
W NIEBIOSACH OCALENIE?
A
A
A
Harry Mulisch jest pisarzem znanym polskiej publiczności dzięki przetłumaczonym wcześniej książkom: „Zamachowi” (1988), „Dwóm kobietom. Staremu powietrzu” (1990) oraz „Procedurze” (2001). W 2006 roku pojawiła się kolejna powieść tego holenderskiego prozaika, poety, dramaturga, filozofa i eseisty zatytułowana „Odkrycie nieba”. Mulisch, uznany za jednego z najwybitniejszych europejskich twórców, sprzedaje swe książki w setkach tysięcy egzemplarzy, budząc u jednych podziw, u innych zaś same pejoratywne odczucia. Wielu komentatorów współczesnego życia literackiego widzieć chce w autorze „Procedury” swoisty fenomen. Zdaniem niektórych bowiem prozaik ów jest „Tomaszem Mannem naszych czasów”, ale dla innych z kolei „Mulisch jest przereklamowany” (jak donosi tytuł tekstu Krzysztofa Zaleskiego opublikowany na łamach „Dziennika” w dn. 13. 06. 2006 r.). Z jednej strony, zarzuca się Mulischowi (ustawiając go – co aż nazbyt znaczące – obok Dana Browna) pretensjonalność, profanacje religijne i ufundowane na ciekawostkach (prze)gadanie o najważniejszych problemach etyczno-moralnych minionego stulecia (fenomen władzy totalitarnej, niezatarte traumy zbrodni hitlerowskich, problem eutanazji etc.). Z drugiej zaś – zmysł precyzyjnego konstruowania tkanki fabularnej czy sprawne warsztatowo operowanie materią językową sprawiło, że „Odkrycie nieba” uznano bądź co bądź za arcydzieło.
Gdzie tkwi źródło pojawiania się tak diametralnie odmiennych opinii? Odpowiedź zdaje się być bardzo prosta. „Odkrycie nieba” można by bez oporów wpisać w krąg tzw. popularnych powieści elitarnych, zatem tworów tekstowych, które dzięki swemu mozaikowemu konceptowi konstrukcyjnemu są w stanie trafić w gusty sporej części średnio wybrednej publiczności czytającej, czyli takiej, która oprócz intrygującej fabuły, oczekuje od prozy „sensów ukrytych”. Wiadomo, literatura winna opowiadać o świecie, odsłaniać prawdy nieodkryte i pocieszać w razie konieczności. A co to szkodzi, że do tego będzie nieprzysparzającym trudności lekturowych czytadłem? Ano tym lepiej przecież! Wszak każdy przeto będzie mógł znaleźć coś dla siebie...
Kłopot (czy raczej kłopocik) z „Odkryciem nieba” również i w tym, że takich objętościowo pokaźnych powieści współcześnie się już nie pisze! Boć w przypadku prozy, o której tu mowa, mamy do czynienia z prawie ośmiuset stronicową opowieścią o przyjaźni ekstrawertycznego astronoma-erotomana Maksa i introwertycznego filologa Onna, którzy różnili się między sobą wszystkim, poza (różnej, rzecz jasna, intensywności) uczuciem do pięknej wiolonczelistki Ady. „Odkrycie nieba” to swoistego typu romans z „klasycznym” motywem trójkąta miłosnego na czele. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że Mulischowi chodziło o „skrojenie” typowego romansu. Autor „Zamachu” jest nazbyt wytrawnym pisarzem, by nie pokusić się o obciążenie swej opowieści „drugim dnem”. Stąd losy trójki bohaterów stały się jedynie pretekstem do snucia, mającej ambicje uniwersalistyczne, narracji na temat rozmaitych odcieni miłości, przyjaźni, zdrady, ludzkich doświadczeń zanurzonych w dwudziestowiecznych dramatach. Słowem, holenderski pisarz stworzył opowieść o przewrotności ludzkiej natury i odwiecznej walce dobra ze złem.
Pomimo sporych rozmiarów, powieść Mulischa streścić można w jednym zdaniu. Główny wątek fabularny zogniskowany został wokół związków Maksa z Adą oraz Ady z Onnem, dzięki którym rodzi się Posłaniec – dziecko obdarzone niezwykłymi zdolnościami. Ojcostwo Quintena (bo tak dano malcowi na imię) do końca nie będzie pewne, ale też nie tyle o owo dziecko idzie, co o zadanie, jakie mu wyznaczono. Z powodu ingerencji sił nadprzyrodzonych chłopiec dostaje możliwość odnalezienia i oddania niebu tablic z dziesięciorgiem przykazań. Ale zanim wypełni się jego przeznaczenie i wykona powierzoną mu misję, wydarzy się wiele jedynie pozornie niewytłumaczalnych splotów okoliczności. Jest bowiem tak, że akcja powieści dzieje się niejako na dwóch planach: ziemskim i boskim. O tym, jak potoczyły się koleje losów Ady, Maksa, Onna, Quintena oraz pozostałych bohaterów „Odkrycia nieba” dowiadujemy się z opowieści istot pozaziemskich. Stąd proza, o której tu mowa, jest nade wszystko wielowątkową narracją o tym, że nic nie dzieje się bez powodu, że jesteśmy jednym z wielu elementów boskiego (?) planu i że zwykle tracimy życie na to, by zgłębić niemożliwą do rozwikłania tajemnicę ludzkiego istnienia. „Odkrycie nieba” to zatem – najkrócej rzecz ujmując – przeniesiona we współczesność powtórka z antyku...
Mimo iż Mulisch przywołuje najgłośniejsze spory filozoficzno-teologiczne i pisze o sprawach bolesnych (jak choćby obozy koncentracyjne, antysemityzm), nie miał na celu – jak mniemam – dokonania rozrachunku z przeszłością, połączonego z wymierzeniem ciosów winnym lub – jak chcieliby zapewne niektórzy – z obnażeniem cynizmu Kościoła rzymskokatolickiego. Jeśli już chciałoby się czytać „Odkrycie nieba” kluczem moralistycznym to, w tym sensie, jest to książka mająca – poprzez stawianie pytań, operowanie niedopowiedzeniami – pobudzać do refleksji oraz do wyciągania wniosków. Mulisch konstatuje bowiem, że ludzkość owych nauk nie wyciąga, pozwalając, by życie przypominało teatr, na deskach którego ludzie odegrawszy swe (z góry narzucone) role, odchodzili, by koło Historii zataczało kręgi. „W ciągu pięciu lat zburzony zostanie mur berliński, Rosja utraci swoje kolonie, cały świat z powodu nadejścia nowych czasów będzie wiwatował ze szczęścia... a potem w uwolnionych krajach zacznie się panoszyć największa z możliwych, żądna krwi głupota, nastąpią wędrówki ludów, w Sarajewie znowu padną strzały i wraz z nadejściem trzeciego tysiąclecia zacznie się na skutek oszałamiającego sukcesu powtórka budzącego obrzydzenie XX wieku” – stulecia komór gazowych, praw odwróconego Dekalogu i spełnionej Apokalipsy... Wiemy, że tak się stało. Szkopuł w tym, by na tym się skończyło. Walka dobra ze złem trwa nieustannie, a ludzkie pragnienie władzy nazbyt często przechyla szalę na korzyść tego drugiego. Ponadto zagrożenie nuklearne, dziura ozonowa, efekt cieplarniany, eksperymenty genetyczne życia nam bynajmniej nie ułatwiają. Czyżby jedynego ratunku należało szukać w ponownym odkryciu nieba?
Proza ta – co nie do końca, w moim odczuciu, jest jej zaletą – naszpikowana została odsyłaczami intertekstualnymi, cytatami, szczegółową wiedzą historyczną, architektoniczną, muzyczną czy religijną. Choć – co warte podkreślenia – żadna z dygresji nie została wprowadzona mimochodem. Każda z nich czemuś służy, bywa (przynajmniej częściowym) wyjaśnieniem tego, co w planie fabularnym się dzieje, kontekstem lub otwarciem nowego wątku. Fakty mieszają się z informacjami zmyślonymi. Poziom realny niepostrzeżenie przechodzi w przestrzeń fikcyjną. Ale to nie czyni z omawianej tu powieści prozy wyjątkowej. Mulisch nie skroił dzieła, o którym można by powiedzieć, że jest książką wykraczającą poza zastane schematy i konwencje. Czasami od tego, co się opowiada, istotniejsze jest to, jak się opowiada. I tu, jak sądzę, należałoby szukać źródeł sukcesu komercyjnego Mulischa. Może styl, jakim się posługuje autor „Procedury” nosi znamiona pseudoerudycyjności, ale nie można odmówić mu posługiwania się uroczym, ekwilibrystycznie ukierunkowanym, wciągającym dyskursem, który sprawia, że nawet nazbyt rozbudowane dygresje czyta się bez większego znużenia i irytacji. Ale wątpię – niestety – by był to wystarczający powód do tego, by pokusić się o wskrzeszenie w sobie konieczności odkrycia nieba...
Gdzie tkwi źródło pojawiania się tak diametralnie odmiennych opinii? Odpowiedź zdaje się być bardzo prosta. „Odkrycie nieba” można by bez oporów wpisać w krąg tzw. popularnych powieści elitarnych, zatem tworów tekstowych, które dzięki swemu mozaikowemu konceptowi konstrukcyjnemu są w stanie trafić w gusty sporej części średnio wybrednej publiczności czytającej, czyli takiej, która oprócz intrygującej fabuły, oczekuje od prozy „sensów ukrytych”. Wiadomo, literatura winna opowiadać o świecie, odsłaniać prawdy nieodkryte i pocieszać w razie konieczności. A co to szkodzi, że do tego będzie nieprzysparzającym trudności lekturowych czytadłem? Ano tym lepiej przecież! Wszak każdy przeto będzie mógł znaleźć coś dla siebie...
Kłopot (czy raczej kłopocik) z „Odkryciem nieba” również i w tym, że takich objętościowo pokaźnych powieści współcześnie się już nie pisze! Boć w przypadku prozy, o której tu mowa, mamy do czynienia z prawie ośmiuset stronicową opowieścią o przyjaźni ekstrawertycznego astronoma-erotomana Maksa i introwertycznego filologa Onna, którzy różnili się między sobą wszystkim, poza (różnej, rzecz jasna, intensywności) uczuciem do pięknej wiolonczelistki Ady. „Odkrycie nieba” to swoistego typu romans z „klasycznym” motywem trójkąta miłosnego na czele. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że Mulischowi chodziło o „skrojenie” typowego romansu. Autor „Zamachu” jest nazbyt wytrawnym pisarzem, by nie pokusić się o obciążenie swej opowieści „drugim dnem”. Stąd losy trójki bohaterów stały się jedynie pretekstem do snucia, mającej ambicje uniwersalistyczne, narracji na temat rozmaitych odcieni miłości, przyjaźni, zdrady, ludzkich doświadczeń zanurzonych w dwudziestowiecznych dramatach. Słowem, holenderski pisarz stworzył opowieść o przewrotności ludzkiej natury i odwiecznej walce dobra ze złem.
Pomimo sporych rozmiarów, powieść Mulischa streścić można w jednym zdaniu. Główny wątek fabularny zogniskowany został wokół związków Maksa z Adą oraz Ady z Onnem, dzięki którym rodzi się Posłaniec – dziecko obdarzone niezwykłymi zdolnościami. Ojcostwo Quintena (bo tak dano malcowi na imię) do końca nie będzie pewne, ale też nie tyle o owo dziecko idzie, co o zadanie, jakie mu wyznaczono. Z powodu ingerencji sił nadprzyrodzonych chłopiec dostaje możliwość odnalezienia i oddania niebu tablic z dziesięciorgiem przykazań. Ale zanim wypełni się jego przeznaczenie i wykona powierzoną mu misję, wydarzy się wiele jedynie pozornie niewytłumaczalnych splotów okoliczności. Jest bowiem tak, że akcja powieści dzieje się niejako na dwóch planach: ziemskim i boskim. O tym, jak potoczyły się koleje losów Ady, Maksa, Onna, Quintena oraz pozostałych bohaterów „Odkrycia nieba” dowiadujemy się z opowieści istot pozaziemskich. Stąd proza, o której tu mowa, jest nade wszystko wielowątkową narracją o tym, że nic nie dzieje się bez powodu, że jesteśmy jednym z wielu elementów boskiego (?) planu i że zwykle tracimy życie na to, by zgłębić niemożliwą do rozwikłania tajemnicę ludzkiego istnienia. „Odkrycie nieba” to zatem – najkrócej rzecz ujmując – przeniesiona we współczesność powtórka z antyku...
Mimo iż Mulisch przywołuje najgłośniejsze spory filozoficzno-teologiczne i pisze o sprawach bolesnych (jak choćby obozy koncentracyjne, antysemityzm), nie miał na celu – jak mniemam – dokonania rozrachunku z przeszłością, połączonego z wymierzeniem ciosów winnym lub – jak chcieliby zapewne niektórzy – z obnażeniem cynizmu Kościoła rzymskokatolickiego. Jeśli już chciałoby się czytać „Odkrycie nieba” kluczem moralistycznym to, w tym sensie, jest to książka mająca – poprzez stawianie pytań, operowanie niedopowiedzeniami – pobudzać do refleksji oraz do wyciągania wniosków. Mulisch konstatuje bowiem, że ludzkość owych nauk nie wyciąga, pozwalając, by życie przypominało teatr, na deskach którego ludzie odegrawszy swe (z góry narzucone) role, odchodzili, by koło Historii zataczało kręgi. „W ciągu pięciu lat zburzony zostanie mur berliński, Rosja utraci swoje kolonie, cały świat z powodu nadejścia nowych czasów będzie wiwatował ze szczęścia... a potem w uwolnionych krajach zacznie się panoszyć największa z możliwych, żądna krwi głupota, nastąpią wędrówki ludów, w Sarajewie znowu padną strzały i wraz z nadejściem trzeciego tysiąclecia zacznie się na skutek oszałamiającego sukcesu powtórka budzącego obrzydzenie XX wieku” – stulecia komór gazowych, praw odwróconego Dekalogu i spełnionej Apokalipsy... Wiemy, że tak się stało. Szkopuł w tym, by na tym się skończyło. Walka dobra ze złem trwa nieustannie, a ludzkie pragnienie władzy nazbyt często przechyla szalę na korzyść tego drugiego. Ponadto zagrożenie nuklearne, dziura ozonowa, efekt cieplarniany, eksperymenty genetyczne życia nam bynajmniej nie ułatwiają. Czyżby jedynego ratunku należało szukać w ponownym odkryciu nieba?
Proza ta – co nie do końca, w moim odczuciu, jest jej zaletą – naszpikowana została odsyłaczami intertekstualnymi, cytatami, szczegółową wiedzą historyczną, architektoniczną, muzyczną czy religijną. Choć – co warte podkreślenia – żadna z dygresji nie została wprowadzona mimochodem. Każda z nich czemuś służy, bywa (przynajmniej częściowym) wyjaśnieniem tego, co w planie fabularnym się dzieje, kontekstem lub otwarciem nowego wątku. Fakty mieszają się z informacjami zmyślonymi. Poziom realny niepostrzeżenie przechodzi w przestrzeń fikcyjną. Ale to nie czyni z omawianej tu powieści prozy wyjątkowej. Mulisch nie skroił dzieła, o którym można by powiedzieć, że jest książką wykraczającą poza zastane schematy i konwencje. Czasami od tego, co się opowiada, istotniejsze jest to, jak się opowiada. I tu, jak sądzę, należałoby szukać źródeł sukcesu komercyjnego Mulischa. Może styl, jakim się posługuje autor „Procedury” nosi znamiona pseudoerudycyjności, ale nie można odmówić mu posługiwania się uroczym, ekwilibrystycznie ukierunkowanym, wciągającym dyskursem, który sprawia, że nawet nazbyt rozbudowane dygresje czyta się bez większego znużenia i irytacji. Ale wątpię – niestety – by był to wystarczający powód do tego, by pokusić się o wskrzeszenie w sobie konieczności odkrycia nieba...
Harry Mulisch: „Odkrycie nieba”. Przeł. Ryszard Turczyn. Wydawnictwo WAB. Warszawa 2006.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |