WEIMARSKIE ĆWICZENIA (CARL SCHMITT: 'LEGALNOŚĆ I PRAWOMOCNOŚĆ')
A
A
A
Jeżeli obserwowany przez nas w rodzimych mediach spektakl korozji instytucji demokratycznego państwa prawa czegoś nas uczy, to paradoksalnej przydatności dość niszowej dziedziny piśmiennictwa, jaką pozostaje, pomimo licznych rewitalizacyjnych starań, filozofia prawa. Przydatność ta nie polega bynajmniej na powrocie do normatywizmu, ale na ćwiczeniu się w dostrzeganiu niemożności, aporii i paradoksalności w najbardziej szacownych urządzeniach.
Choć fraza „kryzys konstytucyjny” odmieniania jest przez wszystkie przypadki, to niewielu zdaje się wiązać ów kryzys z atrofią myślenia o państwie. Mimo iż filozofia krytyczna już dawno temu porzuciła naiwny ekonomizm na rzecz analizy „struktur rządzenia”, to jednak rychło przeistoczywszy się w analizę ideologicznych założeń tkwiących za pozornie neutralnymi terminami politycznymi, okazała zadziwiającą bezradność w opisywaniu postpolitycznej entropii. Na ironię zakrawa fakt, iż myśl konserwatywna okazuje w tym wypadku więcej wsparcia, choć wiązać się to może z inherentnie katastroficznym potencjałem zawartym w dystopijnych mitologemach prawicy. Poza tym „myślenie o państwie” nieuchronnie niesie w sobie rodzaj intelektualnego klasycyzmu, jakby programowej ślepoty na globalizującą dynamikę modernizacji. Akceptując to wstępne założenie, wstępujemy w pojęciowo rozwichrzoną sferę. Sukcesy edukacyjne niosą tutaj w sobie konieczność błędnego odczytania. Winniśmy myśleć o modelach, aby móc ujrzeć, w jakim stopniu realność katastrofy nicuje idealizm. Na myśl przychodzą słowa Ateńczyka z „Praw” Platona: „Trudną rzeczą istotnie wydaje się, przyjaciele, ażeby urządzenia państwowe w praktycznym zastosowaniu zawsze tak wolne były od wszelkich zarzutów, jak są w teoretycznym ujęciu. Zachodzi tu bowiem to samo, co wtedy, gdy mamy do czynienia z ludzkim organizmem. Niemożliwe jest przecież wziąć jednego jakiegoś człowieka i przypisać mu jakiś jeden higieniczny sposób życia, żeby się nie okazało, że w pewnych warunkach szkodliwy jest on dla naszego zdrowia, a z innych znowu względów przynosi mu korzyść” (Platon 1960: 23). Teoria, w dialektycznym spięciu z bezsłownym chaosem, może odnotować swoją klęskę jako epistemologiczny przychód. Jednak to wymaga operacji dość ryzykownej: czytać konserwatystów krytycznie i używać ich w sposób przez nich nieprzewidziany.
Republika Weimarska pozostaje dla historyków laboratorium fantazmatycznym, dziejowo zakrzepłym obrazem apokalipsy. Wchodząc w dotyczące jej dokumentacje i świadectwa, lądujemy nie tylko w anarchicznym, powojennym krajobrazie, niczym z obrazów George’a Grosza, ale i obserwujemy postępy ciężkiej choroby, atrofii samego myślenia o państwie jako emanacji wspólnoty. Pod znakiem zapytania, w wyniku atmosfery permanentnego kryzysu politycznego, stanęła sama zasada demokracji. Rewolucja konserwatywna, z którą często kojarzy się Schmitta, odegrała główną rolę w kształtowaniu osobliwej formy nihilizmu, który żenił gnostycką z ducha mizantropię i anarchizm z prawicowym resentymentem wobec liberalnego rozprzężenia i socjaldemokratycznej typowości. Co ciekawe, konserwatyści weimarscy nie żywili typowej tęsknoty za złotym wiekiem, hołubiąc raczej wizję nowoczesnego państwa industrialnego na militarną modłę. Od lewicy wzięli utopizm, od millenarystów profetyczny język, a z frontów pierwszej wojny przynieśli zaś ideał homogenicznego i ściśle zhierarchizowanego porządku, łączącego nowoczesność i archaiczny rygor. Jak pisze Peter Sloterdijk: „Wśród pisarzy prawicowych widoczne są dwa motywy: tęsknota za przeżyciem frontowego braterstwa, rozumianego przede wszystkim jako antyteza stanu rozproszenia weimarskich sekt politycznych i partii prawicowych. Marzyli o »froncie« jako linii, która czyni wiadomym »kim się jest«. (…) Republika była dla nich miejscem, gdzie tracili to, co uznawali za tożsamość. Wzrastała w nich sięgająca wstecz tęsknota za frontem, na którym wszystko wydawało się takie klarowne” (Sloterdijk 2008: 441-442). O tym, na ile symptom frontowy naznaczył myślicieli weimarskich, świadczą umiłowanie konfrontacji, język walki i frazesy o „prawdziwym doświadczeniu”. Pogłosy powojennych kompleksów dają się rozpoznać chociażby w definicji polityczności, rozumianej jako zdefiniowanie różnicy pomiędzy przyjacielem a wrogiem, z którą najczęściej wiązać się będzie nazwisko Schmitta. Co ciekawe, tęsknota za frontową jednością nie przeszkadzała konserwatystom poddawać krytyce mechanizmów nowoczesnego umasowienia. Wydaje się, że z jednej strony piętnują rozproszenie, z drugiej – uniformizację. Ślady podobnego antyegalitaryzmu z jego wewnętrznym rozdwojeniem widać też u Ernsta Jüngera: „Jednostka to atom kierowany przez bezpośrednie impulsy. Nie istnieją już substancjalne hierarchie, stawiające przed nią jakiekolwiek wymagania. Resztki takich więzi ograniczone zostały do stowarzyszeń poglądów czy umów. Różnice pomiędzy partiami są iluzoryczne. Zarówno materiał ludzki, jak i środki, którymi dysponują partie, są w swej istocie homogeniczne; a wszelkie spory międzypartyjne nieuchronnie prowadzą do takich samych rezultatów” (E. Jünger 2010: 240). Krytyka liberalnej republiki demokratycznej, która łączy myślicieli tak różnych jak Jünger, Spengler, Noske, Hofmannsthal czy Schmitt zasadza się na wywrotowym, bo żeniącym z sobą elementy futurystyczne z zachowawczymi, projekcie egzystencjalno-estetycznym, wymierzonym w oświecenie, w jego prorewolucyjnym, socjalistycznym i republikańskim wydaniu.
Pisma Carla Schmitta, pomimo iż doksa dalej widzi w nim (zasadnie w gruncie rzeczy) głównie „jurystę III Rzeszy”, swój zadziwiający renesans i popularność – w tym, co szczególnie zastanawia, na lewicy – zawdzięczają głównie uporowi, z jakim zgłębiają polityczną i teologiczną genealogię pojęć prawnych. Jednak pojęciem-kluczem dla zrozumienia jego wizji prawa jest teoremat „stanu wyjątkowego”. Pojęcie to tworzy dość spójną konstelację z innymi konceptami charakterystycznych dla niemieckiego antyliberalizmu: z „byciem autentycznym” Heideggera czy „formą życia robotnika” Jüngera. Aby uchwycić jego trafność w pełnej okazałości, należy potraktować je jako model poznawczy, który zaaplikowany do konkretnej sytuacji politycznej i prawnej pozwala uchwycić jej formę. Przy czym formę należy tu rozumieć w klasyczny, arystotelesowski sposób, raczej jako dynamiczny sposób kształtowania wiecznie żywej materii aniżeli statyczną postać czy strukturę.
Innym niż klasyczna filozofia polityki źródłem, z którego czerpie Schmitt, jest Kierkegaard. Autor „Teologii politycznej” pomimo swego rzymskokatolickiego zakorzenia dużo zaczerpnął z protestanckiego woluntaryzmu Duńczyka, stąd fundamentalna waga przywiązywana przezeń do fenomenu decyzji i egzystencjalnego wymiaru polityki. To wola kształtuje formę, a pytanie o podmiot działania politycznego jest zarazem pytaniem o zasadę prawno-ustrojowej formy: „Pytanie, kto podejmuje decyzję, bezpośrednio dotyka fenomenu życia w rzeczywistości prawnej. Oprócz pytania o wewnętrzną słuszność decyzji, musimy także zapytać o uprawnienie do jej podjęcia. Problem formy prawnej dotyczy bowiem zarówno przeciwieństwa między treścią a podmiotem decyzji, jak i samodzielnego znaczenia podmiotu. Forma prawna nie ma nic wspólnego z aprioryczną pustką formy transcendentalnej, ponieważ jest ona wytworem pewnego konkretu. Różni się także zasadniczo od formy technicznej precyzji, która opiera się na z istoty swej rzeczowej, bezosobowej celowości. W końcu jest też czymś zupełnie innym niż forma estetyczna, która nie ma nic wspólnego z fenomenem decyzji” (C. Schmitt 2012: 77). Forma prawna nie zależy więc, jak u Kanta, od swojej czystej ogólności i uniwersalności, ale od suwerennej podmiotowej decyzji. Kluczem do zrozumienia formacji politycznej jest jej legitymizacja. Dialektyka suwerenności, którą uruchamia Schmitt, wiąże się więc ściśle z teorematem stanu wyjątkowego. Suwerenem jest ten, kto uprawniony jest do zawieszenia całego porządku prawnego w stanie wyjątkowym, a zatem niczym Bogu w judeochrześcijańskim porządku kosmologicznym przysługuje mu możność zniesienia całego legalnego porządku państwa w obliczu kryzysu.
Jest to jednak zaledwie powierzchnia; Schmitt bowiem w swoim rozumieniu relacji między decyzją, formą prawną a suwerennością nie był bynajmniej apologetą absolutyzmu. Chodziło mu o zawiłą relację pomiędzy normą a jej urzeczywistnieniem, pomiędzy nomos a bios. W swoich studiach poświęconych teologii św. Pawła Jacob Taubes zwrócił uwagę, jak wiele ten koncept zawdzięcza teologii paulińskiej z jej wizją mocy bożej znoszącej Prawo przez wypełnienie go. Suwerenna możność nie jest bowiem pozaprawną interwencją, jest samą zasadą prawa. W ten sposób krytyce poddana zostaje pusta normatywność niezakorzeniona w egzystencji, niewpisana w życie. Teologia prawa Carla Schmitta przeciwstawia się zarówno neokantowskiemu formalizmowi, jak i pozytywizmowi prawniczemu, pojmującemu obowiązywanie normy jedynie jako efekt aplikacji przepisów, a w swym uprzywilejowaniu legalności ignorującemu to, co bezprawne i pozaprawne. Paradoks suwerenności dotyka natury życia poddanego prawu, które traktuje zjawiska wyjęte spod jurysdykcji jako pozostające w najgłębszym związku z normą. Wyjątek, którym jest suwerenna możność, mieści się w anomicznym punkcie pomiędzy porządkiem a chaosem, jest granicą prawa, jego wewnętrznym zewnętrzem. Relacja wyjątku pozwala na przejściu reguły ze stanu abstrakcyjnej możności w aktualność obowiązywania. Najistotniejsza wydaje się być nie tyle absolutna sprawczość woli suwerennego podmiotu, ile relacja wpisania życia w normę. Jak pisze Giorgio Agamben: „(…) u Schmitta suwerenność pojawia się pod postacią decyzji o wyjątku. Decyzja nie jest w tym wypadku wyrazem woli podmiotu stojącego wyżej niż jakikolwiek inny w hierarchii, lecz przedstawia wpisanie ciała w nomos zewnętrzności, która go ożywia i która nadaje mu sens. Suweren nie decyduje o tym, co jest zgodne z prawem, a co nie, lecz o pierwotnym wpisaniu istoty żyjącej, w sferę prawa, albo też – posługując się słowami Schmitta – o »normalnym ustrukturowani stosunków życiowych«, których prawo potrzebuje. Decyzja nie dotyczy ani quaestio Iris, ani quaestio facti, lecz samej relacji między prawem a faktem. (…) Prawo ma charakter normatywny, jest »normą« (w sensie łacińskiego terminu norma, »węgielnica«) nie dlatego że rozkazuje i nakazuje, lecz dlatego, że przede wszystkim musi stworzyć obszar własnego odniesienia w rzeczywistym życiu, musi je unormować” (G. Agamben 2008: 42). Prawo nadaje więc kształt własnemu obowiązywaniu, to ono określa związek swoich przepisów ze sferą życia. Choć taki sposób czytania Schmitta może wydać się osobliwy, to przykładana przezeń waga do woli i rozkazu nie dotyczy tyle mocy suwerena, ile władzy formy nad tym, co bezkształtne.
„Legalność i prawomocność”, książka napisana w 1932 roku, jeszcze przed przejęciem władzy przez Hitlera, będąc szczegółową analiza konstytucji Republiki Weimarskiej, stanowi zarazem głęboką krytykę demokracji parlamentarnej. Schmitt nazywa demokrację parlamentarną „parlamentarnym państwem prawodawczym” i odróżnia ją od państwa jurysdykcyjnego, rządowego i administracyjnego, poddając zarazem gruntownemu rozbiorowi jej zasady ustrojowe. „Przez państwo prawodawcze rozumie się tu określony rodzaj wspólnoty politycznej, której specyfika polega na upatrywaniu najwyższego i kluczowego wyrazu wspólnotowej woli w unormowaniach, które mają być prawem, dlatego muszą mieć określone cechy, co pozwala podporządkować im wszystkie inne funkcje, sprawy i dziedziny” (s. 8). Jednak tak rozumiane państwo prawodawcze nie ma zdaniem Schmitta wiele wspólnego z formą prawną jako wyrazem woli suwerennej. Bowiem kiedy to normy rządzą, związek pomiędzy obowiązywaniem a suwerennością zostaje utracony. Istnieje rząd, ale nie ma władzy: „Państwo prawodawcze jest bytem państwowym rządzonym przez nieosobowe i dlatego ogólne, z góry określone i dlatego zamierzone jako trwałe unormowania mierzalnej i określonej treści. Przepisy i ich zastosowanie, prawodawcy i władze wykonawcze są tu rozdzielone. »Rządzą przepisy« a nie ludzie, władze czy zwierzchności. Jeszcze dokładniej: przepisy nie rządzą, obowiązują tylko jako normy. Rządzenia ani nagiej władzy w ogóle już nie ma. Kto rządzi i włada, działa na »gruncie prawa« lub w »imieniu prawa«. Nie czyni nic prócz kompetentnego wdrażania obowiązującej normy. Prawo stanowi instancja prawodawcza, która jednak nie rządzi, a tego prawa sama nie wdraża ani nie stosuje, lecz właśnie ustanawia tylko obowiązujące unormowania, w których imieniu władze wykonawcze mogą sprawować władzę państwową. Forma organizacyjna państwa prawodawczego prowadzi zawsze do rozdziału prawa i jego zastosowania, legislatywy i egzekutywy” (s. 8-9).
Wspomniany rozdział niezwykle komplikuje proces decyzyjny. Sprawczy patos zastąpiony zostaje przez alienującą procedurę, a suwerenność znika na rzecz legalności: „Ostateczny, zasadniczy sens fundamentalnej »zasady zgodności z prawem« całego życia państwowego polega na tym, że w ogóle nie ma już rządzenia ani rozkazywania, gdyż tylko wdraża się bezosobowo obowiązujące normy. Uzasadnienie takiego bytu państwowego tkwi w powszechnej legalności wszelkiego państwowego sprawowania władzy. Zamknięty system legalności uzasadnia wymogi posłuszeństwa i to, że się uchyla wszelkie prawo do oporu. Specyficzną formą przejawiania się prawa jest tu przepis prawny, a specyficznym uzasadnieniem państwowej przemocy – legalność” (s. 9). Legalność i formalna bezosobowość parlamentarnego państwa prawodawczego, przy jednoczesnym monopolu na przemoc państwa i uchyleniu prawa do oporu, stanowią dla Schmitta niekonsekwentny i niewydolny konglomerat. Rozwodnienie mechanizmu podejmowania decyzji, uzależnienie prawa od rządzącej większości na zasadzie czysto arytmetycznej przewagi w parlamencie, oddzielenie legislatywy i egzekutywy, czyniące wszelką rzeczywistą sprawczość niemożliwą – wszystko to zdaniem autora „Rzymskiego katolicyzmu i politycznej formy” sprawia, że legalność staje się jedynie nędzną namiastką prawomocności. W swych rozważaniach Schmitt wyraźnie preferuje inne rozwiązania ustrojowe – jak w państwie jurydycznym, gdzie decyzja spoczywa w rękach sędziego, który sam jeden wciela w siebie majestat prawa, rządowym, gdzie decydującą rolę odgrywa autorytet głowy państwa, czy administracyjnym, w którym decyzja urzędniczej biurokracji zawsze pozostaje w ścisłym związku z koniunkturą. Schmitt zresztą nie ukrywa, że stworzona przez niego typologia ustrojów ma charakter polemiczny. Klucza do podziału dostarcza opisywana uprzednio relacja pomiędzy decyzją a formą prawną. Najważniejszą rzeczą przy opisie i ocenie ustroju państwa jest sposób jego legitymizacji. Ten, kto rozkazuje i decyduje w konkretnej sytuacji, dokonuje wpisania faktu w prawo, a zatem umacnia więź między wspólnotą, państwem a legislacją.
Żywiona przez Schmitta tęsknota za autorytetem wchodzi w relację z głębokim antydemokratyzmem. Jedyną legitymizacją prawodawczego państwa parlamentarnego jest jednakowa chance uzyskania przez każdą siłę polityczną władzy. Jednak i to tylko pozory. Tam, gdzie myśliciele lewicy, jak na przykład Gramsci, upatrywali rdzenia polityki, w wolnej walce o hegemonię, Schmitt dostrzega znamiona grożącego anarchią, nierozwiązywalnego sporu kompetencyjnego. Po pierwsze, rządząca partia, ze względu na posiadanie w swoim ręku środków władzy, zawsze ma przewagę nad partią opozycyjną. Po drugie, ze względu na przysługującą jej moc stanowienia prawa partia rządząca może każdorazowo rozstrzygać o legalności i nielegalności. Nie ma instancji zewnętrznej wobec podmiotów sporu, która mogłaby rozwiązać ewentualny konflikt dotyczący legalności, co przy uchyleniu prawa do oporu stanowi obietnicę bądź tyranii, bądź wojny domowej: „Zasada jednakowej chance jest tak delikatna, że stosowanie jej uniemożliwia już każda poważna wątpliwość do w pełni lojalnej postawy wszystkich zaangażowanych. Jednakową chance bowiem można zaoferować, rzecz jasna, tylko komuś, o kim się wie, że ów też ją komuś zaoferuje; jakiekolwiek inne użycie takiej zasady nie tylko byłoby samobójcze w ostatecznym praktycznym wyniku, lecz także by ją naruszało. Z konieczności więc partia będąca w legalnym posiadaniu władzy musi z racji swego posiadania państwowych środków władzy sama z siebie rozstrzygać o każdym konkretnym i politycznie ważnym zastosowaniu i użytkowaniu pojęć legalności i nielegalności. Jest to jej niezbywalne prawo. Także jednak niezbywalnym prawem mniejszości dążącej do objęcia w posiadanie państwowych środków władzy jest (na mocy aspiracji do jednakowej chance) równoprawne osądzanie konkretnej legalności i nielegalności nie tylko siebie, lecz także opozycyjnej partii będącej w posiadaniu państwowych środków władzy. Zatem jednakowa chance nie zawiera w swych przesłankach odpowiedzi na powstające w każdym krytycznym momencie praktycznie jedyne kluczowe pytanie, kto w przypadku konfliktu rozwiewa wątpliwości i rozstrzyga w razie różnicy poglądów” (s. 56). Naczelna zasada demokratycznego państwa prawodawczego grozi mu, jak u Hobbesa, stoczeniem się do „stanu natury”. Powołanie jakiejś wyższej instancji groziłoby załamaniem całego sytemu i podważeniem pryncypium równości. Jeżeli abstrahujemy od kontekstu ustrojowego Weimaru, krytyka również się ostaje i dotyka w istocie sporu między demokracją a porządkiem. Gdzie decyduje wola powszechna, tam nikt w istocie nie decyduje – zdaje się wbrew Rousseau mówić Schmitt. Konserwatywny patos decyzji i umiłowanie zdecydowania idą w parze z uporczywą pogardą dla dorobku rewolucji francuskiej z jej zasadami równości i proporcjonalności.
Lektura „Legalności i prawomocności” może być pouczająca nie tylko ze względu na swoje historyczne walory. Przerzucając ze znużeniem i zdegustowaniem kanały telewizyjne, może natrafimy przez przypadek na program informacyjny – a wtedy w którymś momencie zapewne uderzy nas echo słów sławnego (albo i nie) jurysty. Można by rzec, że każda władza, dopóki nią jest, na dobre i na złe przemawia językiem Carla Schmitta.
LITERATURA:
Agamben G.: „Homo sacer. Suwerenna władza i nagie życie”. Przeł. M. Salwa. Warszawa 2008.
Jünger E.: „Robotnik”. Przeł. W. Kunicki. Warszawa 2010.
Platon: „Prawa”. Przeł. M. Maykowska. Warszawa 1960.
Schmitt C.: „Teologia polityczna i inne pisma”. Przeł. M.A. Cichocki. Warszawa 2012.
Sloterdijk P.: „Krytyka cynicznego rozumu”. Przeł. P. Dehnel. Wrocław 2008.
Choć fraza „kryzys konstytucyjny” odmieniania jest przez wszystkie przypadki, to niewielu zdaje się wiązać ów kryzys z atrofią myślenia o państwie. Mimo iż filozofia krytyczna już dawno temu porzuciła naiwny ekonomizm na rzecz analizy „struktur rządzenia”, to jednak rychło przeistoczywszy się w analizę ideologicznych założeń tkwiących za pozornie neutralnymi terminami politycznymi, okazała zadziwiającą bezradność w opisywaniu postpolitycznej entropii. Na ironię zakrawa fakt, iż myśl konserwatywna okazuje w tym wypadku więcej wsparcia, choć wiązać się to może z inherentnie katastroficznym potencjałem zawartym w dystopijnych mitologemach prawicy. Poza tym „myślenie o państwie” nieuchronnie niesie w sobie rodzaj intelektualnego klasycyzmu, jakby programowej ślepoty na globalizującą dynamikę modernizacji. Akceptując to wstępne założenie, wstępujemy w pojęciowo rozwichrzoną sferę. Sukcesy edukacyjne niosą tutaj w sobie konieczność błędnego odczytania. Winniśmy myśleć o modelach, aby móc ujrzeć, w jakim stopniu realność katastrofy nicuje idealizm. Na myśl przychodzą słowa Ateńczyka z „Praw” Platona: „Trudną rzeczą istotnie wydaje się, przyjaciele, ażeby urządzenia państwowe w praktycznym zastosowaniu zawsze tak wolne były od wszelkich zarzutów, jak są w teoretycznym ujęciu. Zachodzi tu bowiem to samo, co wtedy, gdy mamy do czynienia z ludzkim organizmem. Niemożliwe jest przecież wziąć jednego jakiegoś człowieka i przypisać mu jakiś jeden higieniczny sposób życia, żeby się nie okazało, że w pewnych warunkach szkodliwy jest on dla naszego zdrowia, a z innych znowu względów przynosi mu korzyść” (Platon 1960: 23). Teoria, w dialektycznym spięciu z bezsłownym chaosem, może odnotować swoją klęskę jako epistemologiczny przychód. Jednak to wymaga operacji dość ryzykownej: czytać konserwatystów krytycznie i używać ich w sposób przez nich nieprzewidziany.
Republika Weimarska pozostaje dla historyków laboratorium fantazmatycznym, dziejowo zakrzepłym obrazem apokalipsy. Wchodząc w dotyczące jej dokumentacje i świadectwa, lądujemy nie tylko w anarchicznym, powojennym krajobrazie, niczym z obrazów George’a Grosza, ale i obserwujemy postępy ciężkiej choroby, atrofii samego myślenia o państwie jako emanacji wspólnoty. Pod znakiem zapytania, w wyniku atmosfery permanentnego kryzysu politycznego, stanęła sama zasada demokracji. Rewolucja konserwatywna, z którą często kojarzy się Schmitta, odegrała główną rolę w kształtowaniu osobliwej formy nihilizmu, który żenił gnostycką z ducha mizantropię i anarchizm z prawicowym resentymentem wobec liberalnego rozprzężenia i socjaldemokratycznej typowości. Co ciekawe, konserwatyści weimarscy nie żywili typowej tęsknoty za złotym wiekiem, hołubiąc raczej wizję nowoczesnego państwa industrialnego na militarną modłę. Od lewicy wzięli utopizm, od millenarystów profetyczny język, a z frontów pierwszej wojny przynieśli zaś ideał homogenicznego i ściśle zhierarchizowanego porządku, łączącego nowoczesność i archaiczny rygor. Jak pisze Peter Sloterdijk: „Wśród pisarzy prawicowych widoczne są dwa motywy: tęsknota za przeżyciem frontowego braterstwa, rozumianego przede wszystkim jako antyteza stanu rozproszenia weimarskich sekt politycznych i partii prawicowych. Marzyli o »froncie« jako linii, która czyni wiadomym »kim się jest«. (…) Republika była dla nich miejscem, gdzie tracili to, co uznawali za tożsamość. Wzrastała w nich sięgająca wstecz tęsknota za frontem, na którym wszystko wydawało się takie klarowne” (Sloterdijk 2008: 441-442). O tym, na ile symptom frontowy naznaczył myślicieli weimarskich, świadczą umiłowanie konfrontacji, język walki i frazesy o „prawdziwym doświadczeniu”. Pogłosy powojennych kompleksów dają się rozpoznać chociażby w definicji polityczności, rozumianej jako zdefiniowanie różnicy pomiędzy przyjacielem a wrogiem, z którą najczęściej wiązać się będzie nazwisko Schmitta. Co ciekawe, tęsknota za frontową jednością nie przeszkadzała konserwatystom poddawać krytyce mechanizmów nowoczesnego umasowienia. Wydaje się, że z jednej strony piętnują rozproszenie, z drugiej – uniformizację. Ślady podobnego antyegalitaryzmu z jego wewnętrznym rozdwojeniem widać też u Ernsta Jüngera: „Jednostka to atom kierowany przez bezpośrednie impulsy. Nie istnieją już substancjalne hierarchie, stawiające przed nią jakiekolwiek wymagania. Resztki takich więzi ograniczone zostały do stowarzyszeń poglądów czy umów. Różnice pomiędzy partiami są iluzoryczne. Zarówno materiał ludzki, jak i środki, którymi dysponują partie, są w swej istocie homogeniczne; a wszelkie spory międzypartyjne nieuchronnie prowadzą do takich samych rezultatów” (E. Jünger 2010: 240). Krytyka liberalnej republiki demokratycznej, która łączy myślicieli tak różnych jak Jünger, Spengler, Noske, Hofmannsthal czy Schmitt zasadza się na wywrotowym, bo żeniącym z sobą elementy futurystyczne z zachowawczymi, projekcie egzystencjalno-estetycznym, wymierzonym w oświecenie, w jego prorewolucyjnym, socjalistycznym i republikańskim wydaniu.
Pisma Carla Schmitta, pomimo iż doksa dalej widzi w nim (zasadnie w gruncie rzeczy) głównie „jurystę III Rzeszy”, swój zadziwiający renesans i popularność – w tym, co szczególnie zastanawia, na lewicy – zawdzięczają głównie uporowi, z jakim zgłębiają polityczną i teologiczną genealogię pojęć prawnych. Jednak pojęciem-kluczem dla zrozumienia jego wizji prawa jest teoremat „stanu wyjątkowego”. Pojęcie to tworzy dość spójną konstelację z innymi konceptami charakterystycznych dla niemieckiego antyliberalizmu: z „byciem autentycznym” Heideggera czy „formą życia robotnika” Jüngera. Aby uchwycić jego trafność w pełnej okazałości, należy potraktować je jako model poznawczy, który zaaplikowany do konkretnej sytuacji politycznej i prawnej pozwala uchwycić jej formę. Przy czym formę należy tu rozumieć w klasyczny, arystotelesowski sposób, raczej jako dynamiczny sposób kształtowania wiecznie żywej materii aniżeli statyczną postać czy strukturę.
Innym niż klasyczna filozofia polityki źródłem, z którego czerpie Schmitt, jest Kierkegaard. Autor „Teologii politycznej” pomimo swego rzymskokatolickiego zakorzenia dużo zaczerpnął z protestanckiego woluntaryzmu Duńczyka, stąd fundamentalna waga przywiązywana przezeń do fenomenu decyzji i egzystencjalnego wymiaru polityki. To wola kształtuje formę, a pytanie o podmiot działania politycznego jest zarazem pytaniem o zasadę prawno-ustrojowej formy: „Pytanie, kto podejmuje decyzję, bezpośrednio dotyka fenomenu życia w rzeczywistości prawnej. Oprócz pytania o wewnętrzną słuszność decyzji, musimy także zapytać o uprawnienie do jej podjęcia. Problem formy prawnej dotyczy bowiem zarówno przeciwieństwa między treścią a podmiotem decyzji, jak i samodzielnego znaczenia podmiotu. Forma prawna nie ma nic wspólnego z aprioryczną pustką formy transcendentalnej, ponieważ jest ona wytworem pewnego konkretu. Różni się także zasadniczo od formy technicznej precyzji, która opiera się na z istoty swej rzeczowej, bezosobowej celowości. W końcu jest też czymś zupełnie innym niż forma estetyczna, która nie ma nic wspólnego z fenomenem decyzji” (C. Schmitt 2012: 77). Forma prawna nie zależy więc, jak u Kanta, od swojej czystej ogólności i uniwersalności, ale od suwerennej podmiotowej decyzji. Kluczem do zrozumienia formacji politycznej jest jej legitymizacja. Dialektyka suwerenności, którą uruchamia Schmitt, wiąże się więc ściśle z teorematem stanu wyjątkowego. Suwerenem jest ten, kto uprawniony jest do zawieszenia całego porządku prawnego w stanie wyjątkowym, a zatem niczym Bogu w judeochrześcijańskim porządku kosmologicznym przysługuje mu możność zniesienia całego legalnego porządku państwa w obliczu kryzysu.
Jest to jednak zaledwie powierzchnia; Schmitt bowiem w swoim rozumieniu relacji między decyzją, formą prawną a suwerennością nie był bynajmniej apologetą absolutyzmu. Chodziło mu o zawiłą relację pomiędzy normą a jej urzeczywistnieniem, pomiędzy nomos a bios. W swoich studiach poświęconych teologii św. Pawła Jacob Taubes zwrócił uwagę, jak wiele ten koncept zawdzięcza teologii paulińskiej z jej wizją mocy bożej znoszącej Prawo przez wypełnienie go. Suwerenna możność nie jest bowiem pozaprawną interwencją, jest samą zasadą prawa. W ten sposób krytyce poddana zostaje pusta normatywność niezakorzeniona w egzystencji, niewpisana w życie. Teologia prawa Carla Schmitta przeciwstawia się zarówno neokantowskiemu formalizmowi, jak i pozytywizmowi prawniczemu, pojmującemu obowiązywanie normy jedynie jako efekt aplikacji przepisów, a w swym uprzywilejowaniu legalności ignorującemu to, co bezprawne i pozaprawne. Paradoks suwerenności dotyka natury życia poddanego prawu, które traktuje zjawiska wyjęte spod jurysdykcji jako pozostające w najgłębszym związku z normą. Wyjątek, którym jest suwerenna możność, mieści się w anomicznym punkcie pomiędzy porządkiem a chaosem, jest granicą prawa, jego wewnętrznym zewnętrzem. Relacja wyjątku pozwala na przejściu reguły ze stanu abstrakcyjnej możności w aktualność obowiązywania. Najistotniejsza wydaje się być nie tyle absolutna sprawczość woli suwerennego podmiotu, ile relacja wpisania życia w normę. Jak pisze Giorgio Agamben: „(…) u Schmitta suwerenność pojawia się pod postacią decyzji o wyjątku. Decyzja nie jest w tym wypadku wyrazem woli podmiotu stojącego wyżej niż jakikolwiek inny w hierarchii, lecz przedstawia wpisanie ciała w nomos zewnętrzności, która go ożywia i która nadaje mu sens. Suweren nie decyduje o tym, co jest zgodne z prawem, a co nie, lecz o pierwotnym wpisaniu istoty żyjącej, w sferę prawa, albo też – posługując się słowami Schmitta – o »normalnym ustrukturowani stosunków życiowych«, których prawo potrzebuje. Decyzja nie dotyczy ani quaestio Iris, ani quaestio facti, lecz samej relacji między prawem a faktem. (…) Prawo ma charakter normatywny, jest »normą« (w sensie łacińskiego terminu norma, »węgielnica«) nie dlatego że rozkazuje i nakazuje, lecz dlatego, że przede wszystkim musi stworzyć obszar własnego odniesienia w rzeczywistym życiu, musi je unormować” (G. Agamben 2008: 42). Prawo nadaje więc kształt własnemu obowiązywaniu, to ono określa związek swoich przepisów ze sferą życia. Choć taki sposób czytania Schmitta może wydać się osobliwy, to przykładana przezeń waga do woli i rozkazu nie dotyczy tyle mocy suwerena, ile władzy formy nad tym, co bezkształtne.
„Legalność i prawomocność”, książka napisana w 1932 roku, jeszcze przed przejęciem władzy przez Hitlera, będąc szczegółową analiza konstytucji Republiki Weimarskiej, stanowi zarazem głęboką krytykę demokracji parlamentarnej. Schmitt nazywa demokrację parlamentarną „parlamentarnym państwem prawodawczym” i odróżnia ją od państwa jurysdykcyjnego, rządowego i administracyjnego, poddając zarazem gruntownemu rozbiorowi jej zasady ustrojowe. „Przez państwo prawodawcze rozumie się tu określony rodzaj wspólnoty politycznej, której specyfika polega na upatrywaniu najwyższego i kluczowego wyrazu wspólnotowej woli w unormowaniach, które mają być prawem, dlatego muszą mieć określone cechy, co pozwala podporządkować im wszystkie inne funkcje, sprawy i dziedziny” (s. 8). Jednak tak rozumiane państwo prawodawcze nie ma zdaniem Schmitta wiele wspólnego z formą prawną jako wyrazem woli suwerennej. Bowiem kiedy to normy rządzą, związek pomiędzy obowiązywaniem a suwerennością zostaje utracony. Istnieje rząd, ale nie ma władzy: „Państwo prawodawcze jest bytem państwowym rządzonym przez nieosobowe i dlatego ogólne, z góry określone i dlatego zamierzone jako trwałe unormowania mierzalnej i określonej treści. Przepisy i ich zastosowanie, prawodawcy i władze wykonawcze są tu rozdzielone. »Rządzą przepisy« a nie ludzie, władze czy zwierzchności. Jeszcze dokładniej: przepisy nie rządzą, obowiązują tylko jako normy. Rządzenia ani nagiej władzy w ogóle już nie ma. Kto rządzi i włada, działa na »gruncie prawa« lub w »imieniu prawa«. Nie czyni nic prócz kompetentnego wdrażania obowiązującej normy. Prawo stanowi instancja prawodawcza, która jednak nie rządzi, a tego prawa sama nie wdraża ani nie stosuje, lecz właśnie ustanawia tylko obowiązujące unormowania, w których imieniu władze wykonawcze mogą sprawować władzę państwową. Forma organizacyjna państwa prawodawczego prowadzi zawsze do rozdziału prawa i jego zastosowania, legislatywy i egzekutywy” (s. 8-9).
Wspomniany rozdział niezwykle komplikuje proces decyzyjny. Sprawczy patos zastąpiony zostaje przez alienującą procedurę, a suwerenność znika na rzecz legalności: „Ostateczny, zasadniczy sens fundamentalnej »zasady zgodności z prawem« całego życia państwowego polega na tym, że w ogóle nie ma już rządzenia ani rozkazywania, gdyż tylko wdraża się bezosobowo obowiązujące normy. Uzasadnienie takiego bytu państwowego tkwi w powszechnej legalności wszelkiego państwowego sprawowania władzy. Zamknięty system legalności uzasadnia wymogi posłuszeństwa i to, że się uchyla wszelkie prawo do oporu. Specyficzną formą przejawiania się prawa jest tu przepis prawny, a specyficznym uzasadnieniem państwowej przemocy – legalność” (s. 9). Legalność i formalna bezosobowość parlamentarnego państwa prawodawczego, przy jednoczesnym monopolu na przemoc państwa i uchyleniu prawa do oporu, stanowią dla Schmitta niekonsekwentny i niewydolny konglomerat. Rozwodnienie mechanizmu podejmowania decyzji, uzależnienie prawa od rządzącej większości na zasadzie czysto arytmetycznej przewagi w parlamencie, oddzielenie legislatywy i egzekutywy, czyniące wszelką rzeczywistą sprawczość niemożliwą – wszystko to zdaniem autora „Rzymskiego katolicyzmu i politycznej formy” sprawia, że legalność staje się jedynie nędzną namiastką prawomocności. W swych rozważaniach Schmitt wyraźnie preferuje inne rozwiązania ustrojowe – jak w państwie jurydycznym, gdzie decyzja spoczywa w rękach sędziego, który sam jeden wciela w siebie majestat prawa, rządowym, gdzie decydującą rolę odgrywa autorytet głowy państwa, czy administracyjnym, w którym decyzja urzędniczej biurokracji zawsze pozostaje w ścisłym związku z koniunkturą. Schmitt zresztą nie ukrywa, że stworzona przez niego typologia ustrojów ma charakter polemiczny. Klucza do podziału dostarcza opisywana uprzednio relacja pomiędzy decyzją a formą prawną. Najważniejszą rzeczą przy opisie i ocenie ustroju państwa jest sposób jego legitymizacji. Ten, kto rozkazuje i decyduje w konkretnej sytuacji, dokonuje wpisania faktu w prawo, a zatem umacnia więź między wspólnotą, państwem a legislacją.
Żywiona przez Schmitta tęsknota za autorytetem wchodzi w relację z głębokim antydemokratyzmem. Jedyną legitymizacją prawodawczego państwa parlamentarnego jest jednakowa chance uzyskania przez każdą siłę polityczną władzy. Jednak i to tylko pozory. Tam, gdzie myśliciele lewicy, jak na przykład Gramsci, upatrywali rdzenia polityki, w wolnej walce o hegemonię, Schmitt dostrzega znamiona grożącego anarchią, nierozwiązywalnego sporu kompetencyjnego. Po pierwsze, rządząca partia, ze względu na posiadanie w swoim ręku środków władzy, zawsze ma przewagę nad partią opozycyjną. Po drugie, ze względu na przysługującą jej moc stanowienia prawa partia rządząca może każdorazowo rozstrzygać o legalności i nielegalności. Nie ma instancji zewnętrznej wobec podmiotów sporu, która mogłaby rozwiązać ewentualny konflikt dotyczący legalności, co przy uchyleniu prawa do oporu stanowi obietnicę bądź tyranii, bądź wojny domowej: „Zasada jednakowej chance jest tak delikatna, że stosowanie jej uniemożliwia już każda poważna wątpliwość do w pełni lojalnej postawy wszystkich zaangażowanych. Jednakową chance bowiem można zaoferować, rzecz jasna, tylko komuś, o kim się wie, że ów też ją komuś zaoferuje; jakiekolwiek inne użycie takiej zasady nie tylko byłoby samobójcze w ostatecznym praktycznym wyniku, lecz także by ją naruszało. Z konieczności więc partia będąca w legalnym posiadaniu władzy musi z racji swego posiadania państwowych środków władzy sama z siebie rozstrzygać o każdym konkretnym i politycznie ważnym zastosowaniu i użytkowaniu pojęć legalności i nielegalności. Jest to jej niezbywalne prawo. Także jednak niezbywalnym prawem mniejszości dążącej do objęcia w posiadanie państwowych środków władzy jest (na mocy aspiracji do jednakowej chance) równoprawne osądzanie konkretnej legalności i nielegalności nie tylko siebie, lecz także opozycyjnej partii będącej w posiadaniu państwowych środków władzy. Zatem jednakowa chance nie zawiera w swych przesłankach odpowiedzi na powstające w każdym krytycznym momencie praktycznie jedyne kluczowe pytanie, kto w przypadku konfliktu rozwiewa wątpliwości i rozstrzyga w razie różnicy poglądów” (s. 56). Naczelna zasada demokratycznego państwa prawodawczego grozi mu, jak u Hobbesa, stoczeniem się do „stanu natury”. Powołanie jakiejś wyższej instancji groziłoby załamaniem całego sytemu i podważeniem pryncypium równości. Jeżeli abstrahujemy od kontekstu ustrojowego Weimaru, krytyka również się ostaje i dotyka w istocie sporu między demokracją a porządkiem. Gdzie decyduje wola powszechna, tam nikt w istocie nie decyduje – zdaje się wbrew Rousseau mówić Schmitt. Konserwatywny patos decyzji i umiłowanie zdecydowania idą w parze z uporczywą pogardą dla dorobku rewolucji francuskiej z jej zasadami równości i proporcjonalności.
Lektura „Legalności i prawomocności” może być pouczająca nie tylko ze względu na swoje historyczne walory. Przerzucając ze znużeniem i zdegustowaniem kanały telewizyjne, może natrafimy przez przypadek na program informacyjny – a wtedy w którymś momencie zapewne uderzy nas echo słów sławnego (albo i nie) jurysty. Można by rzec, że każda władza, dopóki nią jest, na dobre i na złe przemawia językiem Carla Schmitta.
LITERATURA:
Agamben G.: „Homo sacer. Suwerenna władza i nagie życie”. Przeł. M. Salwa. Warszawa 2008.
Jünger E.: „Robotnik”. Przeł. W. Kunicki. Warszawa 2010.
Platon: „Prawa”. Przeł. M. Maykowska. Warszawa 1960.
Schmitt C.: „Teologia polityczna i inne pisma”. Przeł. M.A. Cichocki. Warszawa 2012.
Sloterdijk P.: „Krytyka cynicznego rozumu”. Przeł. P. Dehnel. Wrocław 2008.
Carl Schmitt: „Legalność i prawomocność”. Przeł. Bogdan Baran. Wydawnictwo Aletheia. Warszawa 2015.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |