MODA NA SCHULZA (AGATA TUSZYŃSKA: 'NARZECZONA SCHULZA')
A
A
A
Czasami trudno przyznać się do czytelniczej bezradności, a taka stała się udziałem piszącego te słowa podczas karkołomnego spotkania z książką Agaty Tuszyńskiej „Narzeczona Schulza”. Są dzieła odbierające głos przez swą wybitność, są zmuszające do pełnego zgrozy milczenia swoją miernością, są wreszcie takie, i jest to przypadek naszej książki, które atakują krytyczne zmysły przez swój niezrozumiały brak kompleksów. Literatura poświecona Brunonowi Schulzowi mogłaby wypełnić niejedną bibliotekę, dopisując więc do niej kolejny tom, trzeba się wykazać. Rzeczony tekst pręży się i wdzięczy przed nami z bezwstydną pewnością siebie, jednak – jak zawsze w przypadku jednostronnych umizgów – po całej aferze zostaje jedynie znużenie.
Książka Agaty Tuszyńskiej to odważna, choć niezbyt udana próba przemieszczenia trajektorii dotychczasowego spojrzenia na Brunona Schulza, ujęcia go z innej perspektywy. Wątek kobiecy w biografii autora „Sanatorium pod Klepsydrą” jest trudny do przecenienia, znane są jego epistolarne „romanse” z Deborą Vogel, Romaną Halpern czy Anną Płockier, dwuznaczne stosunki z Zofią Nałkowską. Liczba niewiast w życiu tego prowincjonalnego kobolda łatwo daje się wytłumaczyć magią i magnetyzmem, które wokół siebie roztaczał. Jego retoryczna biegłość walczyła o lepsze z niebanalną wprawą w uwodzicielskich manipulacjach. Kiedy czytamy w „Traktacie o manekinach” o leksykalnych jeno, aczkolwiek zaskakująco skutecznych umizgach Ojca do głupiutkich szwaczek, Pauliny i Poldy, możemy mieć pewność, że natrafiliśmy na zakamuflowany opis własnych gier Brunona. Bohaterką i narratorką książki Tuszyńskiej jest tytułowa „narzeczona Schulza”, czyli Józefina Szelińska, postać tyleż znacząca, co tajemnicza; słynna, przez lata na własne życzenie bezimienna, „katolicka narzeczona”. Postać niebanalna, o szerokich horyzontach: to jej należy przypisać autorstwo sygnowanego przez Schulza przekładu „Procesu” Franza Kafki, to jej zadedykowane są „Sklepy cynamonowe”. Wydaje się, że trudno sobie wyobrazić bardziej intrygujący temat, ciekawszą protagonistkę i lepszą okazję do przewartościowania naszej wiedzy o pisarzu. Jednak „Narzeczona Schulza” tylko pobieżnie wykorzystuje te walory. Wprawdzie książka Tuszyńskiej nazywa się „apokryfem” czy „grą pamięci i wyobraźni”, odrzuca więc wymóg weryzmu i przyznaje sobie prawo do kreacji, jednak jakość tych zabiegów wydaje się wątpliwa. Czemu ta, jeśli wierzyć świadectwom biograficznym, niezwykła, utalentowana i wybitna kobieta w „apokryfie” Tuszyńskiej przemawia głosem stereotypu?
Przypomnijmy za Jerzym Jarzębskim podstawowe fakty na temat „Juny”: „Józefina Szelińska, zwana przez przyjaciół Juną, pochodziła z rodziny Żydów spolonizowanych i ochrzczonych, urodziła się w 1905 r. w Brzeżanach, w województwie tarnopolskim, ukończyła polonistykę u Juliusza Kleinera na uniwersytecie lwowskim, mieszkała zaś w Janowie pod Lwowem, gdzie jej ojciec miał kancelarię adwokacką. Po uzyskaniu w 1929 r. stopnia doktora filozofii w dziedzinie polonistyki i historii sztuki zaczęła pracę jako nauczycielka gimnazjalna w Jarosławiu, Do Drohobycza trafiła w roku 1930, a Schulza poznała prawdopodobnie w 1932 lub 1933, za pośrednictwem nauczyciela fizyki, profesora Kuszczaka” (Jarzębski 1999: 69). Jej burzliwy związek z Schulzem zamyka się w latach 1933-37, a jego scenerią jest początkowo Drohobycz, a później Warszawa, dokąd Szelińska wyprowadziła się w 1935 roku, już po ich zaręczynach. Dzieje tego narzeczeństwa to mieszanina komedii pomyłek i tragedii: on niemogący zarwać z Drohobyczem i ona bezskutecznie namawiająca go do przeprowadzki, on dokonujący karkołomnych albo (któż to wie?) markowanych zabiegów o osiedlenie się w Katowicach, co miało umożliwić różnowyznaniowej parze (Schulz wprawdzie wystąpił z gminy żydowskiej, jednak odmówił przejścia na katolicyzm) zawarcie ślubu na prawie niemieckim, ona męcząca się w roli pracownicy Głównego Urzędu Statystycznego, ciągle na niego czekająca. Kulminacją narzeczeńskiego kołowrotu jest samobójcza próba Józefiny i następujące zaraz potem zerwanie. Chociaż w liście z 29 września 1937 roku adresowanym do Halpern Schulz o widzeniu się z „Juną” pisze: „(…) zamiast mnie rozdrażnić i wzburzyć, jakoś mnie uspokoiło. Znalazłem ją zupełnie uspokojoną, pogodzoną z faktem zerwania” (Schulz 1975: 94), to prawdą jest, że Schulz pozostał dla niej żywym i wciąż bolesnym wspomnieniem, o czym świadczy osobliwa dyskrecja dotycząca związku z pisarzem, jak również wymuszona na Jerzym Ficowskim obietnica utajenia jej nazwiska w odnoszących się do niej fragmentach listów Brunona do Halpern, Zenona Waśniewskiego czy Henryka Berezy.
Biografia Szelińskiej to dzieje walki o rozwój i samorealizację w niesprzyjających warunkach, jak też bolesne świadectwo narodowej i religijnej nieprzynależności. Pisał o niej Ficowski: „Nigdy nie czuła się Żydówką, nie znajdowała więc w jakiejś etnicznej wspólnocie (choćby tylko pochodzeniowej) żadnego oparcia. Jako córka rodziców, którzy swoje nazwisko – Schrenzel – zamienili na Szelińscy, a wyznanie mojżeszowe – na rzymskokatolickie, była już od początku życia katoliczką i stosunki z otoczeniem, z którego pochodziła – wobec niechęci zachowawczych środowisk żydowskich do „przechrztów” – musiały być naznaczone stygmatem wzajemnego odrzucenia” (Ficowski 2002: 324). Smutne koleje losu „Juny” znalazły równie smutny finał. Ciężko przeżyła okupację i śmierć ukochanego. Po wojnie „wyjechała do Trójmiasta i tam spędziła resztę życia, pracując jako nauczyciel w kilku liceach, a potem jako kierowniczka Biblioteki Głównej gdańskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej (…) Po marcu 1968 r. sama złożyła rezygnację z kierowniczego stanowiska (…) Pracowała jeszcze do 1973 r., potem przeszła na emeryturę” (Jarzębski 1999: 72). 11 lipca 1991 roku odebrała sobie życie.
Frederic Jameson w książce „Postmodernizm, czyli logika kulturowa późnego kapitalizmu” napisał, że ponowoczesność zastąpiła narracyjne, linearne reprezentacje minionego charakterystyczne dla historiografii, synchronicznym ciągiem przeestetyzowanych obrazów, które nie tyle stanowią próbę ukazania przeszłości, ile wizualizację naszych fantazji na jej temat. Czytając książkę Tuszyńskiej, mamy okazję do obserwacji paradoksu właściwego wszelkiej historycznej fikcji. Próba narracyjnego odtworzenia przeszłości bardzo często zamienia ją w fetysz, tworzy z niej poręczny ciąg rekwizytów i scenek rodzajowych. Wybierając konwencję romansu, Tuszyńska zrezygnowała z reprezentacji na rzecz symulacji. Nie tyle wskrzesza Józefinę Szelińską, ile tworzy, w oparciu o dokumenty i teksty źródłowe, fantazmatyczny konstrukt, nieustannie zwracając uwagę na mechanikę tej operacji. Można rzec, że w dużej mierze „Narzeczona Schulza” stanowi tekst autotematyczny, poddając w wątpliwość sens biografizmu, dramatyzując jego paradoksalną i złudną mechanikę. Przekroczywszy granicę pomiędzy biograficznym pietyzmem a powieściową dowolnością, Tuszyńska świadomie usytuowała swoje pisanie „poza prawdą i fałszem”. Książka nie próbuje być odtworzeniem przeszłości, ale wizualizacją niemożliwości takiego przedsięwzięcia. W momentach, w których efekt realności wydaje się największy, dzieło demonstracyjnie wręcz ujawnia swoją literackość, stając się gatunkową grą, hybrydą opowieści biograficznej i psychologizującego czytadła. Wystarczy przeanalizować dystrybucję ról narracyjnych. Narracja pierwszoosobowa, przypisywana protagonistce, przeplata się z trzecioosobowym głosem instancji autorskiej, nieustannie przypominając nam, że mamy do czynienia z grą. Genologiczne wątpliwości dotyczące statusu „apokryfu” dzięki temu zabiegowi ulegają wyjaśnieniu: mamy tu do czynienia z ponowoczesną wariacją na temat biografii, świadomym „upowieściowieniem” poczynań biografa. Bezosobowy głos autorski, podwajając i dekonstruując monolog Józefiny, czyni nas współuczestnikami procesu kreacji.
Niestety, samoświadomość nie ratuje autorki przed mieliznami. Wręcz przeciwnie, demontując swą przenikliwość i rozpoznanie reguł gry w literaturę, skazuje nas ona na tym boleśniejsze rozczarowania treścią niektórych fragmentów. „Moda na Schulza” zaśmieca nasze imaginarium spetryfikowanymi obrazami, służy reaktywacji klisz. Trzeba podkreślić, że dzieło Tuszyńskiej nie tylko nie podejmuje próby ich rozbrojenia, ale robi wiele dla ich utrwalenia. Najbardziej irytuje stereotypizacja, której poddani zostają główni bohaterowie. Powieściowa Józefina to nieszczęsna „kochanka geniusza”, bezskutecznie próbująca uziemić i udomowić swojego wybranka, a Schulz to postać wręcz karykaturalna, niedojda, życiowy niewydarzeniec, mag i perwert, którego legendarna nieporadność zdaje się być tyleż efektem neurozy i kompleksów, ile szczególnego wyrachowania. W czasie lektury czujemy często, jakbyśmy obcowali z gotowym scenariuszem filmowego bryka, na który pozbawieni lepszych pomysłów nauczyciele języka polskiego prowadzić będą znudzone hordy swych wychowanków.
Momentami książka nie tylko niebezpiecznie dryfuje w rejony kiczu, ale i poważnie łamie zasady dobrego smaku. Białe plamy i luki w wiedzy biograficznej autorka wypełnia wątpliwymi stylistycznie pasażami, których sensu trudno dociec – poza chęcią uczynienia z Józefiny irytującej, zaborczej gęsi. Epatowanie, z uporem godnym lepszej sprawy, bovaryzmem Szelińskiej, jej małomiasteczkowym spleenem i światowymi tęsknotami sąsiaduje z wątkami, które trudno uzasadnić czym innym niż niezdrowym pociągiem do sensacji. Wkraczamy kilkakrotnie do alkowy Brunona i „Juny”, czytamy, walcząc z zażenowaniem, o jej próbach zaspokojenia jego perwersji, o jej trudnym i opornym wyzwalaniu się (narratorka/bohaterka, przypomnijmy, gdy ją poznajemy, ma dwadzieścia osiem lat, jest dojrzałą kobietą) z dziewiczych jeszcze wyobrażeń erotycznych. „50 twarzy Brunona” – można by rzec. Niektóre akcenty, wzbogacone łopatologiczną psychologią godną poradników małżeńskich, położone są z tak natrętną dosadnością, że od śmiechu powstrzymuje jedynie paranoiczne podejrzenie, że ktoś nas tutaj podpuszcza. Trudno zrozumieć chociażby wyrafinowane okrucieństwo, z jakim zamęcza się czytelnika połowicznie wiarygodnymi wglądami w kobiecą psyche. Można wspomnieć w tym miejscu o domniemanej „zazdrości” Szelińskiej o nocne życie Brunona czy co raz wyrażanym przez nią pełnym fascynacji oburzeniu masochistyczną monomanią jego „bałwochwalczych” rysunków i grafik. Drobny przykład: „I rysuje, rysuje, co mu się tylko chce. Obcasy, stopy, uda, ciemność między nogami. Zresztą– ten cienisty trójkąt interesował cię najmniej. Wystarczyło szkicowanie piersi i pantofelków, kopytek, szpilek, wężowych języków, szpiczastych nosków, które kopną, ukłują, zdepczą. Setki takich szkiców. Ja uczyłam swoje dziewczynki o Ofelii i Ani z Zielonego Wzgórza, nie chciałam czytać bredni o twoich erotycznych spełnieniach w rysunku, o zaklęciach seksualnych czynionych ołówkiem lub piórkiem na »prześcieradle papieru«. To po co ci ja, skoro i w rysunkach, i w rzeczywistości ospowate dziewki tłuką cię i poniewierają bezlitośnie, a potem idą sobie, opłacone bez słowa, nieistniejące już wcale? Czyste zaspokojenie, bez obietnic i sentymentów. Żadnych niepotrzebnych zapewnień, żadnych zobowiązań. O to ci chodzi? Takiego życia chcesz w tym swoim zdegenerowanym, krokodylim Drohobyczu?” (s. 72). Podobnych „kwiatków” znajdziemy niestety w dziele Tuszyńskiej więcej.
Wątpliwości estetyczne walczą o lepsze z generalną obiekcją etyczną; czy snując literackie fantazje wokół cudzego milczenia, nie naruszamy pewnej niepisanej umowy? Kto dał nam prawo snuć domysły, konfabulować na temat życia rzeczywistych ludzi? Kiedy odmowa gry w historię, obwarowana narracyjną samoświadomością i nieukrywająca swej literackości, przeistacza się w manipulację pamięcią i świadectwami? Wprawdzie nawias literackości pozwala nam powiedzieć wszystko, jednak nie zwalnia nas od niewygodnych pytań. Może lepiej, że książka Tuszyńskiej niezbyt dobrze wywiązuje ze swoich zobowiązań, że tak boleśnie czasami chybia stylowi, gdyż gdybyśmy dostali do rąk dzieło wybitne, może nigdy byśmy sobie tych pytań nie postawili.
LITERATURA:
Ficowski J.: „Regiony wielkiej herezji i okolice. Bruno Schulz i jego mitologia”. Sejny 2002. Jarzębski J.: „Schulz”. Wrocław 1999.
Schulz B.: „Księga listów”. Oprac. J. Ficowski. Kraków 1975.
Książka Agaty Tuszyńskiej to odważna, choć niezbyt udana próba przemieszczenia trajektorii dotychczasowego spojrzenia na Brunona Schulza, ujęcia go z innej perspektywy. Wątek kobiecy w biografii autora „Sanatorium pod Klepsydrą” jest trudny do przecenienia, znane są jego epistolarne „romanse” z Deborą Vogel, Romaną Halpern czy Anną Płockier, dwuznaczne stosunki z Zofią Nałkowską. Liczba niewiast w życiu tego prowincjonalnego kobolda łatwo daje się wytłumaczyć magią i magnetyzmem, które wokół siebie roztaczał. Jego retoryczna biegłość walczyła o lepsze z niebanalną wprawą w uwodzicielskich manipulacjach. Kiedy czytamy w „Traktacie o manekinach” o leksykalnych jeno, aczkolwiek zaskakująco skutecznych umizgach Ojca do głupiutkich szwaczek, Pauliny i Poldy, możemy mieć pewność, że natrafiliśmy na zakamuflowany opis własnych gier Brunona. Bohaterką i narratorką książki Tuszyńskiej jest tytułowa „narzeczona Schulza”, czyli Józefina Szelińska, postać tyleż znacząca, co tajemnicza; słynna, przez lata na własne życzenie bezimienna, „katolicka narzeczona”. Postać niebanalna, o szerokich horyzontach: to jej należy przypisać autorstwo sygnowanego przez Schulza przekładu „Procesu” Franza Kafki, to jej zadedykowane są „Sklepy cynamonowe”. Wydaje się, że trudno sobie wyobrazić bardziej intrygujący temat, ciekawszą protagonistkę i lepszą okazję do przewartościowania naszej wiedzy o pisarzu. Jednak „Narzeczona Schulza” tylko pobieżnie wykorzystuje te walory. Wprawdzie książka Tuszyńskiej nazywa się „apokryfem” czy „grą pamięci i wyobraźni”, odrzuca więc wymóg weryzmu i przyznaje sobie prawo do kreacji, jednak jakość tych zabiegów wydaje się wątpliwa. Czemu ta, jeśli wierzyć świadectwom biograficznym, niezwykła, utalentowana i wybitna kobieta w „apokryfie” Tuszyńskiej przemawia głosem stereotypu?
Przypomnijmy za Jerzym Jarzębskim podstawowe fakty na temat „Juny”: „Józefina Szelińska, zwana przez przyjaciół Juną, pochodziła z rodziny Żydów spolonizowanych i ochrzczonych, urodziła się w 1905 r. w Brzeżanach, w województwie tarnopolskim, ukończyła polonistykę u Juliusza Kleinera na uniwersytecie lwowskim, mieszkała zaś w Janowie pod Lwowem, gdzie jej ojciec miał kancelarię adwokacką. Po uzyskaniu w 1929 r. stopnia doktora filozofii w dziedzinie polonistyki i historii sztuki zaczęła pracę jako nauczycielka gimnazjalna w Jarosławiu, Do Drohobycza trafiła w roku 1930, a Schulza poznała prawdopodobnie w 1932 lub 1933, za pośrednictwem nauczyciela fizyki, profesora Kuszczaka” (Jarzębski 1999: 69). Jej burzliwy związek z Schulzem zamyka się w latach 1933-37, a jego scenerią jest początkowo Drohobycz, a później Warszawa, dokąd Szelińska wyprowadziła się w 1935 roku, już po ich zaręczynach. Dzieje tego narzeczeństwa to mieszanina komedii pomyłek i tragedii: on niemogący zarwać z Drohobyczem i ona bezskutecznie namawiająca go do przeprowadzki, on dokonujący karkołomnych albo (któż to wie?) markowanych zabiegów o osiedlenie się w Katowicach, co miało umożliwić różnowyznaniowej parze (Schulz wprawdzie wystąpił z gminy żydowskiej, jednak odmówił przejścia na katolicyzm) zawarcie ślubu na prawie niemieckim, ona męcząca się w roli pracownicy Głównego Urzędu Statystycznego, ciągle na niego czekająca. Kulminacją narzeczeńskiego kołowrotu jest samobójcza próba Józefiny i następujące zaraz potem zerwanie. Chociaż w liście z 29 września 1937 roku adresowanym do Halpern Schulz o widzeniu się z „Juną” pisze: „(…) zamiast mnie rozdrażnić i wzburzyć, jakoś mnie uspokoiło. Znalazłem ją zupełnie uspokojoną, pogodzoną z faktem zerwania” (Schulz 1975: 94), to prawdą jest, że Schulz pozostał dla niej żywym i wciąż bolesnym wspomnieniem, o czym świadczy osobliwa dyskrecja dotycząca związku z pisarzem, jak również wymuszona na Jerzym Ficowskim obietnica utajenia jej nazwiska w odnoszących się do niej fragmentach listów Brunona do Halpern, Zenona Waśniewskiego czy Henryka Berezy.
Biografia Szelińskiej to dzieje walki o rozwój i samorealizację w niesprzyjających warunkach, jak też bolesne świadectwo narodowej i religijnej nieprzynależności. Pisał o niej Ficowski: „Nigdy nie czuła się Żydówką, nie znajdowała więc w jakiejś etnicznej wspólnocie (choćby tylko pochodzeniowej) żadnego oparcia. Jako córka rodziców, którzy swoje nazwisko – Schrenzel – zamienili na Szelińscy, a wyznanie mojżeszowe – na rzymskokatolickie, była już od początku życia katoliczką i stosunki z otoczeniem, z którego pochodziła – wobec niechęci zachowawczych środowisk żydowskich do „przechrztów” – musiały być naznaczone stygmatem wzajemnego odrzucenia” (Ficowski 2002: 324). Smutne koleje losu „Juny” znalazły równie smutny finał. Ciężko przeżyła okupację i śmierć ukochanego. Po wojnie „wyjechała do Trójmiasta i tam spędziła resztę życia, pracując jako nauczyciel w kilku liceach, a potem jako kierowniczka Biblioteki Głównej gdańskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej (…) Po marcu 1968 r. sama złożyła rezygnację z kierowniczego stanowiska (…) Pracowała jeszcze do 1973 r., potem przeszła na emeryturę” (Jarzębski 1999: 72). 11 lipca 1991 roku odebrała sobie życie.
Frederic Jameson w książce „Postmodernizm, czyli logika kulturowa późnego kapitalizmu” napisał, że ponowoczesność zastąpiła narracyjne, linearne reprezentacje minionego charakterystyczne dla historiografii, synchronicznym ciągiem przeestetyzowanych obrazów, które nie tyle stanowią próbę ukazania przeszłości, ile wizualizację naszych fantazji na jej temat. Czytając książkę Tuszyńskiej, mamy okazję do obserwacji paradoksu właściwego wszelkiej historycznej fikcji. Próba narracyjnego odtworzenia przeszłości bardzo często zamienia ją w fetysz, tworzy z niej poręczny ciąg rekwizytów i scenek rodzajowych. Wybierając konwencję romansu, Tuszyńska zrezygnowała z reprezentacji na rzecz symulacji. Nie tyle wskrzesza Józefinę Szelińską, ile tworzy, w oparciu o dokumenty i teksty źródłowe, fantazmatyczny konstrukt, nieustannie zwracając uwagę na mechanikę tej operacji. Można rzec, że w dużej mierze „Narzeczona Schulza” stanowi tekst autotematyczny, poddając w wątpliwość sens biografizmu, dramatyzując jego paradoksalną i złudną mechanikę. Przekroczywszy granicę pomiędzy biograficznym pietyzmem a powieściową dowolnością, Tuszyńska świadomie usytuowała swoje pisanie „poza prawdą i fałszem”. Książka nie próbuje być odtworzeniem przeszłości, ale wizualizacją niemożliwości takiego przedsięwzięcia. W momentach, w których efekt realności wydaje się największy, dzieło demonstracyjnie wręcz ujawnia swoją literackość, stając się gatunkową grą, hybrydą opowieści biograficznej i psychologizującego czytadła. Wystarczy przeanalizować dystrybucję ról narracyjnych. Narracja pierwszoosobowa, przypisywana protagonistce, przeplata się z trzecioosobowym głosem instancji autorskiej, nieustannie przypominając nam, że mamy do czynienia z grą. Genologiczne wątpliwości dotyczące statusu „apokryfu” dzięki temu zabiegowi ulegają wyjaśnieniu: mamy tu do czynienia z ponowoczesną wariacją na temat biografii, świadomym „upowieściowieniem” poczynań biografa. Bezosobowy głos autorski, podwajając i dekonstruując monolog Józefiny, czyni nas współuczestnikami procesu kreacji.
Niestety, samoświadomość nie ratuje autorki przed mieliznami. Wręcz przeciwnie, demontując swą przenikliwość i rozpoznanie reguł gry w literaturę, skazuje nas ona na tym boleśniejsze rozczarowania treścią niektórych fragmentów. „Moda na Schulza” zaśmieca nasze imaginarium spetryfikowanymi obrazami, służy reaktywacji klisz. Trzeba podkreślić, że dzieło Tuszyńskiej nie tylko nie podejmuje próby ich rozbrojenia, ale robi wiele dla ich utrwalenia. Najbardziej irytuje stereotypizacja, której poddani zostają główni bohaterowie. Powieściowa Józefina to nieszczęsna „kochanka geniusza”, bezskutecznie próbująca uziemić i udomowić swojego wybranka, a Schulz to postać wręcz karykaturalna, niedojda, życiowy niewydarzeniec, mag i perwert, którego legendarna nieporadność zdaje się być tyleż efektem neurozy i kompleksów, ile szczególnego wyrachowania. W czasie lektury czujemy często, jakbyśmy obcowali z gotowym scenariuszem filmowego bryka, na który pozbawieni lepszych pomysłów nauczyciele języka polskiego prowadzić będą znudzone hordy swych wychowanków.
Momentami książka nie tylko niebezpiecznie dryfuje w rejony kiczu, ale i poważnie łamie zasady dobrego smaku. Białe plamy i luki w wiedzy biograficznej autorka wypełnia wątpliwymi stylistycznie pasażami, których sensu trudno dociec – poza chęcią uczynienia z Józefiny irytującej, zaborczej gęsi. Epatowanie, z uporem godnym lepszej sprawy, bovaryzmem Szelińskiej, jej małomiasteczkowym spleenem i światowymi tęsknotami sąsiaduje z wątkami, które trudno uzasadnić czym innym niż niezdrowym pociągiem do sensacji. Wkraczamy kilkakrotnie do alkowy Brunona i „Juny”, czytamy, walcząc z zażenowaniem, o jej próbach zaspokojenia jego perwersji, o jej trudnym i opornym wyzwalaniu się (narratorka/bohaterka, przypomnijmy, gdy ją poznajemy, ma dwadzieścia osiem lat, jest dojrzałą kobietą) z dziewiczych jeszcze wyobrażeń erotycznych. „50 twarzy Brunona” – można by rzec. Niektóre akcenty, wzbogacone łopatologiczną psychologią godną poradników małżeńskich, położone są z tak natrętną dosadnością, że od śmiechu powstrzymuje jedynie paranoiczne podejrzenie, że ktoś nas tutaj podpuszcza. Trudno zrozumieć chociażby wyrafinowane okrucieństwo, z jakim zamęcza się czytelnika połowicznie wiarygodnymi wglądami w kobiecą psyche. Można wspomnieć w tym miejscu o domniemanej „zazdrości” Szelińskiej o nocne życie Brunona czy co raz wyrażanym przez nią pełnym fascynacji oburzeniu masochistyczną monomanią jego „bałwochwalczych” rysunków i grafik. Drobny przykład: „I rysuje, rysuje, co mu się tylko chce. Obcasy, stopy, uda, ciemność między nogami. Zresztą– ten cienisty trójkąt interesował cię najmniej. Wystarczyło szkicowanie piersi i pantofelków, kopytek, szpilek, wężowych języków, szpiczastych nosków, które kopną, ukłują, zdepczą. Setki takich szkiców. Ja uczyłam swoje dziewczynki o Ofelii i Ani z Zielonego Wzgórza, nie chciałam czytać bredni o twoich erotycznych spełnieniach w rysunku, o zaklęciach seksualnych czynionych ołówkiem lub piórkiem na »prześcieradle papieru«. To po co ci ja, skoro i w rysunkach, i w rzeczywistości ospowate dziewki tłuką cię i poniewierają bezlitośnie, a potem idą sobie, opłacone bez słowa, nieistniejące już wcale? Czyste zaspokojenie, bez obietnic i sentymentów. Żadnych niepotrzebnych zapewnień, żadnych zobowiązań. O to ci chodzi? Takiego życia chcesz w tym swoim zdegenerowanym, krokodylim Drohobyczu?” (s. 72). Podobnych „kwiatków” znajdziemy niestety w dziele Tuszyńskiej więcej.
Wątpliwości estetyczne walczą o lepsze z generalną obiekcją etyczną; czy snując literackie fantazje wokół cudzego milczenia, nie naruszamy pewnej niepisanej umowy? Kto dał nam prawo snuć domysły, konfabulować na temat życia rzeczywistych ludzi? Kiedy odmowa gry w historię, obwarowana narracyjną samoświadomością i nieukrywająca swej literackości, przeistacza się w manipulację pamięcią i świadectwami? Wprawdzie nawias literackości pozwala nam powiedzieć wszystko, jednak nie zwalnia nas od niewygodnych pytań. Może lepiej, że książka Tuszyńskiej niezbyt dobrze wywiązuje ze swoich zobowiązań, że tak boleśnie czasami chybia stylowi, gdyż gdybyśmy dostali do rąk dzieło wybitne, może nigdy byśmy sobie tych pytań nie postawili.
LITERATURA:
Ficowski J.: „Regiony wielkiej herezji i okolice. Bruno Schulz i jego mitologia”. Sejny 2002. Jarzębski J.: „Schulz”. Wrocław 1999.
Schulz B.: „Księga listów”. Oprac. J. Ficowski. Kraków 1975.
Agata Tuszyńska: „Narzeczona Schulza”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2015.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |