji odpowiedniej „obróbce”. Do zarzutów można jeszcze dodać słabo zarysowaną psychologię postaci – bohaterowie (których jest zwyczajnie za dużo) właściwie rzadko się odsłaniają. Problemy, osobiste dramaty, ubarwianie lub zakłamanie rzeczywistości na pokaz – to wszystko jest zaledwie zasygnalizowane i nie zostaje rozwinięte. Zdecydowanie najlepiej z całej dziewiątki uczestników zjazdu wypada Marek, ów pisarz, który widział swoje książki wśród „lektur nadobowiązkowych, a jeszcze lepiej obowiązkowych wszystkich szkół średnich w Europie”. Bywa on tak samo pretensjonalny jak jego pseudonim literacki (Edward Władysław Zofisyn) i wręcz karykaturalny, kiedy myśli o tworzeniu swego opus magnum czy zżyma się na to, że jego książki nie są znane. Siatecki traktuje go z wyraźną – acz niepozbawioną dużej dozy ciepła – ironią. „Polonistki” nie prezentują się najlepiej również pod względem konstrukcyjnym. Autor „Zmowy pułkowników” mnoży rozmowy, które wiodą donikąd, urywa wątki czy wprowadza zbyt wiele postaci (niektóre nie mają najmniejszego znaczenia dla całości – jak na przykład wspomniany w rozmowie Wacek: „przeniósł się do domku nad Jeziorem Młyńskim koło Krosna, gdzie wykopał dwa stawy, założył warzywniak i winnicę. Wacek robi najlepsze wino na wschód od Odry” czy Alicja, która „potrafi upiec najlepszy na świecie tort bezowy”. Ani Wacek, ani Alicja nie pojawiają się później w książce). Powyższe dywagacje mogłyby świadczyć o tym, że „Polonistki” to książka nieudana, żeby nie powiedzieć: marna. Cóż, nic bardziej mylnego.

Warto zauważyć, że fabularnie „Polonistki” to właściwie opowieść o zbieraniu materiału do książki. Znaczące są słowa: „Każdy pisarz, który marzy, aby o jego twórczości rozmawiali nie tylko krytycy na sympozjach uniwersyteckich, lecz przede wszystkim czytelnicy w księgarniach i bibliotekach, wie, że pomysłów do książek dostarcza szare życie”. Marek uczestniczy w „szarym życiu”, obserwuje przyjaciółki żony i stara się zapamiętać choćby najbłahsze słowo, wierząc, że dzięki temu powstanie „najszczersza powieść, niemal reportaż. Najtrudniej jest napisać książkę, którą czytelnicy uznają za uczciwą”. Na czym miałaby polegać owa „uczciwość”? Może chodzi o to, aby literatura zbliżała się do życia (pełnego długich i nużących rozmów, niewyjaśnionych sytuacji, niedokończonych wątków, uciekających myśli) „nieprzefiltrowanego” przez rozmaite zabiegi literackie? „Polonistki” – wersja „surowa"” późniejszej powieści – stanowiłyby ilustrację tej idei. Alfred Siatecki świadomie nie korzysta z możliwości, jakie daje literatura i tym samym wyraźnie igra z odbiorcą i jego przyzwyczajeniami czytelniczymi. Robi to już za pomocą tytułu (to, że bohaterki są absolwentkami polonistyki, nie ma większego znaczenia – w powieści prawie nie pojawiają się reminiscencje z okresu studiów). W tym kontekście warto także zwrócić uwagę na pierwszą scenę, w której Magda zastanawia się nad organizacją setnych urodzin matki, wypadających w następnym roku. Bohaterka martwi się odległą uroczystością, wyobraża sobie przyszłe rozmowy z braćmi, wspomina też babcię. Ten wątek już nie powróci, nie pojawi się też rodzina Magdy. Początkowa scena – nieprzystająca do powieści – to zarazem pierwsza odsłona tej specyficznej gry zaproponowanej przez autora „A jednak będzie noc poślubna”.

Jeśli przyjmiemy, że książka Alfreda Siateckiego to wyrafinowana zabawa z czytelnikiem i jego zwyczajowymi oczekiwaniami lekturowymi czy też powieść o powstawaniu powieści, „Polonistki” odsłonią swe zupełnie inne, naprawdę intrygujące oblicze. To, co wcześniej mogło się wydawać mankamentem, stanie się wyrazistą częścią niebanalnego (i w gruncie rzeczy odważnego) literackiego żartu. Warto się zmierzyć z tym żartem.
Alfred Siatecki: „Polonistki”. Oficynka. Gdańsk 2015.