
POWRÓT KRÓLA (IDOL)
A
A
A
Przez kilka dobrych lat Al Pacino, jeden z najwybitniejszych aktorów w historii kina, udane role kreował tylko w produkcjach telewizyjnych („Jack, jakiego nie znacie”, „Phil Spector”). Oto jednak na ekrany kin wchodzi „Idol” – reżyserski debiut scenarzysty Dana Fogelmana – w którym Pacino powraca do wysokiej formy.
Mistrz gra tu Danny’ego Collinsa, starzejącego się rockmana, który zamiast zająć się tylko muzyką, jak zawsze marzył, skupił się na zabawie – kobietach, narkotykach i coraz większym bogactwie. Pewnego dnia jego menedżer i przyjaciel Frank Grubman daje mu w prezencie list od Johna Lennona, który nigdy nie dotarł do adresata. Pod wpływem lektury Danny postanawia zmienić swoje życie, a przede wszystkim nawiązać kontakt z nigdy nie widzianym synem.
Po lekturze takiego streszczenia prawdopodobnie każdy będzie w stanie przewidzieć, jak historia się potoczy. Jest ona bowiem (niekiedy do bólu) schematyczna, zaś przesłanie o tym, że nigdy nie jest za późno, by spróbować naprawić błędy, trudno uznać za odkrywcze. Fogelman jest jednak sprawnym scenarzystą, dzięki czemu oglądanie kolejnego filmu ze znaną fabułą nie powinno być dla nikogo problemem. Sprzyja temu kilku rzeczy. Po pierwsze, „Idol” nie jest pretensjonalny. Nie udaje arcydzieła, chce tylko zapewnić widzom porządną rozrywkę. Po drugie, jest to produkcja zrealizowana w pełnej świadomości konwencji, z której kilka razy twórca w całkiem udany sposób żartuje. Po trzecie, jednym z większych atutów filmu jest humor. Dowcipów, głównie słownych, jest tu dużo i w zasadzie zawsze są one trafione. Gwarantuję, że nie raz i nie dwa publiczność wybuchnie podczas seansu głośnym śmiechem.
Równie ważnym, a może nawet najważniejszym elementem, stanowiącym o sukcesie filmu Fogelmana, jest aktorstwo. I to w wydaniu wszystkich, bez wyjątku. Annette Bening jest tak urocza i sympatyczna, że trudno się dziwić Danny’emu, który stara się ją ciągle zaprosić na randkę. Bobby Cannavale, którego bardzo lubię, po raz kolejny udowadnia tutaj swój talent. Nawet wcielająca się w córkę syna Danny’ego Giselle Eisenberg wydaje się tak cudowna, że zdarza jej się zagarnąć dla siebie cały ekran. Prawdziwym królem jest jednak oczywiście Al Pacino, który pokazuje, że mimo siedemdziesięciu pięciu lat na karku wciąż ma w sobie siłę, jakiej pozazdrościć mogliby mu znacznie młodsi aktorzy. Bardzo przyjemnie patrzy się na tak żywego Pacino, który gra na pełnym luzie, a jednocześnie całkowicie przekonująco. Dzięki niemu Danny’ego, chociaż często bywa draniem, nie sposób nie lubić.
Wszystko ma tu odpowiednie tempo, które wspomaga dobrze dobrana muzyka. „Idol” aspiruje do tego, by zabawić widza, dając mu okazję do śmiechu i wzruszenia. I z tego zadania wywiązuje się perfekcyjnie. Jeśli kogoś fakt ten nie przekonuje, to niech wybierze się do kina dla jednej z lepszych w ostatnim czasie ról Ala Pacino.
Mistrz gra tu Danny’ego Collinsa, starzejącego się rockmana, który zamiast zająć się tylko muzyką, jak zawsze marzył, skupił się na zabawie – kobietach, narkotykach i coraz większym bogactwie. Pewnego dnia jego menedżer i przyjaciel Frank Grubman daje mu w prezencie list od Johna Lennona, który nigdy nie dotarł do adresata. Pod wpływem lektury Danny postanawia zmienić swoje życie, a przede wszystkim nawiązać kontakt z nigdy nie widzianym synem.
Po lekturze takiego streszczenia prawdopodobnie każdy będzie w stanie przewidzieć, jak historia się potoczy. Jest ona bowiem (niekiedy do bólu) schematyczna, zaś przesłanie o tym, że nigdy nie jest za późno, by spróbować naprawić błędy, trudno uznać za odkrywcze. Fogelman jest jednak sprawnym scenarzystą, dzięki czemu oglądanie kolejnego filmu ze znaną fabułą nie powinno być dla nikogo problemem. Sprzyja temu kilku rzeczy. Po pierwsze, „Idol” nie jest pretensjonalny. Nie udaje arcydzieła, chce tylko zapewnić widzom porządną rozrywkę. Po drugie, jest to produkcja zrealizowana w pełnej świadomości konwencji, z której kilka razy twórca w całkiem udany sposób żartuje. Po trzecie, jednym z większych atutów filmu jest humor. Dowcipów, głównie słownych, jest tu dużo i w zasadzie zawsze są one trafione. Gwarantuję, że nie raz i nie dwa publiczność wybuchnie podczas seansu głośnym śmiechem.
Równie ważnym, a może nawet najważniejszym elementem, stanowiącym o sukcesie filmu Fogelmana, jest aktorstwo. I to w wydaniu wszystkich, bez wyjątku. Annette Bening jest tak urocza i sympatyczna, że trudno się dziwić Danny’emu, który stara się ją ciągle zaprosić na randkę. Bobby Cannavale, którego bardzo lubię, po raz kolejny udowadnia tutaj swój talent. Nawet wcielająca się w córkę syna Danny’ego Giselle Eisenberg wydaje się tak cudowna, że zdarza jej się zagarnąć dla siebie cały ekran. Prawdziwym królem jest jednak oczywiście Al Pacino, który pokazuje, że mimo siedemdziesięciu pięciu lat na karku wciąż ma w sobie siłę, jakiej pozazdrościć mogliby mu znacznie młodsi aktorzy. Bardzo przyjemnie patrzy się na tak żywego Pacino, który gra na pełnym luzie, a jednocześnie całkowicie przekonująco. Dzięki niemu Danny’ego, chociaż często bywa draniem, nie sposób nie lubić.
Wszystko ma tu odpowiednie tempo, które wspomaga dobrze dobrana muzyka. „Idol” aspiruje do tego, by zabawić widza, dając mu okazję do śmiechu i wzruszenia. I z tego zadania wywiązuje się perfekcyjnie. Jeśli kogoś fakt ten nie przekonuje, to niech wybierze się do kina dla jednej z lepszych w ostatnim czasie ról Ala Pacino.
„Idol” („Danny Collins”). Scenariusz i reżyseria: Dan Fogelman. Obsada: Al Pacino, Annette Bening, Jennifer Garner, Bobby Cannavale i in. Gatunek: komediodramat. Produkcja: USA 2015, 106 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |