
WIERSZE
A
A
A
Budowniczowie Arki
O tej porze roku morderstwa to normalka,
choć słońca ani widu. W weekendy robi się gorąco.
Jakoś żyjemy w tej powodzi, pijemy, tańczymy i wydajemy kasę
zgodnie z łomoczącym rytmem, łup-łup, łup-łup.
Czarne auta węszą na przedmieściach,
przecinają drogi rwące jak rzeki, w środku po cztery, pięć osób,
wszyscy ogoleni, śmiercionośni, jeden silniejszy od drugiego,
mięśnie falują, prężą się klaty.
Każdy dom jest arką, gdzie dzieciaki
parami dają sobie w żyłę
z tej samej lśniącej łyżeczki.
Noego i jego żony już dawno nie ma.
Deszcz nadal pada.
O tej porze roku morderstwa to normalka.
Ubrania umarłych
Niebieskie, jedwabne skarpety ojca,
apaszka teściowej,
torebka babci,
ciocine korale z białego plastiku.
Ubieramy się w historię,
trzymamy się kurczowo opuszczonych rzeczy,
w których kiedyś żyli oni,
historycy aż do końca.
Zapach dziedzictwa
utkwił nam w nozdrzach.
Wyobrażamy ich sobie tutaj
w formie budynków, czasem zbyt wysokich,
zbyt przytłaczających, jak to często w życiu bywa.
I co tam, że mają zabytkowy urok,
co tam, że dorastaliśmy w tych wysokich pokojach,
że to w nich staliśmy się tacy, jacy teraz jesteśmy:
zawieszeni. Niesiemy to wszystko ze sobą
krok za krokiem: jedwabne skarpety ojca;
apaszkę teściowej, te stare
ubrania umarłych.
Wiersze pochodzą z tomu „The Ark Builders”. Arc Publications. Todmorden 2009.
Bałtycki bursztyn
Ktoś powiedział, że na tym bałtyckim wybrzeżu
natknę się na kawałki bursztynu z dawno umarłych drzew.
Codziennie opuszczam domek i idę plażą
do wioski na przylądku.
Nikt nie rozumie
o czym mówię, gdy pytam o amber. Zbyt są zajęci
leszczynowymi gałązkami, na których wieszają
malowane jajka, baziami albo hiacyntami w misach.
Już za późno na hiacynty, powtarzam im.
Potrzebne mi coś, co przeżyło
dłużej niż jedną zimę, twardniejąc w przejrzyste złoto,
może zamykając w sobie jedno małe ziarenko,
na pamiątkę tego miesiąca i tej Wielkanocy, gdy zostałam poczęta.
Rosnę od pięciu dekad, jestem jak eony,
moje łzy niczym bursztyn,
hojne i gładkie, o ogorzałych kolorach
w krwiobiegu.
W przyszłym tygodniu zabiorę się za szukanie
jakby nigdy nic, odkryję bryłki
pod fragmentami drzew,
zaciągnę się solą i żywicą, odwracając się bez oporu
od jajek i bazi, tych kwietniowych gorączek.
Małżeńska porada, 1951
Zadbane kobiety wprawiały ją w drżenie,
każde słowo takie wymuskane i pewne,
jutro zafundujemy Jenny zmianę wizerunku,
Jen, tej ruinie,
zagubionemu reliktowi przeszłości.
Przez nie jeszcze bardziej się pociła,
przez te kobiety w spódnicach od Diora
wąskie w talii, które
wieczorem przed ślubem ostrzegały,
że musi być przygotowana.
Ale był rok 1951. Następnego dnia
starała się nie zemdleć przed ołtarzem,
choć sąsiedzi szeptali.
Później wmusiła w siebie
kęs czy dwa podczas weselnego śniadania.
Przeciskała jedzenie przez wargi niczym przekleństwo,
niczym coś, czego kobieta nigdy nie robi.
Gryź, gryź, żuj, żuj, przełykaj.
Piąstka wciąż niewidocznego dziecka
uderzyła ją w krtań, gdy wstał świadek,
z błyskiem w oku, żółtą kartką w ręce,
garścią żartów, które miały ją rozśmieszyć.
Czekając przed Bewleys
Ileż to razy wpływałam przez tłum do środka,
ja, o gładkich biodrach, by zobaczyć czekającą na mnie matkę
z lśniącymi pakunkami obwiązanymi sznurkiem.
Rozpoznawała mnie dopiero
gdy przed nią stanęłam, ale zawsze udawała. „Widziałam cię”
mówiła. „Twoje ruchy są jak rozgrzany nóż
tnący masło!” Któregoś razu babka
zaczepiła obcasem o schodek przed kawiarnią i upadła.
Pomogłyśmy jej wtedy wstać, odzyskać wiejską godność.
Wczoraj opadłam w miękkie łapy przesyconego kawą powietrza, zaraz koło
lady. Klienci napływali do środka, sprzedawcy gazet
rozmieniali pieniądze, dzwony kościoła na Clarendon Street
dzwoniły, więc ja, rozkojarzona, nie zauważyłam
córki tnącej sobie na gorąco przejście,
aż zatrzymała się tuż przede mną, splątane pasma włosów
wilgotne od mżawki, uśmiech na twarzy. Czy była Gracją
czy Mojrą? Jakaż to na wpół zapamiętana kobieta
ze schodów z przeszłości patrzyła teraz na mnie
jej oczami? Zamówiłyśmy bułeczki i kawę,
usiadłyśmy, by podzielić się strzępkami opowieści,
nasze usta zajęte tworzeniem jakiegoś słodkiego rozpoznania,
a nie tylko lukrem.
Przełożyła Anna Błasiak
Wiersze pochodzą z tomu „Those April Fevers”. Arc Publications. Todmorden 2015.
O tej porze roku morderstwa to normalka,
choć słońca ani widu. W weekendy robi się gorąco.
Jakoś żyjemy w tej powodzi, pijemy, tańczymy i wydajemy kasę
zgodnie z łomoczącym rytmem, łup-łup, łup-łup.
Czarne auta węszą na przedmieściach,
przecinają drogi rwące jak rzeki, w środku po cztery, pięć osób,
wszyscy ogoleni, śmiercionośni, jeden silniejszy od drugiego,
mięśnie falują, prężą się klaty.
Każdy dom jest arką, gdzie dzieciaki
parami dają sobie w żyłę
z tej samej lśniącej łyżeczki.
Noego i jego żony już dawno nie ma.
Deszcz nadal pada.
O tej porze roku morderstwa to normalka.
Ubrania umarłych
Niebieskie, jedwabne skarpety ojca,
apaszka teściowej,
torebka babci,
ciocine korale z białego plastiku.
Ubieramy się w historię,
trzymamy się kurczowo opuszczonych rzeczy,
w których kiedyś żyli oni,
historycy aż do końca.
Zapach dziedzictwa
utkwił nam w nozdrzach.
Wyobrażamy ich sobie tutaj
w formie budynków, czasem zbyt wysokich,
zbyt przytłaczających, jak to często w życiu bywa.
I co tam, że mają zabytkowy urok,
co tam, że dorastaliśmy w tych wysokich pokojach,
że to w nich staliśmy się tacy, jacy teraz jesteśmy:
zawieszeni. Niesiemy to wszystko ze sobą
krok za krokiem: jedwabne skarpety ojca;
apaszkę teściowej, te stare
ubrania umarłych.
Wiersze pochodzą z tomu „The Ark Builders”. Arc Publications. Todmorden 2009.
Bałtycki bursztyn
Ktoś powiedział, że na tym bałtyckim wybrzeżu
natknę się na kawałki bursztynu z dawno umarłych drzew.
Codziennie opuszczam domek i idę plażą
do wioski na przylądku.
Nikt nie rozumie
o czym mówię, gdy pytam o amber. Zbyt są zajęci
leszczynowymi gałązkami, na których wieszają
malowane jajka, baziami albo hiacyntami w misach.
Już za późno na hiacynty, powtarzam im.
Potrzebne mi coś, co przeżyło
dłużej niż jedną zimę, twardniejąc w przejrzyste złoto,
może zamykając w sobie jedno małe ziarenko,
na pamiątkę tego miesiąca i tej Wielkanocy, gdy zostałam poczęta.
Rosnę od pięciu dekad, jestem jak eony,
moje łzy niczym bursztyn,
hojne i gładkie, o ogorzałych kolorach
w krwiobiegu.
W przyszłym tygodniu zabiorę się za szukanie
jakby nigdy nic, odkryję bryłki
pod fragmentami drzew,
zaciągnę się solą i żywicą, odwracając się bez oporu
od jajek i bazi, tych kwietniowych gorączek.
Małżeńska porada, 1951
Zadbane kobiety wprawiały ją w drżenie,
każde słowo takie wymuskane i pewne,
jutro zafundujemy Jenny zmianę wizerunku,
Jen, tej ruinie,
zagubionemu reliktowi przeszłości.
Przez nie jeszcze bardziej się pociła,
przez te kobiety w spódnicach od Diora
wąskie w talii, które
wieczorem przed ślubem ostrzegały,
że musi być przygotowana.
Ale był rok 1951. Następnego dnia
starała się nie zemdleć przed ołtarzem,
choć sąsiedzi szeptali.
Później wmusiła w siebie
kęs czy dwa podczas weselnego śniadania.
Przeciskała jedzenie przez wargi niczym przekleństwo,
niczym coś, czego kobieta nigdy nie robi.
Gryź, gryź, żuj, żuj, przełykaj.
Piąstka wciąż niewidocznego dziecka
uderzyła ją w krtań, gdy wstał świadek,
z błyskiem w oku, żółtą kartką w ręce,
garścią żartów, które miały ją rozśmieszyć.
Czekając przed Bewleys
Ileż to razy wpływałam przez tłum do środka,
ja, o gładkich biodrach, by zobaczyć czekającą na mnie matkę
z lśniącymi pakunkami obwiązanymi sznurkiem.
Rozpoznawała mnie dopiero
gdy przed nią stanęłam, ale zawsze udawała. „Widziałam cię”
mówiła. „Twoje ruchy są jak rozgrzany nóż
tnący masło!” Któregoś razu babka
zaczepiła obcasem o schodek przed kawiarnią i upadła.
Pomogłyśmy jej wtedy wstać, odzyskać wiejską godność.
Wczoraj opadłam w miękkie łapy przesyconego kawą powietrza, zaraz koło
lady. Klienci napływali do środka, sprzedawcy gazet
rozmieniali pieniądze, dzwony kościoła na Clarendon Street
dzwoniły, więc ja, rozkojarzona, nie zauważyłam
córki tnącej sobie na gorąco przejście,
aż zatrzymała się tuż przede mną, splątane pasma włosów
wilgotne od mżawki, uśmiech na twarzy. Czy była Gracją
czy Mojrą? Jakaż to na wpół zapamiętana kobieta
ze schodów z przeszłości patrzyła teraz na mnie
jej oczami? Zamówiłyśmy bułeczki i kawę,
usiadłyśmy, by podzielić się strzępkami opowieści,
nasze usta zajęte tworzeniem jakiegoś słodkiego rozpoznania,
a nie tylko lukrem.
Przełożyła Anna Błasiak
Wiersze pochodzą z tomu „Those April Fevers”. Arc Publications. Todmorden 2015.
Zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu: Samorzadu Województwa Slaskiego, Fundacji - Otwarty Kod Kultury | ![]() |
![]() |