Marek S. Bochniarz, Ivo Nikić,
IVO NIKIĆ I INTERAKTYWNA PUBLICZNOŚĆ (AFTER EFFECTS)
A
A
A
Z Ivo Nikiciem spotykam się w Galerii Fibak dzień po otwarciu jego wystawy indywidualnej „After Effects”. W tym roku mijają już trzy lata od wydania książki o dziesięciu latach aktywności legendarnej Latającej Galerii Szu Szu, którą artysta współtworzył z Piotrem Kopikiem i Karolem Radziszewskim, wprowadzając chaos w randomowych, zwykle mało estetycznych i dość przypadkowych, bo nieoczekiwanych z punktu widzenia świata sztuki, miejscach na kuli ziemskiej.
Zaczynamy jednak od końca: oto bowiem otaczają nas ostro działające na emocje obrazy Nikicia. Nie za bardzo wiem, jak je zgrabnie i lakonicznie ująć od strony formalnej w kilku chwackich słowach – jestem więc w tej rozmowie przede wszystkim przypadkowym gościem galerii, który przyszedł na nią bez żadnych oczekiwań – i doznał prostych wzruszeń. Co jakiś czas podbiega do mnie z piłeczką pies artysty, domagając się uczestniczenia w zabawie. Boję się jednak rzucić mu piłkę, bo mam fatalną celność, a nie chcę trafić w obraz. Zawód i smutek psa wywołują we mnie w czasie rozmowy rosnące wyrzuty sumienia. Walcząc z nimi, trochę przeciągam rozmowę z Nikiciem. Trudno nie poczuć do artysty natychmiastowej sympatii. A że o interaktywności mówimy, tym bardziej mi głupio, że się nie mogę zaangażować.
I. AFTER EFFECTS: OBRAZY INTERAKTYWNE
Marek Bochniarz: Jeżeli ktoś przypadkowy wpadnie tu z ulicy, to rzuci mu się w oczy, że wszystkie obrazy mają ciemne tło…
Ivo Nikić: Ciemne tło nie wynika z chęci zbudowania ponurego klimatu – a szary może tak się kojarzyć. Chodziło mi bardziej o neutralność. Przez to, że obrazy powstały w oparciu o koncept interaktywności, szare tło wynikało z koloru farby, która jest magnetyczna – i postanowiłem tak ją zostawić. Jeśli ktoś chciałby dalej pójść z ingerencją w obraz – mógłby mu nadać własny kolor tła. Małe interaktywne obrazy magnesowe można też traktować jako punkt wyjścia do większych form, są czymś á la szkicownik.
M.B.: Na czym polega ich interaktywność?
I.N.: Motywy, które maluję na pracach magnetycznych, są robione na płótnie, a potem naklejane na arkusz magnesu, a ten – według praw fizyki – przyciąga się do magnetycznej farby. Pan może ingerować w moją kompozycję, układ. To tylko moja propozycja – może pan po swojemu zinterpretować albo – używając tych samych elementów – ułożyć od nowa zupełnie inną sytuację. Wówczas ja siedziałbym na pana miejscu i pytał o to, co pan zrobił. Kojarzy mi się to z obrazami w praktyce psychologa. Układa się coś i opowiada w ten sposób o sobie. Miałem okazję uczestniczyć w zajęciach, które polegały na narysowaniu tego, jak bardzo jesteśmy dostępni. To daleka analogia. Ale na to, co robimy, ma wpływ wiele czynników: humor, to, czy jesteśmy wyspani – wszystko.
M.B.: Jak na to reaguje publiczność – czy zgadza się wejść w tę grę?
I.N.: To jak pójście do teatru, w którym publika jest częścią spektaklu. Zawsze sobie wtedy myślę: „Boże, tylko nie ja, nie wyciągaj mnie”. Podobnie jest w tym przypadku. Wiadomo, że na otwarciu wystawy niektórzy czują luz i nie krępują się, że ktoś za nimi stoi i patrzy, co ułożą i na bieżąco komentują. Niektórzy stwierdzają tylko: „Aha, przyczepia się, fajnie: interaktywne, rzeczywiście” i nie wkręcają się w to. Częścią tego projektu są trzy filmy. Pokazuję w nich, jak oddaję swoje motywy osobom, które wcześniej nie wiedziały, w czym uczestniczą. Układają z elementów własny obraz i opowiadają o nim. Następnie pokazuję swój obraz, którego oni nie widzieli. Używając znaczeń, które nadali tym magnesom, opowiadają o moich obrazach. Trochę tak, jak w świecie dziecięcym: ten sam magnes może być zaćmieniem księżyca albo nosem leniwca.
M.B.: Skąd w ogóle przyszedł panu do głowy tak niecodzienny pomysł?
I.N.: Z naturalnej sytuacji. Na otwarciu wystawy miałem opowiedzieć, o czym są prace – więc wyjaśniałem, że są to motywy kojarzące się z fizycznością, z modą, cielesnością… Parę osób powiedziało mi wtedy, że im moje motywy na obrazach kojarzą się inaczej. Nie przeszkadza mi to, dlatego chciałem dalej iść tym tropem: „Opowiadajcie mi instynktownie to, co czujecie”. Chodziło o odfetyszyzowanie malarstwa czy artysty jako takiego. Ludzie są zamknięci: boją się poddać swojej intuicji i opowiadać o malarstwie, bo jeszcze wyjdzie, że czegoś nie wiedzą. Klasyczna wypowiedź to: „Mi się podoba, ale ja się nie znam”. Jeśli jednak człowiek samodzielnie coś ułoży, to czuje to i jest tego pewien. Opowiadając o swojej kompozycji, może się otworzyć, bo mówi też o swojej wyobraźni. Każdy może poczuć się artystą i znaleźć się po drugiej stronie. Znalazłem się nawet w takiej sytuacji, że egipski bankowiec układał obraz z moich motywów. Na początku miał problem – bo nie są one za bardzo konkretne, przedstawiające. Chodziło mu o stworzenie perkusji, bo lubi na niej grać. I nie było do końca oczywiste, że to, co ułożył, jest perkusją. Gdy wyluzował się i wszedł w tę sytuację, mógł opowiedzieć, co ułożył i dlaczego. Ale potem pomyślał o chwili, gdy przyjdzie jego kolega i zdziwiony powie: „Stary, co ty, perkusja?”.
M.B.: Jak pan spotkał tego bankiera?
I.N.: To była przypadkowa znajomość. Ktoś go polecił, mówiąc, że jest wygadany. W zasadzie bardziej „wygadany” był w swoim świecie sprzedaży różnych produktów bankowych. A tu wszedł do pracowni i zobaczył zupełnie inny świat, z którego na dodatek musiał coś wycisnąć. Podziwiam to, że wytrwał do końca i że się przełamał w kwestii myślenia bardziej abstrakcyjnego.
II. LATAJĄCA GALERIA SZU SZU
M.B.: Czy Latająca Galeria Szu Szu już nie działa?
I.N.: To naturalny proces. Nie zdarzyło się nic takiego, nie pokłóciliśmy się. Karol jest teraz w Brazylii, Piotrek robi swój film. A ja w tym czasie zajmuję się różnymi swoimi projektami. Kiedyś, także po studiach, spotykaliśmy się cały czas, mieliśmy wspólną pracownię; coś iskrzyło, pchając nas do wspólnego działania. Teraz jest etap, kiedy każdy realizuje swoje plany. Z drugiej strony, tak wiele zrobiliśmy i tak wielu rzeczy dotknęliśmy, że obecnie trwa naturalna cisza. Co jakiś czas jednak Szu Szu powraca. Ostatnio na Białorusi pokazywaliśmy wideo z naszego projektu, dotyczącego eksperymentalnych szantów.
III. KASHANTI
MB.: Mógłby pan powiedzieć więcej o tym, skąd się wzięło Kashanti?
I.N.: Wiele działań szuszowych przebiegało na granicy świata sztuki i rzeczywistości. Balansowaliśmy na granicy obciachu. Są to trudne do pożenienia ze sobą sprawy. Szanty kojarzą się z ogniskiem, biesiadowaniem, przechwałkami twardzieli. A tu dochodzi nagle świat sztuki i oto śpiewamy o przygodach w galeriach w konwencji „niejeden sztorm, niejedna kuratorka”.
(Po rozmowie w śpiewniku Kashanti znajduję szantę „Harbours”, która dotyczy wspomnianego przechodzenia przez nawałnicę instytucji zajmujących się sztuką i ręce cwanych kuratorek. Leci to tak: „A lot of small fishes with the same wishes. / Curators from different sea are looking for a fresh fish. / Moorings already in gallery, it could be a reason to play my melody. / This is a song about the sea, I’m full of ideas to do in a gallery. // So many harbours /So many hardwork / So many projects / Even in Goldegg// A lot of small fishes with the same wishes x2// [In’klud] altar / Chanut in Bat-Yam/ Going to Bergen / Graz and zone Schengen // A lot of small fishes with the same wishes x2 // Remember shoesmaker/ Szu szu in the theathre / With Grzegorz Borkowski / In Ujazdowski // A lot of small fishes with the same wishes x2” [Kashanti: the song book, b.r., b.s.]).
I.N.: To jakby równoległe światy. Dla artystów wizualnych ta konwencja wydaje się trudna. Zawsze się trochę z tego podśmiewywałem. Ponieważ pływałem na regatach morskich, wiem, że szanty mazurskie nijak się mają do prawdziwego żeglarstwa. Kiedy zostaliśmy zaproszeni na Biennale Nowych Mediów WRO na prezentację artystów wizualnych, którzy robią muzykę, to pojechaliśmy jak profesjonalny festyniarski zespół, z banerami sponsorskimi „Old Spice” radia Szanty Maniak, piwa Bosman, maszyną do dymu. Część publiczności galeryjnej była zażenowana tym, co robimy oraz naszym image’em, a część podłapała to i potem nam mówili: „Byliście najgorsi, najlepiej”. Uznaliśmy, że to podbijamy i opakowujemy się w taką otoczkę, jakbyśmy byli regularnym zespołem, tyle że gdybyśmy wystąpili na festiwalu szantowym w Krakowie, to wątpię, aby tamta publika to poczuła…
M.B.: Nie próbowali tego panowie?
I.N.: Nawet się nie staraliśmy. Byliśmy zresztą o włos od tego, żeby na jubileuszu Solidarności występować jako support do Jerzego Kryszaka w Świeciu. Bardzo chcieliśmy pójść w taki zgrzyt. Ostatecznie występowaliśmy przy fontannie w parku obok, bo rada tego festiwalu w końcu nas nie przyjęła.
M.B.: Jak długo zatem sobie panowie poszantowali?
I.N.: Chyba ze dwa lata? Podziwiam artystów, którzy tak cały czas koncertują. Z czasem stawało się to nudne. Gdy się jedzie w trasę, to non-stop dzieje się to samo. Było fajnie: wydaliśmy dwie płyty. Do naszych kawałków zrobiliśmy też teledyski. Mieliśmy wszystko to, co ma prawdziwy zespół. Fani piszą na naszym fanpejdżu na Facebooku, byśmy do nich przyjechali wystąpić. Już nas to jednak nie kręci. Gdyby faktycznie zaczęło to wyglądać tak, jakbyśmy byli prawdziwym zespołem, który na zaproszenie przyjeżdża wystąpić do knajpki w Łodzi, to nasza autentyczność by się rozmyła. Gdy byliśmy jeszcze podekscytowani koncertem, było to widać na scenie. Mówię o trudnej konwencji, bo artyści wizualni są zazwyczaj kojarzeni z muzyką minimalistyczną, elektroniczną, połączoną w pewien sposób ze sztuką, czymś, co jest „bardziej fajne”.
M.B.: Na przykład?
I.N.: Kiedyś robiliśmy projekt ze sklepem w Bernie w Szwajcarii. Nagraliśmy płytę, żeby go uwiarygodnić. Projekt polegał na tym, że codziennie zmienialiśmy sklep: z biura podróży na bio shop, z bio shopu na rasta shop… I do tego rasta shopu nagraliśmy płytę „Bob Kebab”. Reggae jest bardzo wdzięczną muzyką do udawania. W szanty trzeba się bardziej zaangażować tekstowo – szczególnie, jeśli chce się poruszyć na przykład sprawy galeryjne, coś, co będzie nawiązywało do naszego codziennego świata tutaj.
M.B.: Odnalazłem informację, że w tym lokalu zorganizowali panowie też salon fryzjerski.
I.N.: Tak, to ja byłem fryzjerem! Jako pierwszych klientów miałem bliźniaków. Pierwszy chciał irokeza, a drugi to samo. Gdy strzygłem już tego drugiego, stała się śmieszna rzecz. Pierwszy z bliźniaków poczuł, że cała uwaga przeniosła się na brata – zwłaszcza, że koledzy robili zdjęcia, kiedy mu obcinałem włosy. Ten mały – żeby to jakoś przebić – zdjął majtki i zaczął się bawić swoim siurkiem, co wyglądało dziwnie, bo ten, którego obcinałem, był bez koszulki, pierwszy zresztą też. Gdyby ktoś, przechodząc, zobaczył go, jak bawi się swoim sprzętem, mógłby dziwnie to odebrać. Takie akcje w przestrzeni publicznej są nie do wyreżyserowania. Mieliśmy do czynienia z bardzo różnymi sytuacjami. Prowadziliśmy też biuro nieruchomości w Bat Jam w Izraelu. Przychodzili do nas ludzie, którzy musieli się w latach 60. wyprowadzić z Polski. Opowiadali o tym, jak było kiedyś i jak odbierają nas. Niektórzy sklepikarze albo mieszkańcy burzyli się nawet, że chcemy sprzedać Laboratorium przy CSW za dwa miliony euro, a nawet nie mówimy po rosyjsku. A na miejscu było akurat dużo Żydów, którzy przyjechali z Rosji.
M.B.: Naprawdę chcieli kupić?
I.N.: Wymyśliłem tę cenę. Usłyszałem: „Panie, dwa miliony euro, a nawet nie postaraliście się, żeby mówić w naszym języku”. Projekt w Izraelu okazał się bardzo intensywny. Można by go porównać ze sceną z filmu Emira Kusturicy. Nagle w sklepie pojawił się żołnierz z karabinem i robił sałatkę, innym razem zawitała ulokowana panna młoda w sukni. To było bardzo ekscytujące, bo działo się na żywo.
LITERATURA / DYSKOGRAFIA:
„Szu Szu = Kopik & Nikić & Radziszewski”. Red. K. Pawełek. Fundacja Pole Widzenia 2013.
„Kashanti: the song book”, śpiewnik można pobrać tutaj:
http://www.szuszu.pl/content/13.kashanti/4.knot/songbook.pdf
(śpiewanie zalecane po posileniu się chleba kruszyną i popiciem wiadrem wina).
Posłuchać jednego utworu Kashanti można na płycie „The Artists” (Zachęta 2014), a teledyski można obejrzeć na YT:
https://www.youtube.com/user/szuszuRECORDS.
Niestety, albumy zespołu są już wyprzedane.
Oficjalna strona Szu Szu: http://www.szuszu.pl/.
Zaczynamy jednak od końca: oto bowiem otaczają nas ostro działające na emocje obrazy Nikicia. Nie za bardzo wiem, jak je zgrabnie i lakonicznie ująć od strony formalnej w kilku chwackich słowach – jestem więc w tej rozmowie przede wszystkim przypadkowym gościem galerii, który przyszedł na nią bez żadnych oczekiwań – i doznał prostych wzruszeń. Co jakiś czas podbiega do mnie z piłeczką pies artysty, domagając się uczestniczenia w zabawie. Boję się jednak rzucić mu piłkę, bo mam fatalną celność, a nie chcę trafić w obraz. Zawód i smutek psa wywołują we mnie w czasie rozmowy rosnące wyrzuty sumienia. Walcząc z nimi, trochę przeciągam rozmowę z Nikiciem. Trudno nie poczuć do artysty natychmiastowej sympatii. A że o interaktywności mówimy, tym bardziej mi głupio, że się nie mogę zaangażować.
I. AFTER EFFECTS: OBRAZY INTERAKTYWNE
Marek Bochniarz: Jeżeli ktoś przypadkowy wpadnie tu z ulicy, to rzuci mu się w oczy, że wszystkie obrazy mają ciemne tło…
Ivo Nikić: Ciemne tło nie wynika z chęci zbudowania ponurego klimatu – a szary może tak się kojarzyć. Chodziło mi bardziej o neutralność. Przez to, że obrazy powstały w oparciu o koncept interaktywności, szare tło wynikało z koloru farby, która jest magnetyczna – i postanowiłem tak ją zostawić. Jeśli ktoś chciałby dalej pójść z ingerencją w obraz – mógłby mu nadać własny kolor tła. Małe interaktywne obrazy magnesowe można też traktować jako punkt wyjścia do większych form, są czymś á la szkicownik.
M.B.: Na czym polega ich interaktywność?
I.N.: Motywy, które maluję na pracach magnetycznych, są robione na płótnie, a potem naklejane na arkusz magnesu, a ten – według praw fizyki – przyciąga się do magnetycznej farby. Pan może ingerować w moją kompozycję, układ. To tylko moja propozycja – może pan po swojemu zinterpretować albo – używając tych samych elementów – ułożyć od nowa zupełnie inną sytuację. Wówczas ja siedziałbym na pana miejscu i pytał o to, co pan zrobił. Kojarzy mi się to z obrazami w praktyce psychologa. Układa się coś i opowiada w ten sposób o sobie. Miałem okazję uczestniczyć w zajęciach, które polegały na narysowaniu tego, jak bardzo jesteśmy dostępni. To daleka analogia. Ale na to, co robimy, ma wpływ wiele czynników: humor, to, czy jesteśmy wyspani – wszystko.
M.B.: Jak na to reaguje publiczność – czy zgadza się wejść w tę grę?
I.N.: To jak pójście do teatru, w którym publika jest częścią spektaklu. Zawsze sobie wtedy myślę: „Boże, tylko nie ja, nie wyciągaj mnie”. Podobnie jest w tym przypadku. Wiadomo, że na otwarciu wystawy niektórzy czują luz i nie krępują się, że ktoś za nimi stoi i patrzy, co ułożą i na bieżąco komentują. Niektórzy stwierdzają tylko: „Aha, przyczepia się, fajnie: interaktywne, rzeczywiście” i nie wkręcają się w to. Częścią tego projektu są trzy filmy. Pokazuję w nich, jak oddaję swoje motywy osobom, które wcześniej nie wiedziały, w czym uczestniczą. Układają z elementów własny obraz i opowiadają o nim. Następnie pokazuję swój obraz, którego oni nie widzieli. Używając znaczeń, które nadali tym magnesom, opowiadają o moich obrazach. Trochę tak, jak w świecie dziecięcym: ten sam magnes może być zaćmieniem księżyca albo nosem leniwca.
M.B.: Skąd w ogóle przyszedł panu do głowy tak niecodzienny pomysł?
I.N.: Z naturalnej sytuacji. Na otwarciu wystawy miałem opowiedzieć, o czym są prace – więc wyjaśniałem, że są to motywy kojarzące się z fizycznością, z modą, cielesnością… Parę osób powiedziało mi wtedy, że im moje motywy na obrazach kojarzą się inaczej. Nie przeszkadza mi to, dlatego chciałem dalej iść tym tropem: „Opowiadajcie mi instynktownie to, co czujecie”. Chodziło o odfetyszyzowanie malarstwa czy artysty jako takiego. Ludzie są zamknięci: boją się poddać swojej intuicji i opowiadać o malarstwie, bo jeszcze wyjdzie, że czegoś nie wiedzą. Klasyczna wypowiedź to: „Mi się podoba, ale ja się nie znam”. Jeśli jednak człowiek samodzielnie coś ułoży, to czuje to i jest tego pewien. Opowiadając o swojej kompozycji, może się otworzyć, bo mówi też o swojej wyobraźni. Każdy może poczuć się artystą i znaleźć się po drugiej stronie. Znalazłem się nawet w takiej sytuacji, że egipski bankowiec układał obraz z moich motywów. Na początku miał problem – bo nie są one za bardzo konkretne, przedstawiające. Chodziło mu o stworzenie perkusji, bo lubi na niej grać. I nie było do końca oczywiste, że to, co ułożył, jest perkusją. Gdy wyluzował się i wszedł w tę sytuację, mógł opowiedzieć, co ułożył i dlaczego. Ale potem pomyślał o chwili, gdy przyjdzie jego kolega i zdziwiony powie: „Stary, co ty, perkusja?”.
M.B.: Jak pan spotkał tego bankiera?
I.N.: To była przypadkowa znajomość. Ktoś go polecił, mówiąc, że jest wygadany. W zasadzie bardziej „wygadany” był w swoim świecie sprzedaży różnych produktów bankowych. A tu wszedł do pracowni i zobaczył zupełnie inny świat, z którego na dodatek musiał coś wycisnąć. Podziwiam to, że wytrwał do końca i że się przełamał w kwestii myślenia bardziej abstrakcyjnego.
II. LATAJĄCA GALERIA SZU SZU
M.B.: Czy Latająca Galeria Szu Szu już nie działa?
I.N.: To naturalny proces. Nie zdarzyło się nic takiego, nie pokłóciliśmy się. Karol jest teraz w Brazylii, Piotrek robi swój film. A ja w tym czasie zajmuję się różnymi swoimi projektami. Kiedyś, także po studiach, spotykaliśmy się cały czas, mieliśmy wspólną pracownię; coś iskrzyło, pchając nas do wspólnego działania. Teraz jest etap, kiedy każdy realizuje swoje plany. Z drugiej strony, tak wiele zrobiliśmy i tak wielu rzeczy dotknęliśmy, że obecnie trwa naturalna cisza. Co jakiś czas jednak Szu Szu powraca. Ostatnio na Białorusi pokazywaliśmy wideo z naszego projektu, dotyczącego eksperymentalnych szantów.
III. KASHANTI
MB.: Mógłby pan powiedzieć więcej o tym, skąd się wzięło Kashanti?
I.N.: Wiele działań szuszowych przebiegało na granicy świata sztuki i rzeczywistości. Balansowaliśmy na granicy obciachu. Są to trudne do pożenienia ze sobą sprawy. Szanty kojarzą się z ogniskiem, biesiadowaniem, przechwałkami twardzieli. A tu dochodzi nagle świat sztuki i oto śpiewamy o przygodach w galeriach w konwencji „niejeden sztorm, niejedna kuratorka”.
(Po rozmowie w śpiewniku Kashanti znajduję szantę „Harbours”, która dotyczy wspomnianego przechodzenia przez nawałnicę instytucji zajmujących się sztuką i ręce cwanych kuratorek. Leci to tak: „A lot of small fishes with the same wishes. / Curators from different sea are looking for a fresh fish. / Moorings already in gallery, it could be a reason to play my melody. / This is a song about the sea, I’m full of ideas to do in a gallery. // So many harbours /So many hardwork / So many projects / Even in Goldegg// A lot of small fishes with the same wishes x2// [In’klud] altar / Chanut in Bat-Yam/ Going to Bergen / Graz and zone Schengen // A lot of small fishes with the same wishes x2 // Remember shoesmaker/ Szu szu in the theathre / With Grzegorz Borkowski / In Ujazdowski // A lot of small fishes with the same wishes x2” [Kashanti: the song book, b.r., b.s.]).
I.N.: To jakby równoległe światy. Dla artystów wizualnych ta konwencja wydaje się trudna. Zawsze się trochę z tego podśmiewywałem. Ponieważ pływałem na regatach morskich, wiem, że szanty mazurskie nijak się mają do prawdziwego żeglarstwa. Kiedy zostaliśmy zaproszeni na Biennale Nowych Mediów WRO na prezentację artystów wizualnych, którzy robią muzykę, to pojechaliśmy jak profesjonalny festyniarski zespół, z banerami sponsorskimi „Old Spice” radia Szanty Maniak, piwa Bosman, maszyną do dymu. Część publiczności galeryjnej była zażenowana tym, co robimy oraz naszym image’em, a część podłapała to i potem nam mówili: „Byliście najgorsi, najlepiej”. Uznaliśmy, że to podbijamy i opakowujemy się w taką otoczkę, jakbyśmy byli regularnym zespołem, tyle że gdybyśmy wystąpili na festiwalu szantowym w Krakowie, to wątpię, aby tamta publika to poczuła…
M.B.: Nie próbowali tego panowie?
I.N.: Nawet się nie staraliśmy. Byliśmy zresztą o włos od tego, żeby na jubileuszu Solidarności występować jako support do Jerzego Kryszaka w Świeciu. Bardzo chcieliśmy pójść w taki zgrzyt. Ostatecznie występowaliśmy przy fontannie w parku obok, bo rada tego festiwalu w końcu nas nie przyjęła.
M.B.: Jak długo zatem sobie panowie poszantowali?
I.N.: Chyba ze dwa lata? Podziwiam artystów, którzy tak cały czas koncertują. Z czasem stawało się to nudne. Gdy się jedzie w trasę, to non-stop dzieje się to samo. Było fajnie: wydaliśmy dwie płyty. Do naszych kawałków zrobiliśmy też teledyski. Mieliśmy wszystko to, co ma prawdziwy zespół. Fani piszą na naszym fanpejdżu na Facebooku, byśmy do nich przyjechali wystąpić. Już nas to jednak nie kręci. Gdyby faktycznie zaczęło to wyglądać tak, jakbyśmy byli prawdziwym zespołem, który na zaproszenie przyjeżdża wystąpić do knajpki w Łodzi, to nasza autentyczność by się rozmyła. Gdy byliśmy jeszcze podekscytowani koncertem, było to widać na scenie. Mówię o trudnej konwencji, bo artyści wizualni są zazwyczaj kojarzeni z muzyką minimalistyczną, elektroniczną, połączoną w pewien sposób ze sztuką, czymś, co jest „bardziej fajne”.
M.B.: Na przykład?
I.N.: Kiedyś robiliśmy projekt ze sklepem w Bernie w Szwajcarii. Nagraliśmy płytę, żeby go uwiarygodnić. Projekt polegał na tym, że codziennie zmienialiśmy sklep: z biura podróży na bio shop, z bio shopu na rasta shop… I do tego rasta shopu nagraliśmy płytę „Bob Kebab”. Reggae jest bardzo wdzięczną muzyką do udawania. W szanty trzeba się bardziej zaangażować tekstowo – szczególnie, jeśli chce się poruszyć na przykład sprawy galeryjne, coś, co będzie nawiązywało do naszego codziennego świata tutaj.
M.B.: Odnalazłem informację, że w tym lokalu zorganizowali panowie też salon fryzjerski.
I.N.: Tak, to ja byłem fryzjerem! Jako pierwszych klientów miałem bliźniaków. Pierwszy chciał irokeza, a drugi to samo. Gdy strzygłem już tego drugiego, stała się śmieszna rzecz. Pierwszy z bliźniaków poczuł, że cała uwaga przeniosła się na brata – zwłaszcza, że koledzy robili zdjęcia, kiedy mu obcinałem włosy. Ten mały – żeby to jakoś przebić – zdjął majtki i zaczął się bawić swoim siurkiem, co wyglądało dziwnie, bo ten, którego obcinałem, był bez koszulki, pierwszy zresztą też. Gdyby ktoś, przechodząc, zobaczył go, jak bawi się swoim sprzętem, mógłby dziwnie to odebrać. Takie akcje w przestrzeni publicznej są nie do wyreżyserowania. Mieliśmy do czynienia z bardzo różnymi sytuacjami. Prowadziliśmy też biuro nieruchomości w Bat Jam w Izraelu. Przychodzili do nas ludzie, którzy musieli się w latach 60. wyprowadzić z Polski. Opowiadali o tym, jak było kiedyś i jak odbierają nas. Niektórzy sklepikarze albo mieszkańcy burzyli się nawet, że chcemy sprzedać Laboratorium przy CSW za dwa miliony euro, a nawet nie mówimy po rosyjsku. A na miejscu było akurat dużo Żydów, którzy przyjechali z Rosji.
M.B.: Naprawdę chcieli kupić?
I.N.: Wymyśliłem tę cenę. Usłyszałem: „Panie, dwa miliony euro, a nawet nie postaraliście się, żeby mówić w naszym języku”. Projekt w Izraelu okazał się bardzo intensywny. Można by go porównać ze sceną z filmu Emira Kusturicy. Nagle w sklepie pojawił się żołnierz z karabinem i robił sałatkę, innym razem zawitała ulokowana panna młoda w sukni. To było bardzo ekscytujące, bo działo się na żywo.
LITERATURA / DYSKOGRAFIA:
„Szu Szu = Kopik & Nikić & Radziszewski”. Red. K. Pawełek. Fundacja Pole Widzenia 2013.
„Kashanti: the song book”, śpiewnik można pobrać tutaj:
http://www.szuszu.pl/content/13.kashanti/4.knot/songbook.pdf
(śpiewanie zalecane po posileniu się chleba kruszyną i popiciem wiadrem wina).
Posłuchać jednego utworu Kashanti można na płycie „The Artists” (Zachęta 2014), a teledyski można obejrzeć na YT:
https://www.youtube.com/user/szuszuRECORDS.
Niestety, albumy zespołu są już wyprzedane.
Oficjalna strona Szu Szu: http://www.szuszu.pl/.
Ivo Nikić „After Effects”. Galeria FIBAK, Warszawa. 10-23.02.2016.
„Old School, New School”. Kurator: Ida Smakosz-Hankiewicz. Galeria Sztuki Współczesnej Arttrakt, Wrocław. 18.03-9.04.2016.
„Old School, New School”. Kurator: Ida Smakosz-Hankiewicz. Galeria Sztuki Współczesnej Arttrakt, Wrocław. 18.03-9.04.2016.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |