ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (76) / 2007

Grzegorz Wysocki,

O TYM, W JAKI SPOSÓB ANTONI KĘPIŃSKI ZACHĘCA MNIE DO CZYTANIA WSPÓŁCZESNEJ PROZY POLSKIEJ

A A A
Czasami, niczym Beata Kozidrak, siedzę sobie i myślę, siedzę i myślę. I próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego od kilku już lat biorę do ręki kolejne dokonania młodych, polskich prozaików, dlaczego wciąż decyduję się na tę drogę przez mękę, dlaczego w to brnę, idę przez chaszcze i chwasty, oset i pokrzywy, barszcz Sosnowskiego i malinowe chruśniaki pełne krwiożerczych kolców? Dlaczego zabawiam się tak masochistycznie, okładam tymi cieniutkimi książeczkami niczym średniowieczni pątnicy?

Beata Kozidrak i cnoty teologiczne
Jeśli siedzi się i myśli godzinami tak jak pani Beata, to oczywistym jest, że odpowiedź na zadane na wstępie pytanie nie może być ani łatwa, ani jednoznaczna. Najkrócej jednak mówiąc, znowu rozchodzi się o wiarę, nadzieję i miłość. Do tej pory wszystko się ładnie układa – mamy kultową w pewnych kręgach gwiazdę muzyki rozrywkowej, mamy też cnoty teologiczne. Czytelnikowi nie lubującemu się w zawoalowanych figurach retorycznych wyjaśnijmy te oczywiste w dużej mierze zawiłości (oczywiste zawiłości – sic!). Wiara w to, że wreszcie na widnokręgu pojawi się przynajmniej jedna-dwie wartościowe i dające się czytać książki młodych prozaików, że odkupione zostaną męki i winy, i bolesne katusze lekturowe setek krytyków młodej literatury, że ci ostatni wreszcie zwolnieni zostaną z przymusu nieustannego besztania i pouczania nieporadnych, grafomanią się parających młodzieńców. Wiara w to, że gdzieś jeszcze istnieje dobra literatura, że rodzi się właśnie mały wybitny prozaik, który za lat kilkanaście albo kilkadziesiąt zrewolucjonizuje światową literaturę, zdemitologizuje, zdekonstruuje, zburzy zastany porządek rzeczy i co tam jeszcze. Albo przynajmniej napisze takie czytadło, że się Dan Brown z Paulem Coelho i Joanne K. Rowling pospołu obejmą i w swym wspólnym gronie zawstydzą, że taki im konkurent wyrósł i pozycję zagroził. Nadzieja, bo nie tylko matka głupich, matka prośby, siostra lęku i kornej niemocy opiekunka starcza, ale także opiekunka smutnych i zbawicielka oczekujących na lepsze jutro krytyków. Miłość, bo mimo tylu miesięcy i lat spędzonych na obcowaniu z marnościami zadrukowującymi tysiące stron, nie słabnie w krytyku miłość do książek, miłość do literatury jako takiej. Wierzy i ma nadzieję, bo kocha. Prawda, jakie to urocze?

Trzy i pół gwiazdki za womitowanie w centrum miasta
I każdy kolejny cios w serce coraz dla niego boleśniejszy i coraz trudniejszy do zniesienia i coraz szybciej i brutalniej skracający lata jego życia. I czasami tylko iskierka w tym tunelu rozpaczy i posuchy. Że młodemu jedno dobre zdanie się udało, o, i drugie, tutaj słabszy akapit, ale jest, o, jest kolejne ładne zdanko, i nawet aforyzm zgrabny, tak, tak, przepisać, w sztambuchu będzie do wykorzystania, a tutaj jaki ładny opis, erotyki to on jeszcze uchwycić nie potrafi, no ale młody, jeszcze pozna, jeszcze się nauczy, przeklina dużo, ale młodość musi się wyszumieć, a te przekleństwa to całkiem zgrabnie on tu nawet wtapia, a ja to już pewnie jestem stetryczały, że mnie drażni, że nie rozumiem i że uszy klapną w przerażeniu, na „Annie Kareninie” musiałem być chowany najwyraźniej. No, może nie zarysował bohaterów jak rosyjscy epicy, co to i rozmach, i talent, i iskrę bożą, i jeszcze epilepsję mieli... No i się starał, nie można powiedzieć, że się nie starał, coś tam się starał, jedno mu wyszło lepiej, a drugie gorzej, no ale zawsze mogło być naprawdę katastroficznie, a że mu się świat, a Polska przede wszystkim, nie podoba, to i się wyżył i publicystycznie zwymiotował na placu głównym swojego miasta, które przy okazji oszkalował i złośliwie obmalował. No i o miłości pisze i o sobie dużo, o pieniądzach i rodzicach, bo o czym ma pisać, jak młody jest i jeszcze ma czas. Dajmy trzy i pół gwiazdki na sześć, co by nie myślał, że jesteśmy złośliwi i się na nowe prądy literackie zamykamy. Niech pisze drugą swoją książkę, a wtedy to już zobaczymy i sprawiedliwie ocenimy. Kredyt zaufania, taryfa ulgowa. Trzymaj się, Młody, bądź zdrów.

Bohater naszych czasów
Być może czytelnik jeszcze nie zauważył, ale w gruncie rzeczy niżej podpisany krytyk zdążył już w powyższym akapicie w kilku zdaniach wspomnieć o „Niehalo” Ignacego Karpowicza. Karpowicz należy do grona młodych prozaików, którzy na wszelkie sposoby starają się swoją frustrację i agresję przekuć na sukces literacki – jak wiemy, póki co sztuka ta nielicznym się udaje, bo też i zadanie niezbyt wdzięczne. Ale nie uzasadniajmy młodych (ani tym bardziej starych) poziomem skomplikowania, brakiem dostępu do odpowiednich materiałów i tekstów źródłowych czy, nie daj Boże, zamkniętymi przed nimi na cztery spusty archiwami IPN-u. Spójrzmy książce w kartki i opiszmy rzecz zgodnie ze stanem rzeczywistym.

„Niehalo” to krzyk młodego człowieka, poniewieranego na rynku pracy, nierozumianego przez rówieśników, wykłócającego się o najmniejsze drobnostki w domu rodzinnym. Bohater tej powieści jest mężczyzną, jakich wielu – kończy studia polonistyczne, jego promotorem jest pewna starsza, odrażająca, choć na swój sposób urocza pani, co to raz herbatkę zaoferuje swojemu studentowi, a to znowu kluczy do sali zapomni, a to różaniec z zza pazuchy nagle a niespodziewanie wyciągnie. Bohater żyje w zwariowanej rodzinie, wypełnionej krzykiem i przekleństwami, wszyscy się tutaj gonią i ganią, czegoś szukają i o coś pytają. Najrozsądniejszymi postaciami domu rodzinnego bohatera zdają się pożerający kluczyki od samochodu pies i oderwana od ziemskiej rzeczywistości babcia.

Bohater ma dziewczynę, ale co to za dziewczyna, z którą do końca nie wiadomo, jak i gdzie, która raz chce, a raz nie, która tylko „po bożemu” i w ogóle, no, nuda, panie, że aż piszczy. Bohater ma pracę! Tak, tak, bo bohater należy do tych urodzonych pod odpowiednią gwiazdą szczęśliwców, którzy co rano biegną do ukochanej redakcji regionalnego dziennika, w którym to dzienniku przy biurkach przesiaduje banda oszołomów, niedorozwiniętych starców, upudrowanych i wytapirowanych pań po pięćdziesiątce, emerytowanych sportowców brylujących niegdyś na lokalnych stadionach czy wiecznie podrażniony, wydzierający się redaktor naczelny. Bohater ma także przyjaciółkę, która to przyjaciółka ma chłopaka, no ale ten chłopak to też jakiś nie taki, a właściwie ona już nie wie – kochać go czy nie, on ją kocha czy nie kocha jej, jest szczęśliwa czy nie jest.

Cierpię gdy śpię, cierpię gdy jem
Przede wszystkim jednak nasz bohater ma w sobie nieskończone, przepastne otchłanie frustracji, agresji, złości, a z drugiej strony, jak to zawsze w takich przypadkach bywa – lęku, smutku, weltszmercu. Bo bohater, mimo że sam dla i przez siebie cierpi, naprawdę cierpi za miliony. I nie od trzynastej do piętnastej, ale całą dobę. Bohater śpi – bohater cierpi. Budzi się w poniedziałkowy poranek, znowu spóźni się do pracy, znowu szef pojedzie mu po pensji. Znowu spóźni się do swojej promotorki, nie zadzwoni do swojej dziewczyny, bo też co miałby jej powiedzieć? Nie ułoży sobie życia, nie odłoży pieniędzy na późną starość. Zresztą, co tu dużo mówić o starości – nasz bohater starości nie dożyje. Kto by chciał długo żyć w tym przeklętym mieście, kto by tu wytrzymał w towarzystwie nienormalnej rodziny, niereformowalnych kolegów z redakcji, koła gospodyń wiejskich, armii moherowych beretów, miejscowych gangsterów, garstki hip-hopowców i kilku rozstawionych w newralgicznych punktach miasta monumentów z historycznymi postaciami, które w drugiej części książki nieoczekiwanie odegrają ważną rolę u boku naszego bohatera.

Wszystko jest niehalo, wszystko jest do dupy. Tyrmand, pisząc lata temu o „dodupiźmie totalnym”, wyprzedził więc swoją ocenę sytuacji o kilka dekad. Teraz to dopiero jest niedobrze, mówią nam prozaicy tacy jak Karpowicz i nie odpuszczają łatwo – swoimi ciętymi piórami, napełnionymi żółcią miast atramentem, objeżdżają się zdrowo i z nieskrywaną satysfakcją po obranych przez siebie kierunkach studiów, nieudanych związkach z koleżankami, profesorach bez powołania, wojujących ze sobą za pomocą krzyku rodzicach, rozmodlonym na pokaz radiomaryjnym dewotom, a przede wszystkim nie pozostawiają suchej nitki na postaciach i wydarzeniach znanych z mediów – politykach, reklamach telewizyjnych, rówieśnikach biegnących w wyścigu szczurów, etatowych pismakach.

Kępiński do prozaików, krytyków i bohaterów literackich
Trzeba przyznać, że Karpowicz, miast bawić się w uprawianie pseudopublicystyki i odgrzewanie nieświeżych gazetowych tez, obrał metodę nieco inną – kpinę i szyderstwo, stylizowanie na teksty z codziennych gazet, listy od czytelników, przemówienia premiera, dokonania copywriterów. Te zabawy formą, konwencjami i stylami nie zawsze się Karpowiczowi udają – czasami jego pisanie zdaje się po prostu młodzieńczą zgrywą, sztuką dla sztuki, pokazem rozbuhanej, pędzącej na oślep wyobraźni, innym razem są po prostu nieśmieszne, prostackie i/lub prymitywne. Fabuła książki również, jak to już pokrótce przedstawiliśmy powyżej, niczym nie zaskakuje – ot, debiutancka powieść młodego, nie pogodzonego ze swym losem, Polaka, który owe życie próbuje sprzedać czytelnikowi w nieco ubarwionej (za sprawą poczucia humoru i nagromadzenia licznych absurdów stwarzających otaczającą nas rzeczywistość) wersji.

W drugiej części powieści nasz bohater (którego nie sposób nie utożsamiać z autorem – autor wcielił się więc w swoją rolę nad wyraz sugestywnie) napojony alkoholem i innymi substancjami odurzającymi wprowadza do powieści jeszcze większy chaos i zamieszanie, obłęd i surrealistyczna atmosfera postępują jeszcze bardziej, a wszystko to, niestety, ze stratą dla czytelnika, któremu coraz uporczywiej zaczyna się przypominać inny debiut ostatnich miesięcy, a mianowicie „Warszawskie wersety” Michała Sufina.

Można ubolewać, że nie wszystko się Karpowiczowi w debiutanckiej powieści powiodło, że jest to książka bardzo nierówna. Z drugiej strony, mimo licznych niedociągnięć, warto poczekać na kolejną książkę tego autora. A nuż okaże się, że rodzi się na naszych oczach talent nieprzeciętny i niebanalny. Bo, jak pisał Antoni Kępiński, utrata nadziei jest jednym z osiowych objawów depresji. A na objawieniu się depresji nie zależy, jak mniemam, ani głównemu bohaterowi powieści „Niehalo”, ani Ignacemu Karpowiczowi. Tym bardziej niżej podpisanemu.
Ignacy Karpowicz: „Niehalo”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2006.