
Maciej Woźniak, Wioletta Grzegorzewska, Jessica Traynor,
WIERSZE
A
A
A
Umarli
Kiedy przyszliśmy do niej, w domu zastaliśmy umarłych,
rościli sobie prawo do zagraconej kuchni,
ślęczeli nad zdekompletowanymi naczyniami,
ustawionymi nie od największych do najmniejszych,
ale zgodnie z jakimś apokryficznym porządkiem.
Właśnie sprawdzali daty ważności w spiżarni
i wzdychali z podziwem nad jej suszarką do ubrań,
kiedy tam weszłam. Zbyłam ich pośpiesznie –
moje siostry udawały, że ich nie widzą,
kiedy ja obok zmagałam się z podawaniem herbaty.
Parę godzin później nadal byli na piętrze,
zbyt grubiańscy, by przyjść do sypialni i porozmawiać.
Zamiast tego plądrowali album ze zdjęciami, grzechotali
srebrną zastawą, wybrzękiwali sztućcami polkę
na lśniącym francuską politurą jadalnianym stole.
Nie chciałam, by była zdana na ich towarzystwo,
więc zostałam, a oni obiecali, że będą grzeczni –
chociaż zdążyli już napocząć whisky.
W godzinach przed świtaniem nawoływała ich,
a kiedy życie ją opuściło,
trzęsły mu się nogi jak nowonarodzonemu źrebięciu,
aż znalazło sobie miejsce w stadzie.
Choć nie przyjmowała ich gościnnie,
była szczęśliwa doznając tej otuchy,
jaką tylko umarli przynoszą umierającym.
Układanka
Coś skłania rękę
do uważności:
kiedy miesza herbatę
tak by nie dzwonić o filiżankę,
poleruje drewno
wzdłuż słojów,
rozprowadza mąkę
na kuchennym blacie.
Liczymy na przyszłość,
lecz ona policzy się z nami,
którzy pozwalamy, by mąka
dni krążyła w powietrzu
i osypywała szronem nasze
otwarte dłonie,
wystraszeni, że najlżejszy
oddech zdmuchnie
tę układankę,
ten dom.
Przełożył Maciej Woźniak
Szkoła milczenia
Kobietom z pralni sióstr Magdalenek przy ulicy Stanhope
Rankiem światło rozlało się na dziedzińcu,
jakby sam Bóg uchylił okno.
Światło jest ciche, ale nie można go zegnać
z łóżek dormitarza na jutrznię –
świeci, gdzie chce,
oblewa rumieńcem witraże,
klaruje gadanie księdza.
Moja matka nie pisze.
Minęły trzy lata. Dłonie
popękały mi od gorących prześcieradeł,
które maglujemy w pralni.
Wysokie okna wpuszczają rąbek
światła na słowach moja wina,
a ja milczę jak słoneczny blask.
Ciotka stawia tarota
Patrząc spod byka na moją matkę,
rozkłada karty na ceracie.
One szeleszczą jakby wzdychały,
obciążone sekretem
zbyt strasznym do odkrycia.
Twarz ciotki zastyga
nad wielkimi arkanami
i domyślamy się, że jej syn
po odstawieniu leków
zagubi się w dawnych koszmarach.
W naszej zaparowanej kuchni
moje karty są zawsze
płaczkami, świątynią zasypaną śniegiem,
spotkaniami po zmierzchu
z ukrytym podtekstem.
Talia, którą dała mi na urodziny
owiniętą w skrawek
czarnego woalu,
spadła za łóżko obok płyt
i nieprzeczytanych książek.
Po latach znikła na rzecz
naszego zawoalowanego jutra.
A na toaletce wciąż stoi Głupiec –
młodzieniec tańczący walca
na krawędzi klifu.
Lirogon
Cały dzień ćwiczyłam
odgłosy zagłady.
W lesie nie tylko drwale
słyszą dźwięk spadających drzew –
ja i lirogon, stojąc na polanie,
naśladujemy łup-łup siekier,
lament szyszymory w piłach.
Powtarzamy ich słowa
w naszym wypaczonym dialekcie,
bo czy choć taka próba rozmowy
nie przyniesie największej ulgi,
kiedy nadejdzie koniec?
*Szyszymora, inaczej banshee, w irlandzkich legendach zjawa, która żałosnym płaczem zwiastuje śmierć w rodzinie.
Przełożyła Wioletta Grzegorzewska
Wiersze pochodzą z książki Jessica Traynor: „Liffey Swim”. Dedalus. Dublin 2014.
Kiedy przyszliśmy do niej, w domu zastaliśmy umarłych,
rościli sobie prawo do zagraconej kuchni,
ślęczeli nad zdekompletowanymi naczyniami,
ustawionymi nie od największych do najmniejszych,
ale zgodnie z jakimś apokryficznym porządkiem.
Właśnie sprawdzali daty ważności w spiżarni
i wzdychali z podziwem nad jej suszarką do ubrań,
kiedy tam weszłam. Zbyłam ich pośpiesznie –
moje siostry udawały, że ich nie widzą,
kiedy ja obok zmagałam się z podawaniem herbaty.
Parę godzin później nadal byli na piętrze,
zbyt grubiańscy, by przyjść do sypialni i porozmawiać.
Zamiast tego plądrowali album ze zdjęciami, grzechotali
srebrną zastawą, wybrzękiwali sztućcami polkę
na lśniącym francuską politurą jadalnianym stole.
Nie chciałam, by była zdana na ich towarzystwo,
więc zostałam, a oni obiecali, że będą grzeczni –
chociaż zdążyli już napocząć whisky.
W godzinach przed świtaniem nawoływała ich,
a kiedy życie ją opuściło,
trzęsły mu się nogi jak nowonarodzonemu źrebięciu,
aż znalazło sobie miejsce w stadzie.
Choć nie przyjmowała ich gościnnie,
była szczęśliwa doznając tej otuchy,
jaką tylko umarli przynoszą umierającym.
Układanka
Coś skłania rękę
do uważności:
kiedy miesza herbatę
tak by nie dzwonić o filiżankę,
poleruje drewno
wzdłuż słojów,
rozprowadza mąkę
na kuchennym blacie.
Liczymy na przyszłość,
lecz ona policzy się z nami,
którzy pozwalamy, by mąka
dni krążyła w powietrzu
i osypywała szronem nasze
otwarte dłonie,
wystraszeni, że najlżejszy
oddech zdmuchnie
tę układankę,
ten dom.
Przełożył Maciej Woźniak
Szkoła milczenia
Kobietom z pralni sióstr Magdalenek przy ulicy Stanhope
Rankiem światło rozlało się na dziedzińcu,
jakby sam Bóg uchylił okno.
Światło jest ciche, ale nie można go zegnać
z łóżek dormitarza na jutrznię –
świeci, gdzie chce,
oblewa rumieńcem witraże,
klaruje gadanie księdza.
Moja matka nie pisze.
Minęły trzy lata. Dłonie
popękały mi od gorących prześcieradeł,
które maglujemy w pralni.
Wysokie okna wpuszczają rąbek
światła na słowach moja wina,
a ja milczę jak słoneczny blask.
Ciotka stawia tarota
Patrząc spod byka na moją matkę,
rozkłada karty na ceracie.
One szeleszczą jakby wzdychały,
obciążone sekretem
zbyt strasznym do odkrycia.
Twarz ciotki zastyga
nad wielkimi arkanami
i domyślamy się, że jej syn
po odstawieniu leków
zagubi się w dawnych koszmarach.
W naszej zaparowanej kuchni
moje karty są zawsze
płaczkami, świątynią zasypaną śniegiem,
spotkaniami po zmierzchu
z ukrytym podtekstem.
Talia, którą dała mi na urodziny
owiniętą w skrawek
czarnego woalu,
spadła za łóżko obok płyt
i nieprzeczytanych książek.
Po latach znikła na rzecz
naszego zawoalowanego jutra.
A na toaletce wciąż stoi Głupiec –
młodzieniec tańczący walca
na krawędzi klifu.
Lirogon
Cały dzień ćwiczyłam
odgłosy zagłady.
W lesie nie tylko drwale
słyszą dźwięk spadających drzew –
ja i lirogon, stojąc na polanie,
naśladujemy łup-łup siekier,
lament szyszymory w piłach.
Powtarzamy ich słowa
w naszym wypaczonym dialekcie,
bo czy choć taka próba rozmowy
nie przyniesie największej ulgi,
kiedy nadejdzie koniec?
*Szyszymora, inaczej banshee, w irlandzkich legendach zjawa, która żałosnym płaczem zwiastuje śmierć w rodzinie.
Przełożyła Wioletta Grzegorzewska
Wiersze pochodzą z książki Jessica Traynor: „Liffey Swim”. Dedalus. Dublin 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |