SCHULZOWSKIE BLOKOWISKA, MARQUEZOWSKIE OPOWIEŚCI (DOMINIKA SŁOWIK: 'ATLAS: DOPPELGANGER)
A
A
A
„Atlas: doppelganger” to prozatorski debiut Dominik Słowik, autorki urodzonej w 1988 roku w Jaworznie. Jest to opowieść o dzieciństwie, blokowisku w czasach transformacji, ale także o potędze samej narracji i historiach równoległych. Narratorką „Atlasu: doppelganger” jest przyjaciółka niejakiej Anny. Obydwie dziewczynki wychowały się na kopalnianym blokowisku, słuchając fantastycznych opowieści dziadka Anny. O wydarzeniach z przeszłości narratorka opowiada z dystansu – sama nie pojawia się jako aktywna uczestniczka opisywanych wydarzeń, jest raczej cieniem, alter ego, być może właśnie tytułowym doppelgangerem Anny.
Fabuła powieści jest rozbita na kilka równoległych narracji: opowieść o blokowisku w Jaworznie i jaworznickich kopalniach w czasach transformacji, o latach 90. (głównie jako o pewnej całości estetycznej) oraz o dwóch dziewczynkach słuchających nieprawdopodobnych opowieści dziadka. Dziadek, unieruchomiony w mieszkaniu na swoim wózku, jest kimś podobnym do ojca w opowiadaniach Brunona Schulza: jest osią narracji, patriarchą ustanawiającym pewny porządek w planie opowieści, szaleńcem ukrywającym swoje skarby w wielkiej meblościance, posiadaczem olbrzymiej ilości niezwykłych map dalekich, nieznanych lądów. Fabrykuje on swój życiorys, opowiadając, że był marynarzem, zagina czas, przestrzeń, snuje historie o walkach w rozbujanych pod sufitem klatkach – o dyscyplinie, w której był niezrównanym mistrzem. Twierdzi, że na swoich występach zarobił na mieszkanie. Babcia często próbuje zdemaskować narrację dziadka, mówiąc, że mieszkanie mu kopalnia dała, ale na jego wiernych słuchaczkach wtrącenia babci nie robią żadnego wrażenia. Dają się uwieść historiom o nieistniejących lądach i baśniowych marynarzach, którzy mają niesamowicie rozbudowane ramiona, barki i klatki piersiowe, a za to bardzo cienkie, pokryte żylakami nóżki, przez co doskonale utrzymują równowagę na łodzi, ale za to zupełnie nie potrafią poruszać się po stałym lądzie. Klechdy dziadkowe przypominają nieco orientalne baśnie, z połowami monstrualnych ryb, portowymi opowieściami i tańcem oraz suszeniem prania na linii południka (dosłownie).
W wyobraźni dziecka opowieści dziadka są tak samo realistyczne, jak rzeczywistość lat 90., która jawi się jako magiczna, na wpół baśniowa. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy otworzy się swego rodzaju „portal” do nadrzeczywistości. A dla dziewczynek nadrealne jest wszystko: zmieniające się fryzury i mieszkania, nowe przedmioty, wysypisko śmieci, codzienne czynności, blokowisko. W piwnicach znajdują się wejścia do kopalni, niektórzy rodzice w tych samych piwnicach trzymają konie. Węgiel jest czarnym złotem, które ludzie wprawiają sobie w zęby i którym malują twarze. Na osiedlu można spotkać tajemniczych baronów węglowych, którzy w latach 90. zniknęli tak nagle, jak się pojawili. Z istot boskich najważniejsza jest bozia, nieutożsamiona z Matką Boską. Bozia mieszka w chlebie, a zwłaszcza w piętkach, dlatego kiedy kromka spadnie, trzeba ją pocałować, żeby nie rozgniewać boginki. Za komuny był niesłychany dobrobyt, a kopalnia-matka pozwalała żyć dobrze, ale zarazem była taka bieda, że dzieciom do szkoły dawano surowego ziemniaka zamiast drugiego śniadania. Dla dziewczynek rzeczywistość, miejskie legendy i opowieści dorosłych są równie prawdziwe i składają się na opis tajemniczego, magicznego świata. Jaworzno w opowieści Słowik jest podobne do Drohobycza Schulza: plątanina blokowisk, klatek i pięter daje wrażenie niesamowitości. Najciekawsza spośród opowieści o magicznym blokowisku jest ta o dresiarzach, którzy przesunęli blok, żeby ukraść komunijne rowery z piwnic. W trakcie przesuwania jednemu z nich obsunęła się noga i utknęła w szparze między blokiem a ziemią.
W swoistej kontrze do całości powieści umieszczony został wstęp o charakterze „naukowym”, z cytatem ze „Słownika terminów kultury”. Przytoczone hasło wyjaśnia, kim bądź czym jest doppelganger, co stanowi klucz do powieści. Składa się ona bowiem z systemu odbić i powtórzeń: podwójność narracji, dwie dziewczynki, które w zasadzie są jedną dziewczynką, lustrzane narracje o blokowisku, tym z lat 90., na którym przebywają Anna i narratorka oraz o wymarłym, opuszczonym blokowisku zawieszonym w bezczasie. Podobne przykłady lustrzanych odbić i symetrycznych motywów można mnożyć, historia z powieszonym na balkonie kotem sąsiadów w opowieści dziadka zamienia się chociażby w egzotyczny sposób łowienia drogocennych ryb na dalekim morzu. Podwójny jest także żywot dziadka, ten rzeczywisty i ten z opowieści. Równoległe historie, wątki, wymiary i rzeczywistości plączą się w planie klatek schodowych, pięter, mieszkań i kolejnych bloków. „Atlas: doppelganger” tworzy opowieść palimpsestową. Kluczowy dla niej jest atlas, pojawiający się na kilku, nomen omen, planach: mapy dziadka, legendarna mapa osiedla, oczekiwane marynarskie tatuaże, tworzące mapy na skórze opowiadacza, przymus podróżowania.
Debiut prozatorski Dominiki Słowik jest próbą naszkicowania wielopoziomowego atlasu wyobraźni o blokowisku. Ciekawy pomysł, który utonął w fazie realizacji, a konstrukcyjnie przypomina marynarza z dziadkowych opowieści – niesłychanie rozbudowana „góra” na bardzo cienkich nóżkach. Szkoda, że w okładkowym blurbie zrównano Jaworzno ze Śląskiem; podkreślenie, że to miasto pogranicza kulturowego, stworzone z pozlepianych ze sobą dzielnic, o złożonej tożsamości, byłoby lepszym kontekstem, niż „śląskość”, która, nic dziwnego, w powieści nie występuje (o ile kopalni nie traktować jako znaku towarowego zastrzeżonego dla Śląska). Niestety, całość jest przynajmniej o połowę za długa. Historie dziadka są powtarzalne, pewnie to celowy zabieg, ale po czasie staje się to nużące. Podobnie opisy blokowiska, które przypominają sentymentalne wspominki z dzieciństwa w stylu facebookowych fanpage’y „co pamiętam z dzieciństwa w latach 90.”, przepuszczone przez schulzowską wyobraźnię. Za palimpsestami, systemem odbić i doppelgangerów nie kryje się właściwie nic poza refleksją o tym, że czas i przestrzeń rozpadają się w obliczu wielości narracji, które nakładają się na siebie. Trochę mało, jak na niemalże 350 stron i „transowy, mocny, znakomity debiut”.
Warto również zwrócić uwagę na zabiegi promocyjne wokół debiutu Dominiki Słowik. Sądzę, że wydawnictwo oddaje swojej debiutantce niedźwiedzią przysługę. Zastosowano taktykę „na Masłowską”, polegająca na podpieraniu debiutu nazwiskiem uznanego twórcy, w tym wypadku Pawła Huellego (ciekawy to, z perspektywy socjologii literatury, zabieg: „wejście w literaturę” młodej dziewczyny jest sukcesem, jeśli swego autorytetu udzieli jej uznany pisarz płci męskiej…). Jednocześnie połączono ją z promocją w sieci, recenzje pojawiają się zwłaszcza na blogach poświęconych książkom, a czasami w miejscach nieoczekiwanych, bo niezwiązanych w ogóle z literaturą, czego przykładem wywiad z autorką w dziale „Podróże” portalu gazeta.pl i zabawna, komiksowa recenzja na blogu „Chata Wuja Freda”, który, bądź co bądź, nie jest poświęcony literaturze artystycznej, a do pisania takiej pretenduje chyba Dominka Słowik. Całość działań promocyjnych uzupełniono o mocne słowa na czwartej stronie okładki („transowy, mocny, znakomity debiut”; „w szarym blokowisku na Śląsku odradza się Macondo i zarazem Ulica Krokodyli”; „przez swoje bogactwo i wielość perspektyw powieść ta może być interpretowana na wiele sposobów”, „od wielu lat czekaliśmy na taki debiut”), które sprawiają, że czytelnik może robić sobie nadzieje na co najmniej drugą Dorotę Masłowską pod względem poziomu „rażenia” i poziomu artystycznego. Niestety „Atlas: doppelganger” nie ma szans spełnić tych oczekiwań i czytelnicze rozczarowanie może skończy się ocenieniem książki niżej, niż na to zasługuje.
Trudno ferować wyroki na temat „pokolenia” czy tendencji na podstawie dwóch powieści, ale debiut Weroniki Murek, „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, wchodzi w ciekawą relację z debiutem Dominiki Słowik. Autorki są w podobnym wieku, obydwie ze Śląska (chociaż Jaworzno jest częścią Śląska głównie administracyjnie), debiutują w podobnym czasie i obydwie próbują pisać o rzeczywistości, uciekając się do wyobraźni, ale zarazem skupiając się na tzw. powszedniości czy codzienności, która pod ich piórem staje się magiczna, odrealniona. Warto też zwrócić uwagę na akcje promocyjne, jakie wokół debiutantek prowadzą ich wydawnictwa. Czyżby była to próba wykreowania mody na młodą prozę?
W „Atlasie: doppelganger” można znaleźć parę interesujących konceptów i sam pomysł na powieść wydaje się być ciekawy, jednak realizacja kuleje ze względu na objętość powieści i nieco nużącą przewidywalność, zwłaszcza w kwestii stylu. Oczekiwania, jakie budzi w czytelniku blurb Huellego, raczej autorce szkodzą, niż pomagają. Szkoda, bo zapowiadało się nieźle, a wyszło przeciętnie. Pozostaje żywić nadzieję, że przy kolejnej powieści Dominiki Słowik wydawnictwo powściągnie swój zapęd do kreowania wielkości literackich i pozwoli autorce rozwinąć skrzydła i pisać na własny rachunek, bez podpierania się autorytetami Pawła Huellego, Bronisława Maja, Brunona Schulza i Gabriela Marqueza.
Fabuła powieści jest rozbita na kilka równoległych narracji: opowieść o blokowisku w Jaworznie i jaworznickich kopalniach w czasach transformacji, o latach 90. (głównie jako o pewnej całości estetycznej) oraz o dwóch dziewczynkach słuchających nieprawdopodobnych opowieści dziadka. Dziadek, unieruchomiony w mieszkaniu na swoim wózku, jest kimś podobnym do ojca w opowiadaniach Brunona Schulza: jest osią narracji, patriarchą ustanawiającym pewny porządek w planie opowieści, szaleńcem ukrywającym swoje skarby w wielkiej meblościance, posiadaczem olbrzymiej ilości niezwykłych map dalekich, nieznanych lądów. Fabrykuje on swój życiorys, opowiadając, że był marynarzem, zagina czas, przestrzeń, snuje historie o walkach w rozbujanych pod sufitem klatkach – o dyscyplinie, w której był niezrównanym mistrzem. Twierdzi, że na swoich występach zarobił na mieszkanie. Babcia często próbuje zdemaskować narrację dziadka, mówiąc, że mieszkanie mu kopalnia dała, ale na jego wiernych słuchaczkach wtrącenia babci nie robią żadnego wrażenia. Dają się uwieść historiom o nieistniejących lądach i baśniowych marynarzach, którzy mają niesamowicie rozbudowane ramiona, barki i klatki piersiowe, a za to bardzo cienkie, pokryte żylakami nóżki, przez co doskonale utrzymują równowagę na łodzi, ale za to zupełnie nie potrafią poruszać się po stałym lądzie. Klechdy dziadkowe przypominają nieco orientalne baśnie, z połowami monstrualnych ryb, portowymi opowieściami i tańcem oraz suszeniem prania na linii południka (dosłownie).
W wyobraźni dziecka opowieści dziadka są tak samo realistyczne, jak rzeczywistość lat 90., która jawi się jako magiczna, na wpół baśniowa. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy otworzy się swego rodzaju „portal” do nadrzeczywistości. A dla dziewczynek nadrealne jest wszystko: zmieniające się fryzury i mieszkania, nowe przedmioty, wysypisko śmieci, codzienne czynności, blokowisko. W piwnicach znajdują się wejścia do kopalni, niektórzy rodzice w tych samych piwnicach trzymają konie. Węgiel jest czarnym złotem, które ludzie wprawiają sobie w zęby i którym malują twarze. Na osiedlu można spotkać tajemniczych baronów węglowych, którzy w latach 90. zniknęli tak nagle, jak się pojawili. Z istot boskich najważniejsza jest bozia, nieutożsamiona z Matką Boską. Bozia mieszka w chlebie, a zwłaszcza w piętkach, dlatego kiedy kromka spadnie, trzeba ją pocałować, żeby nie rozgniewać boginki. Za komuny był niesłychany dobrobyt, a kopalnia-matka pozwalała żyć dobrze, ale zarazem była taka bieda, że dzieciom do szkoły dawano surowego ziemniaka zamiast drugiego śniadania. Dla dziewczynek rzeczywistość, miejskie legendy i opowieści dorosłych są równie prawdziwe i składają się na opis tajemniczego, magicznego świata. Jaworzno w opowieści Słowik jest podobne do Drohobycza Schulza: plątanina blokowisk, klatek i pięter daje wrażenie niesamowitości. Najciekawsza spośród opowieści o magicznym blokowisku jest ta o dresiarzach, którzy przesunęli blok, żeby ukraść komunijne rowery z piwnic. W trakcie przesuwania jednemu z nich obsunęła się noga i utknęła w szparze między blokiem a ziemią.
W swoistej kontrze do całości powieści umieszczony został wstęp o charakterze „naukowym”, z cytatem ze „Słownika terminów kultury”. Przytoczone hasło wyjaśnia, kim bądź czym jest doppelganger, co stanowi klucz do powieści. Składa się ona bowiem z systemu odbić i powtórzeń: podwójność narracji, dwie dziewczynki, które w zasadzie są jedną dziewczynką, lustrzane narracje o blokowisku, tym z lat 90., na którym przebywają Anna i narratorka oraz o wymarłym, opuszczonym blokowisku zawieszonym w bezczasie. Podobne przykłady lustrzanych odbić i symetrycznych motywów można mnożyć, historia z powieszonym na balkonie kotem sąsiadów w opowieści dziadka zamienia się chociażby w egzotyczny sposób łowienia drogocennych ryb na dalekim morzu. Podwójny jest także żywot dziadka, ten rzeczywisty i ten z opowieści. Równoległe historie, wątki, wymiary i rzeczywistości plączą się w planie klatek schodowych, pięter, mieszkań i kolejnych bloków. „Atlas: doppelganger” tworzy opowieść palimpsestową. Kluczowy dla niej jest atlas, pojawiający się na kilku, nomen omen, planach: mapy dziadka, legendarna mapa osiedla, oczekiwane marynarskie tatuaże, tworzące mapy na skórze opowiadacza, przymus podróżowania.
Debiut prozatorski Dominiki Słowik jest próbą naszkicowania wielopoziomowego atlasu wyobraźni o blokowisku. Ciekawy pomysł, który utonął w fazie realizacji, a konstrukcyjnie przypomina marynarza z dziadkowych opowieści – niesłychanie rozbudowana „góra” na bardzo cienkich nóżkach. Szkoda, że w okładkowym blurbie zrównano Jaworzno ze Śląskiem; podkreślenie, że to miasto pogranicza kulturowego, stworzone z pozlepianych ze sobą dzielnic, o złożonej tożsamości, byłoby lepszym kontekstem, niż „śląskość”, która, nic dziwnego, w powieści nie występuje (o ile kopalni nie traktować jako znaku towarowego zastrzeżonego dla Śląska). Niestety, całość jest przynajmniej o połowę za długa. Historie dziadka są powtarzalne, pewnie to celowy zabieg, ale po czasie staje się to nużące. Podobnie opisy blokowiska, które przypominają sentymentalne wspominki z dzieciństwa w stylu facebookowych fanpage’y „co pamiętam z dzieciństwa w latach 90.”, przepuszczone przez schulzowską wyobraźnię. Za palimpsestami, systemem odbić i doppelgangerów nie kryje się właściwie nic poza refleksją o tym, że czas i przestrzeń rozpadają się w obliczu wielości narracji, które nakładają się na siebie. Trochę mało, jak na niemalże 350 stron i „transowy, mocny, znakomity debiut”.
Warto również zwrócić uwagę na zabiegi promocyjne wokół debiutu Dominiki Słowik. Sądzę, że wydawnictwo oddaje swojej debiutantce niedźwiedzią przysługę. Zastosowano taktykę „na Masłowską”, polegająca na podpieraniu debiutu nazwiskiem uznanego twórcy, w tym wypadku Pawła Huellego (ciekawy to, z perspektywy socjologii literatury, zabieg: „wejście w literaturę” młodej dziewczyny jest sukcesem, jeśli swego autorytetu udzieli jej uznany pisarz płci męskiej…). Jednocześnie połączono ją z promocją w sieci, recenzje pojawiają się zwłaszcza na blogach poświęconych książkom, a czasami w miejscach nieoczekiwanych, bo niezwiązanych w ogóle z literaturą, czego przykładem wywiad z autorką w dziale „Podróże” portalu gazeta.pl i zabawna, komiksowa recenzja na blogu „Chata Wuja Freda”, który, bądź co bądź, nie jest poświęcony literaturze artystycznej, a do pisania takiej pretenduje chyba Dominka Słowik. Całość działań promocyjnych uzupełniono o mocne słowa na czwartej stronie okładki („transowy, mocny, znakomity debiut”; „w szarym blokowisku na Śląsku odradza się Macondo i zarazem Ulica Krokodyli”; „przez swoje bogactwo i wielość perspektyw powieść ta może być interpretowana na wiele sposobów”, „od wielu lat czekaliśmy na taki debiut”), które sprawiają, że czytelnik może robić sobie nadzieje na co najmniej drugą Dorotę Masłowską pod względem poziomu „rażenia” i poziomu artystycznego. Niestety „Atlas: doppelganger” nie ma szans spełnić tych oczekiwań i czytelnicze rozczarowanie może skończy się ocenieniem książki niżej, niż na to zasługuje.
Trudno ferować wyroki na temat „pokolenia” czy tendencji na podstawie dwóch powieści, ale debiut Weroniki Murek, „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, wchodzi w ciekawą relację z debiutem Dominiki Słowik. Autorki są w podobnym wieku, obydwie ze Śląska (chociaż Jaworzno jest częścią Śląska głównie administracyjnie), debiutują w podobnym czasie i obydwie próbują pisać o rzeczywistości, uciekając się do wyobraźni, ale zarazem skupiając się na tzw. powszedniości czy codzienności, która pod ich piórem staje się magiczna, odrealniona. Warto też zwrócić uwagę na akcje promocyjne, jakie wokół debiutantek prowadzą ich wydawnictwa. Czyżby była to próba wykreowania mody na młodą prozę?
W „Atlasie: doppelganger” można znaleźć parę interesujących konceptów i sam pomysł na powieść wydaje się być ciekawy, jednak realizacja kuleje ze względu na objętość powieści i nieco nużącą przewidywalność, zwłaszcza w kwestii stylu. Oczekiwania, jakie budzi w czytelniku blurb Huellego, raczej autorce szkodzą, niż pomagają. Szkoda, bo zapowiadało się nieźle, a wyszło przeciętnie. Pozostaje żywić nadzieję, że przy kolejnej powieści Dominiki Słowik wydawnictwo powściągnie swój zapęd do kreowania wielkości literackich i pozwoli autorce rozwinąć skrzydła i pisać na własny rachunek, bez podpierania się autorytetami Pawła Huellego, Bronisława Maja, Brunona Schulza i Gabriela Marqueza.
Dominika Słowik: „Atlas: doppelganger”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2015.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |