
I BLISKO, I DALEKO (ILONA WIŚNIEWSKA: 'HEN')
A
A
A
Ilona Wiśniewska po raz drugi otwiera przed nami świat dalekiej – najdalszej, krańcowej – Północy. Znów przygląda się trudnemu krajobrazowi i trudnym charakterom, pokazując, jak czas, miejsce i środowisko odciskają na mieszkańcach Finnmarku nieścieralne piętno, jak ciosają ich byty: twarde, wysmagane lodowatym wiatrem, nieugięte, pozbawione pretensjonalności i nadmiernej tkliwości ludzi z Południa. W końcu – jak zauważa autorka – „Finnmark to kraniec. Nie ma znaczenia, skąd się patrzy, bo to nadal będzie albo daleko, albo hen daleko” (s. 43).
Opowieści o przyrodzie, upływającym czasie i zmieniającym się trybie życie na krańcu norweskiego świata towarzyszy głos sędziwego starca. Jakby jego kończący się czas był jednocześnie symbolem końca pewnej epoki: jakby Finnmark umierał (rozkładał się, rozklejał, butwiał i rozsychał się) wraz ze swoimi mieszkańcami, coraz starszymi, coraz wolniejszymi, coraz mocniej uświadamiającymi sobie własne oddalenie od przyspieszającego, prędko unowocześniającego się świata leżącego gdziekolwiek, ale jednak bardziej na południe od ich osad, domostw, ojcowizny.
Wiśniewska penetruje Północ jako przybysz z zewnątrz. Podobnie jak odbywało się to w jej poprzednim reportażu „Białe”, nie próbuje udawać jednej z nich – jednej z ludzi z Północy – często i wprost zaznacza swoją obcość, inność, nieprzystawanie. Mówi jasno i czytelnie o konieczności nawiązywania wątłych znajomości, wchodzenia w relacje interpersonalne, które nie zawsze obfitują w jowialność i serdeczne uściski. Pokazuje, że charakter budują nie tylko geny, ale także surowy krajobraz (choć może on wpłynął na geny?). Tematy, które stanowią oś reportaży zawartych w cyklu „Hen”, związane są przede wszystkim z ludźmi. Miejsce i czas Wiśniewska ukazuje z ich perspektywy, udowadniając (celnie i trafnie), że moc i charakter Finnmarku w pełni ujawnić się może wyłącznie przez pracę portrecisty.
Tytuł tej książki magnetyzuje swoją lakonicznością. Co więcej, jak okazuje się po lekturze kilkudziesięciu stron, zawiera w sobie także kuszącą wieloznaczność. Otóż słowo hen nie jest przynależne wyłącznie polszczyźnie, pojawia się także w języku norweskim. Co więcej, ma – zasadniczo – bardzo zbliżone znaczenie: „Słowo hen w norweskim, jak w polskim, odnosi się do odległości, tyle że tutaj to może być równie dobrze po drugiej stronie globu, jak i za rogiem. Hen to równocześnie daleko i blisko” (s. 43-44).
Finnmark, północny skrawek Norwegii. jest samotny. Tak mogłoby brzmieć hasłowe, jednozdaniowe podsumowanie książki Ilony Wiśniewskiej. Alegorią tego samotnego krańca krańców może być postać Iberta Amundsena. Autorka „Hen” rozpoczyna swoją reporterską opowieść właśnie od niego: człowieka umierającego, zagubionego, niszczejącego fizycznie i mentalnie, niczym cały Finnmark. Pojawiające się retrospekcje (cofamy się do lat 60 XX w., by poznać historię śmierci Księcia, konia, który utonął przed ponad pięćdziesięciu laty, ale pamięć o tym wydarzeniu wciąż jest żywa w wyobraźni opowiadającego) dopełnione są obrazami współczesności.
Ważna część książki (po raz kolejny retrospektywną i współczesną) stanowią opowieści o Lapończykach. Wiśniewska pokazuje i udowadnia, że w rzeczywistości Północy, która już przez swoje oddalenie, klimat, środowisko jest jedną ze współczesnych alegorii samotności, można tworzyć kolejne – głębsze, ściślejsze – kręgi samotności. Można wykluczać, alienować, odsuwać. Samotnymi w wielkiej samotni, jaką są północne skrawki Norwegii, są właśnie Lapończycy. Autorka przypomina przykre dzieje Saamów, których na siłę próbowano wtłoczyć w obcą im kulturę i język Norwegii. Podobnie, jak dzieje się to w innych częściach „Hen” (i działo się także „Białym”), tę kwestię także poznajemy za pośrednictwem historii jednostki. Wiśniewska przedstawia nam Niillasa Somby’ego – jak zazwyczaj wprowadzając czytelnika in medias res, a czyni to ostro, mocno i w sposób trudny do wyzucia z pamięci:„Niillas Somby leży na śniegu i nic nie czuje, mimo że przed chwilą wybuch oderwał mu rękę i rozsadził oko. Jest 20 marca 1982 roku, okolice Alty w zachodnim Finnmarku. (…) Niillas próbuje dotknąć swojej lewej dłoni, ale w jej miejscu trafia tylko na mokrą szmatę. Cały czas wydaje mu się, że leży tu ktoś inny, nie on” (s. 89).
Wiele w tej książce saamskiego żalu, bólu i poczucia niesprawiedliwości. Wiele wypowiadanych na głos uwag i pretensji skierowanych do bezdusznej machiny państwowej, do poszczególnych jej przedstawicieli, do ludzi i krajobrazu w ogóle. Wiśniewska pokazuje niewygodną w gruncie rzeczy i mocno zawstydzającą kartę norweskiej historii. Pokazuje świat rządzący się przepisami i normami, za które trzeba karnie posypać głowę popiołem. Przytacza historie, cytuje słowa, które niezwykle dobitnie udowadniają, że zza niezwykle rozczulającego obrazu Laponii jako krainy Świętego Mikołaja wyziera zło rozmaitych odcieni: braku szacunku, przymusu, odtrącenia, szykan. Święty Mikołaj ma w tej bajce wilcze kły. Świat przełknął i przetrawił słodką opowiastkę o reniferach, elfach i dobrotliwym staruszku spełniającym dziecięce marzenia o prezentach, bo nie wiedział (nie chciał wiedzieć?), co kryje się za tą fasadą.
Wiśniewska nie boi się mówić wprost, przekazywać odważnych słów wypowiadanych przez bohaterów swoich reportaży. Wydaje się, że „sprawa saamska” szczególnie dotyka autorkę „Hen”. Widać jej reporterską niezgodę i zaangażowanie. Nie unika cytowania wypowiedzi wybrzmiewających mało ostrożnie, jednoznacznie: „Internaty były miejscem maltretowania dzieci w świetle prawa” (s. 93), „Nie mam wątpliwości, że norweskie władze wyrządziły Saamom ogromną krzywdę” (s. 93), „Szkoła ukradła mi dzieciństwo” (s. 94), „To tutaj od pokoleń poniżanie Saamów było na porządku dziennym” (s. 103). Obraz norweskiej Północy, jaki wyłania się z tych reportaży, daleki jest więc od sielskości, błogości ekonomicznego i przyrodniczego raju, jak zwykliśmy o Norwegii myśleć w kraju nad Wisłą.
To nie jedyne rysy na portrecie Finnmarku. Poza nierozliczoną kartą saamskiej historii są jeszcze kontakty z innymi narodami, głównie sąsiadami zza miedzy – Rosjanami („Nie od dziś znane jest na Północy rosyjskie powiedzenie, że jeśli nie umie się oszukać Norwega, to nie ma się nic do roboty w biznesie” [s. 183]), ale i z samymi sobą. Wszystkie one jakby zabarwione rozmaitymi odcieniami chłodu. Jakby śnieg, mróz i owiewający wszystko zimny wiatr kształtowały też i wpływały na relacje interpersonalne.
„Hen” obfituje w ciekawostki, marginesowe uwagi, które na długo zapadają w pamięć i zaskakują. Mając w pamięci „Białe”, a więc poprzednią reporterką książkę autorki, można odnieść wrażenie, że taki sposób budowania narracji i snucia opowieści staje się znakiem firmowym Ilony Wiśniewskiej. Sprawne pióro i prawdziwie reporterska dociekliwość sprawiają, że warto tę książkę śledzić z ołówkiem w ręku, zaznaczając, wypisując te frapujące ciekawostki. Co więcej, wczytując się w „Hen”, odnosimy wrażenie, że autorka z każdego banału, z bagateli, błahostki i bzdury, przez większość z nas nawet niezauważonej, potrafi wyciągnąć temat, wyłuskać nieoszlifowane diamenty dla swojej opowieści.
Jedną z takich ciekawostek może być bez wątpienia przypomnienie fenomenu russenorsk. Autorka pisze: „Do I wojny światowej jeszcze sto lat, a barter z przybyszami ze wschodu stanowi naturalną formę wymiany nadwyżek. Nie ma granic, kwitnie wolny handel, a Vardø jest w tym czasie (…) najważniejszym portem tranzytu towarów na zachód (…). Co roku obsługuje około trzystu rosyjskich statków (…), przy czym komunikację usprawnia powstały przy okazji język russenorsk, zwany również moja på tvoja. Rosjanie myślą, że mówią po norwesku, a Norwegowie, że po rosyjsku. Przy użyciu zaledwie czterystu słów wybranych z obu języków, z domieszką zwrotów saamskich czy angielskich, są w stanie dobić każdego targu i opisać każdy wiatr” (s. 174-175).
Fragment rozmowy w russenorsk, który otwiera podrozdział z cytowanym fragmentem, uświadamia, o czym pisze Wiśniewska. Oto dwoje obcych sobie kulturowo i lingwistycznie ludzi swobodnie wymienia uwagi, używając przy tym prawdziwych językowych łamańców – dziś, w zjednoczonej Europie przemieszanej emigracją, może nie tyle szokujących, ile wywołujących uśmiech zrozumienia. W tej rozmowie padają zdania typu: Dobro utrom, god gammel venn! (Dzień dobry, stary dobry przyjacielu!) czy Kak jou snaka? (Co powiesz?).
Książka Wiśniewskiej opatrzona została wyjątkowymi fotografiami – archiwalnymi oraz aktualnymi. Zdjęcia dopełniają obrazu Finnmarku. Pokazują i unaoczniają to, co autorka przekazuje słowem. Można mieć jedynie uwagę odnoszącą się do opisów fotografii rozsianych po książce – znajdują się one na samym końcu publikacji, tuż przed podziękowaniami i zestawieniem bibliografii. Często więc mogą być odkryciem już polekturowym, nieco spóźnionym. Szczególny charakter fotografii – tych niedopowiedzianych, na poły tajemniczych, ale i tych portretowych, domagałby się opisu zamieszczonego w bezpośrednim sąsiedztwie publikowanego zdjęcia. Czasem – trzeba tu oddać sprawiedliwość autorce – zdjęcia są ściśle powiązane w tekstem, dopełniają opis i opowieść Wiśniewskiej. Na 54 stronie widnieje chociażby zajmująca połowę strony fotografia dwóch chłopców pozostających w przyjacielskim uścisku. Tekst zamieszczony poniżej mówi o autorze tego zdjęcia, wprowadza kontekst, który naprowadza czytelnika na właściwą drogę interpretacji. Nieraz jednak takich odniesień brak, a urzekające i mocno niejednoznaczne fotografie domagają się obszerniejszych opisów zamieszczonych w ich pobliżu, nie na końcu książki.
Ilona Wiśniewska staje się ekspertem od spraw północnej Norwegii. Pisze o tym miejscu w sposób odarty ze złudzeń i wyobraźniowych wizji szczęśliwej krainy z rzadka zaludnionej szczęśliwymi ludźmi. Pokazuje płowiejący, starzejący się świat, w którym sporo brzydoty. Tej fizycznej, gdy raz po raz potykamy się o fragmenty butwiejącej rzeczywistości, i tej duchowej, gdy mowa o zamknięciu, niechęci, oschłości. Przy tym jednak rację ma Filip Springer, pisząc, że „nikt tak nie kusi podróżą na Północ jak Wiśniewska”.
Opowieści o przyrodzie, upływającym czasie i zmieniającym się trybie życie na krańcu norweskiego świata towarzyszy głos sędziwego starca. Jakby jego kończący się czas był jednocześnie symbolem końca pewnej epoki: jakby Finnmark umierał (rozkładał się, rozklejał, butwiał i rozsychał się) wraz ze swoimi mieszkańcami, coraz starszymi, coraz wolniejszymi, coraz mocniej uświadamiającymi sobie własne oddalenie od przyspieszającego, prędko unowocześniającego się świata leżącego gdziekolwiek, ale jednak bardziej na południe od ich osad, domostw, ojcowizny.
Wiśniewska penetruje Północ jako przybysz z zewnątrz. Podobnie jak odbywało się to w jej poprzednim reportażu „Białe”, nie próbuje udawać jednej z nich – jednej z ludzi z Północy – często i wprost zaznacza swoją obcość, inność, nieprzystawanie. Mówi jasno i czytelnie o konieczności nawiązywania wątłych znajomości, wchodzenia w relacje interpersonalne, które nie zawsze obfitują w jowialność i serdeczne uściski. Pokazuje, że charakter budują nie tylko geny, ale także surowy krajobraz (choć może on wpłynął na geny?). Tematy, które stanowią oś reportaży zawartych w cyklu „Hen”, związane są przede wszystkim z ludźmi. Miejsce i czas Wiśniewska ukazuje z ich perspektywy, udowadniając (celnie i trafnie), że moc i charakter Finnmarku w pełni ujawnić się może wyłącznie przez pracę portrecisty.
Tytuł tej książki magnetyzuje swoją lakonicznością. Co więcej, jak okazuje się po lekturze kilkudziesięciu stron, zawiera w sobie także kuszącą wieloznaczność. Otóż słowo hen nie jest przynależne wyłącznie polszczyźnie, pojawia się także w języku norweskim. Co więcej, ma – zasadniczo – bardzo zbliżone znaczenie: „Słowo hen w norweskim, jak w polskim, odnosi się do odległości, tyle że tutaj to może być równie dobrze po drugiej stronie globu, jak i za rogiem. Hen to równocześnie daleko i blisko” (s. 43-44).
Finnmark, północny skrawek Norwegii. jest samotny. Tak mogłoby brzmieć hasłowe, jednozdaniowe podsumowanie książki Ilony Wiśniewskiej. Alegorią tego samotnego krańca krańców może być postać Iberta Amundsena. Autorka „Hen” rozpoczyna swoją reporterską opowieść właśnie od niego: człowieka umierającego, zagubionego, niszczejącego fizycznie i mentalnie, niczym cały Finnmark. Pojawiające się retrospekcje (cofamy się do lat 60 XX w., by poznać historię śmierci Księcia, konia, który utonął przed ponad pięćdziesięciu laty, ale pamięć o tym wydarzeniu wciąż jest żywa w wyobraźni opowiadającego) dopełnione są obrazami współczesności.
Ważna część książki (po raz kolejny retrospektywną i współczesną) stanowią opowieści o Lapończykach. Wiśniewska pokazuje i udowadnia, że w rzeczywistości Północy, która już przez swoje oddalenie, klimat, środowisko jest jedną ze współczesnych alegorii samotności, można tworzyć kolejne – głębsze, ściślejsze – kręgi samotności. Można wykluczać, alienować, odsuwać. Samotnymi w wielkiej samotni, jaką są północne skrawki Norwegii, są właśnie Lapończycy. Autorka przypomina przykre dzieje Saamów, których na siłę próbowano wtłoczyć w obcą im kulturę i język Norwegii. Podobnie, jak dzieje się to w innych częściach „Hen” (i działo się także „Białym”), tę kwestię także poznajemy za pośrednictwem historii jednostki. Wiśniewska przedstawia nam Niillasa Somby’ego – jak zazwyczaj wprowadzając czytelnika in medias res, a czyni to ostro, mocno i w sposób trudny do wyzucia z pamięci:„Niillas Somby leży na śniegu i nic nie czuje, mimo że przed chwilą wybuch oderwał mu rękę i rozsadził oko. Jest 20 marca 1982 roku, okolice Alty w zachodnim Finnmarku. (…) Niillas próbuje dotknąć swojej lewej dłoni, ale w jej miejscu trafia tylko na mokrą szmatę. Cały czas wydaje mu się, że leży tu ktoś inny, nie on” (s. 89).
Wiele w tej książce saamskiego żalu, bólu i poczucia niesprawiedliwości. Wiele wypowiadanych na głos uwag i pretensji skierowanych do bezdusznej machiny państwowej, do poszczególnych jej przedstawicieli, do ludzi i krajobrazu w ogóle. Wiśniewska pokazuje niewygodną w gruncie rzeczy i mocno zawstydzającą kartę norweskiej historii. Pokazuje świat rządzący się przepisami i normami, za które trzeba karnie posypać głowę popiołem. Przytacza historie, cytuje słowa, które niezwykle dobitnie udowadniają, że zza niezwykle rozczulającego obrazu Laponii jako krainy Świętego Mikołaja wyziera zło rozmaitych odcieni: braku szacunku, przymusu, odtrącenia, szykan. Święty Mikołaj ma w tej bajce wilcze kły. Świat przełknął i przetrawił słodką opowiastkę o reniferach, elfach i dobrotliwym staruszku spełniającym dziecięce marzenia o prezentach, bo nie wiedział (nie chciał wiedzieć?), co kryje się za tą fasadą.
Wiśniewska nie boi się mówić wprost, przekazywać odważnych słów wypowiadanych przez bohaterów swoich reportaży. Wydaje się, że „sprawa saamska” szczególnie dotyka autorkę „Hen”. Widać jej reporterską niezgodę i zaangażowanie. Nie unika cytowania wypowiedzi wybrzmiewających mało ostrożnie, jednoznacznie: „Internaty były miejscem maltretowania dzieci w świetle prawa” (s. 93), „Nie mam wątpliwości, że norweskie władze wyrządziły Saamom ogromną krzywdę” (s. 93), „Szkoła ukradła mi dzieciństwo” (s. 94), „To tutaj od pokoleń poniżanie Saamów było na porządku dziennym” (s. 103). Obraz norweskiej Północy, jaki wyłania się z tych reportaży, daleki jest więc od sielskości, błogości ekonomicznego i przyrodniczego raju, jak zwykliśmy o Norwegii myśleć w kraju nad Wisłą.
To nie jedyne rysy na portrecie Finnmarku. Poza nierozliczoną kartą saamskiej historii są jeszcze kontakty z innymi narodami, głównie sąsiadami zza miedzy – Rosjanami („Nie od dziś znane jest na Północy rosyjskie powiedzenie, że jeśli nie umie się oszukać Norwega, to nie ma się nic do roboty w biznesie” [s. 183]), ale i z samymi sobą. Wszystkie one jakby zabarwione rozmaitymi odcieniami chłodu. Jakby śnieg, mróz i owiewający wszystko zimny wiatr kształtowały też i wpływały na relacje interpersonalne.
„Hen” obfituje w ciekawostki, marginesowe uwagi, które na długo zapadają w pamięć i zaskakują. Mając w pamięci „Białe”, a więc poprzednią reporterką książkę autorki, można odnieść wrażenie, że taki sposób budowania narracji i snucia opowieści staje się znakiem firmowym Ilony Wiśniewskiej. Sprawne pióro i prawdziwie reporterska dociekliwość sprawiają, że warto tę książkę śledzić z ołówkiem w ręku, zaznaczając, wypisując te frapujące ciekawostki. Co więcej, wczytując się w „Hen”, odnosimy wrażenie, że autorka z każdego banału, z bagateli, błahostki i bzdury, przez większość z nas nawet niezauważonej, potrafi wyciągnąć temat, wyłuskać nieoszlifowane diamenty dla swojej opowieści.
Jedną z takich ciekawostek może być bez wątpienia przypomnienie fenomenu russenorsk. Autorka pisze: „Do I wojny światowej jeszcze sto lat, a barter z przybyszami ze wschodu stanowi naturalną formę wymiany nadwyżek. Nie ma granic, kwitnie wolny handel, a Vardø jest w tym czasie (…) najważniejszym portem tranzytu towarów na zachód (…). Co roku obsługuje około trzystu rosyjskich statków (…), przy czym komunikację usprawnia powstały przy okazji język russenorsk, zwany również moja på tvoja. Rosjanie myślą, że mówią po norwesku, a Norwegowie, że po rosyjsku. Przy użyciu zaledwie czterystu słów wybranych z obu języków, z domieszką zwrotów saamskich czy angielskich, są w stanie dobić każdego targu i opisać każdy wiatr” (s. 174-175).
Fragment rozmowy w russenorsk, który otwiera podrozdział z cytowanym fragmentem, uświadamia, o czym pisze Wiśniewska. Oto dwoje obcych sobie kulturowo i lingwistycznie ludzi swobodnie wymienia uwagi, używając przy tym prawdziwych językowych łamańców – dziś, w zjednoczonej Europie przemieszanej emigracją, może nie tyle szokujących, ile wywołujących uśmiech zrozumienia. W tej rozmowie padają zdania typu: Dobro utrom, god gammel venn! (Dzień dobry, stary dobry przyjacielu!) czy Kak jou snaka? (Co powiesz?).
Książka Wiśniewskiej opatrzona została wyjątkowymi fotografiami – archiwalnymi oraz aktualnymi. Zdjęcia dopełniają obrazu Finnmarku. Pokazują i unaoczniają to, co autorka przekazuje słowem. Można mieć jedynie uwagę odnoszącą się do opisów fotografii rozsianych po książce – znajdują się one na samym końcu publikacji, tuż przed podziękowaniami i zestawieniem bibliografii. Często więc mogą być odkryciem już polekturowym, nieco spóźnionym. Szczególny charakter fotografii – tych niedopowiedzianych, na poły tajemniczych, ale i tych portretowych, domagałby się opisu zamieszczonego w bezpośrednim sąsiedztwie publikowanego zdjęcia. Czasem – trzeba tu oddać sprawiedliwość autorce – zdjęcia są ściśle powiązane w tekstem, dopełniają opis i opowieść Wiśniewskiej. Na 54 stronie widnieje chociażby zajmująca połowę strony fotografia dwóch chłopców pozostających w przyjacielskim uścisku. Tekst zamieszczony poniżej mówi o autorze tego zdjęcia, wprowadza kontekst, który naprowadza czytelnika na właściwą drogę interpretacji. Nieraz jednak takich odniesień brak, a urzekające i mocno niejednoznaczne fotografie domagają się obszerniejszych opisów zamieszczonych w ich pobliżu, nie na końcu książki.
Ilona Wiśniewska staje się ekspertem od spraw północnej Norwegii. Pisze o tym miejscu w sposób odarty ze złudzeń i wyobraźniowych wizji szczęśliwej krainy z rzadka zaludnionej szczęśliwymi ludźmi. Pokazuje płowiejący, starzejący się świat, w którym sporo brzydoty. Tej fizycznej, gdy raz po raz potykamy się o fragmenty butwiejącej rzeczywistości, i tej duchowej, gdy mowa o zamknięciu, niechęci, oschłości. Przy tym jednak rację ma Filip Springer, pisząc, że „nikt tak nie kusi podróżą na Północ jak Wiśniewska”.
Ilona Wiśniewska: „Hen. Na północy Norwegii”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2016 [seria: Reportaż].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |